Nr 17/2023 Na teraz

Egzorcyzmowanie żałoby [STREAM]

Aleksander Kmak
Film

Kilka lat temu, gdzieś w okolicach debiutów Jordana Peele’a („Uciekaj!”, 2017) Ariego Astera („Dziedzictwo. Hereditary” 2018) czy Roberta Eggersa („Czarownica: bajka ludowa z Nowej Anglii”, 2015) oraz przy okazji premier takich filmów jak „Ghost Story” Davida Lowery’ego (2017), mówiło się dużo o renesansie horroru. Elevated horror, jak chcieli niektórzy krytycy, miał przynieść odnowę skostniałych formuł gatunkowych, zaproponować głębszy psychologiczny wgląd, a także do pewnego stopnia zerwać z myślowym eskapizmem, często charakteryzującym opowieści wyraźnie gatunkowe. Inni zaś, nie bez słuszności, przewracali oczami na kryjącą się w tym terminie pogardę wobec kina gatunków jako takiego. Jeśli bowiem gatunek filmowy jest pewnego rodzaju rytuałem, który ma raczej powołać rzeczywistość do istnienia, a nie ją komentować czy analizować, umowność, schematyczność i właśnie eskapizm powinny być jej naturalnymi elementami składowymi.

Tyle teoria – w praktyce często okazywało się oczywiście, że także kino gatunkowe przesiąknięte jest społecznym kontekstem oraz że horror ze szczególnym wdziękiem je podsuwa. Przywołajmy chociażby kulturowe długie trwanie „Nocy żywych trupów” (reż. George A. Romero, 1968) jako obrazu uporczywie nieumierającego kapitalizmu czy metafilmowy rozmach serii „Krzyk” (rozpoczęta w 1996 roku) tyleż ukazującej perypetie zamaskowanego mordercy, ile raczej problematyzującej filmową rytualizację przemocy i uzależnienie od jej wszechobecnych obrazów. Nawet jeśli snobowanie się na „post-horror” nie oddaje sprawiedliwości dość ciekawej i złożonej historii gatunku, nie zmienia to faktu, że pod koniec poprzedniej dekady coś się naprawdę zmieniło – zarówno instytucjonalnie, pod postacią indie giganta, studia A24, które na festiwalach wygrywa licytacje o prawa do dystrybucji z firmami pokroju Universal Pictures, jak i estetycznie, pod względem ambicji, jakie stawiają sobie dzisiaj twórczynie i twórcy niezależnego kina gatunkowego. Wyrazem obu tych zmian jest wchodzący właśnie na polskie ekrany „Mów do mnie”.

Choć film australijskich debiutantów, braci Philippou, stanowczo czerpie z wzorców pełnokrwistego horroru – mamy tu duchy, seanse spirytystyczne, opętanie – to jednak oś tej opowieści stanowi konwencjonalny dramat. Główna bohaterka, siedemnastoletnia Mia (Sophie Wilde), mierzy się z niedawną śmiercią matki po przedawkowaniu leków nasennych. Choć wedle oficjalnej wersji ojca nastolatki śmierć była wynikiem nieszczęśliwego wypadku, Mię dręczą co do tego wątpliwości. Kiedy więc okazuje się, że wśród znajomych krąży podejrzany artefakt – rzekomo zabalsamowana dłoń medium – zdolny do wprowadzenia w stan kontrolowanego opętania przez duchy zmarłych, Mia reaguje z nieco zbyt dużym entuzjazmem. Wkrótce już znajduje się na spirytystycznym haju. „Haju”, bo improwizowane seanse – odegrane zresztą zgodnie z wymogami decorum: ze świeczką i rytualnymi zaklęciami, takimi jak tytułowe „mów do mnie” – w świetnie zagranych i nakręconych scenach wyraźnie odnoszą się do kultury narkotycznej. W szybko zmontowanych sekwencjach nastolatki jedno po drugim wpuszczają w siebie duchy, z rozszerzonymi źrenicami udzielają im swoich ciał w stanie, który opisują jako rozkoszną dysocjację, porzucenie aktywnego „ja” na rzecz pozycji obserwatora lub, jak twierdzi zachwycona Mia, pasażera obserwującego zajebistą jazdę.

mat. prasowe M2 Films

Czy jest to więc po prostu zawoalowany pean na cześć ketaminy? Hymn pochwalny dla błogości dysocjantów? Oczywiście nie do końca – i to nie tylko dlatego, że eksperymenty nastolatków wkrótce zaczynają wymykać się spod kontroli. Reżyserzy z dużym wyczuciem zarysowują bowiem szerszy krajobraz problemów, z którymi borykają się młodzi bohaterowie – nie chodzi tylko o rekreacyjne użycie dragów jako strategię mniej lub bardziej ucieczkową, lecz w ogóle o desperacką potrzebę odizolowania się od doświadczenia, wytyczenia twardej granicy między sobą a światem, a nawet o pragnienie odseparowania się od własnej tożsamości. Właśnie takie depersonalizacyjne marzenie wyraża seans spirytystyczny: na dziewięćdziesiąt sekund oddać się we władanie obcej sile, zawiesić własną sterowność i pełną kontrolę. A że kontrola na co dzień jest ogromna, nie ulega wątpliwości: bohaterowie pozostają pod wiecznie czuwającym spojrzeniem obiektywów telefonów, tłumaczą się z wysłanych wiadomości i odebranych połączeń, dzielą swoimi nagraniami albo – przeciwnie – zapalczywie domagają się od znajomych usunięcia co bardziej kompromitujących materiałów. To, co w filmach o młodzieży często uderza jako pusty sztafaż, tutaj, w obrazie zrealizowanym w końcu przez dwóch doświadczonych już youtuberów (bracia prowadzą kanał RackaRacka mający niemal 7 milionów subskrybentów), staje się po prostu wiarygodnym habitusem. Zgodnie z nim stale rejestrujący smartfon albo minimalna liczba scrolli niezbędnych do zaśnięcia to oczywista składowa codzienności młodych ludzi, element niepodawany nigdy w wątpliwość i może dlatego też czasem tak dotkliwie obecny. Obecność telefonu legitymizuje dobrą zabawę, emocje, relacje – nawet opętania są fajne tylko wówczas, gdy są streamowane czy wysyłane na Snapie. W przeciwnym razie okazują się koszmarem.

Spirytystyczną dysocjację można więc czytać jako wyraz zmęczenia ciągłym usieciowieniem, obecnością, ilustrację przesytu FOMO, hustle culture i pragnienia usunięcia się z widoku (pod rozwagę podaję popularność memów Stop Glamorizing „the Grind” and Start Glamorizing Whatever This Is, które zadebiutowały na Twitterze dwa lata temu). Ale też na innym poziomie, zbliżającym zresztą „Mów do mnie” do filmów Peele’a, Astera, Eggersa czy również australijskiego „Babadooka” (reż. Jennifer Kent, 2014) – to przede wszystkim, jak już wspominałem, dramat o żałobie. W tym akurat przypadku coraz mniej wiarygodna narracja tkająca sieć wątpliwości, niedomówień i fabularnych twistów sugeruje, że nawet nie tyle o przeżywanie żałoby chodzi, ile właśnie o jej aktywne wypieranie, nieprzepracowanie, międzypokoleniową ciągłość traumy, zgodnie z którą śmierć zdaje się infekować wszystko, a przemoc – rodzić kolejną przemoc.

W tym sensie opętania nie są wcale żadną wymyślną metaforą, lecz całkiem dosłowną ilustracją: ciało nie należy bowiem do „ja”, a jest raczej amalgamatem dawnych krzywd, przebytych traum, płynną formą dopasowującą się do sytuacji, obecności innej osoby, jej oceniającego albo afirmatywnego spojrzenia. Jednym słowem, the body keeps the score, jak brzmiał tytuł jednej z bardziej poczytnych książek psychologicznych o traumie ostatnich lat (w Polsce wydana przed kilkoma miesiącami jako „Strach ucieleśniony”).

Mimo że dla działań Mii śmierć/samobójstwo matki pozostaje główną, tanatyczną motywacją, „Mów do mnie” bardzo trafnie ukazuje, jak czasem mało istotne w poszukiwaniu odpowiedzi jest ich znajdowanie oraz jak wielką rolę odgrywają rekompensacyjne iluzje i przeświadczenia pielęgnowane w zaciszu własnych życzeniowych fantazji. W przeżyciu żałoby musi znaleźć się miejsce na egzorcyzm, na wypędzenie z ciała obcych duchów i wygospodarowania w nim miejsca na siebie – to, jak wymagający jest to proces, a także jak niejednoznaczna jest wartość jego ostatecznej stawki, historia rekreacyjnych seansów spirytystycznych ukazuje z zadziwiającą, niepozbawioną zresztą humoru, trafnością.

 

„Mów do mnie”
reż. Danny Philippou, Michael Philippou
premiera: 18.08.2023