„Wróg doskonały” to koprodukcja międzynarodowa – odpowiadają za nią Hiszpania, Niemcy i Francja. Para głównych aktorów pochodzi z Polski (Tomasz Kot) i Republiki Południowej Afryki (Athena Strates, która na co dzień mieszka w Berlinie), a grają kolejno Polaka i Holenderkę. Reżyser Kike Maíllo jest Hiszpanem, a akcja filmu rozgrywa się w Paryżu. Mógłby to być przykład kina transnarodowego, zdającego sprawę z płynnych tożsamości i kulturowego bogactwa współczesnej Europy. Niestety, obraz ten może raczej posłużyć jako dowód, że z kina ponadnarodowego, niezakotwiczonego w żadnych lokalnych znaczeniach, jakikolwiek sens po prostu ulatuje.
W założeniu film miał być intrygującym thrillerem, w którym napięcie rośnie aż do samego finału. A tam na widzów miał czekać zaskakujący zwrot akcji, który okazał się jednak całkowitym niewypałem. Reżyser myślał o swoim dziele jak o grze. Maíllo zdaje się mylić tropy, wikła ścieżki interpretacyjne, a widz daje się wodzić za nos dla własnej satysfakcji. „Wróg doskonały” to bardzo spóźniony epigon kina nazywanego niekiedy „puzzle games” lub dosadniej – mózgotrzepami. Racją ich bytu jest stworzenie zagadki, która przechytrzy widzów i poda w wątpliwość wszystko, co zostało pokazane.
U Maíllo nie chodzi o nic więcej niż o zaskoczenie widzów nagłym twistem. Wszystkie elementy układanki okazują się budować twór tyleż misterny, co pusty. „Wróg doskonały” ma wszelkie cechy marnej podróbki, która nieudolnie kopiuje rozwiązania wykorzystane w poprzednich dziełach daleko ciekawiej. Dotyczy to szczególnie momentu newralgicznego – zakończenia, które powinno na nowo scalić rozpadający się na naszych oczach świat – dać mniej lub bardziej logiczne wytłumaczenie coraz mniej racjonalnej fabuły. Tymczasem to właśnie finał burzy ład opowiadanej historii, która broniłaby się, gdyby ją zakończyć w bardziej konwencjonalny i realistyczny sposób. Co więcej, gra ontologicznym statusem świata przedstawionego jest nieprzemyślana. Ostateczny zwrot akcji sprawia, że opowiadana historia otrzymuje swój alternatywny wariant. Problem w tym, że pod względem logiki fabuły broni się tylko jeden, a drugi ograbia bohaterów z dotychczasowych tożsamości, nie dając niczego w zamian.
Jeszcze większym problemem jest to, że konwencja labiryntowego thrillera została tu wykorzystana bez większego uzasadnienia. Inaczej było choćby w przypadku filmu, który przypomniałem sobie podczas seansu – „Tully” Jasona Reitmana. Pokazane w nim gry z tożsamościami bohaterów miały swoje uzasadnienie zarówno fabularne – zmęczona macierzyństwem bohaterka fantazjowała o powrocie do beztroski młodzieńczych lat – jak i semantyczne, wskazując na psychiczne konsekwencje bycia rodzicem. U Maíllo podobnego uzasadnienia gry z tożsamością zabrakło. Nie jest ani metaforą, ani fabularną racjonalizacją opowiadanej historii. Wręcz przeciwnie, wikła to, co proste, odbiera sens temu, co zrozumiałe i – co chyba najgorsze – anuluje cały emocjonalny potencjał opowieści.
A uzasadnienie takie mogło się pojawić, bo potencjał opowiedzenia o współczesnej rzeczywistości transnarodowej skrywał szansę na refleksję nad napięciami między płynną tożsamością europejską a stabilnie konserwatywną – narodową. Tym bardziej że akcja rozgrywa się w tak znaczącej przestrzeni dla współczesnej kultury tranzytu, jak lotnisko – klasyczne „niemiejsce”. Ale twórców ten aspekt życia bohaterów w ogóle nie interesuje – fakt, że postacie wychowały się w jednym miejscu, mieszkają w drugim, a spotykają w trzecim, zupełnie nie został przez twórców skomentowany. Intelektualne rozważania nad kondycją współczesnej Europy zostały wyparte przez kino trzewi – oparte na najbardziej podstawowych afektach, budujących relacje między bohaterami: napięciu, ekscytacji, obrzydliwości i podnieceniu.
Akcja niemal całkowicie wyczerpuje się w ciągnących się bez końca dialogach dwójki bohaterów: on jest szanowanym architektem, ona natomiast to roztrzepana nastolatka o irytującym usposobieniu. Gdy Texel zatrzymuje samochód Jeremiasza i prosi o podwózkę na samolot, wydaje się, że ich spotkanie to nic więcej niż przypadek. Dziewczyna trochę kokietuje mężczyznę, odrobinę go prowokuje, nieco przeraża, ale przede wszystkim stara się wzbudzić jego zainteresowanie. W tym celu zaczyna snuć opowieść.
Od początku prawdziwość tego, co widzimy, jest niepewna. Dziewczyna już na wstępie tłumaczy, że jej holenderskie imię i nazwisko – Texel Textor – można tłumaczyć jako „tkaczka opowieści”. Od razu więc wiadomo, że bliżej jej do figury retorycznej niż osoby z krwi i kości. Co więcej, w niewyjaśniony sposób perypetie dwójki bohaterów zostają odtworzone na makiecie lotniska, na którą co chwila spogląda z rosnącym niedowierzaniem Jeremiasz. Nic tu nie jest tym, czym się wydaje: widz może jedynie spróbować odkryć, o co chodzi w tej ontologicznej zagadce, by potem pogrążyć się w rozczarowaniu nieistotnością pomyślanego przez twórców rozwiązania.
We „Wrogu doskonałym” broni się jedynie dynamika relacji bohaterów, co udało się osiągnąć świetnym castingiem. Odtwórcy głównych ról zostali wybrani na zasadzie przeciwieństw. Tomasz Kot, dla którego to pierwsza tak poważna rola międzynarodowa, wykorzystuje swoją naturalną dystynkcję, by ukazać obycie i snobizm bohatera, tuszowane dobrym sercem i nadmierną drażliwością. Texel w wykonaniu Atheny Strates to z kolei wulkan nieujarzmionej energii, irytujący chaos, którego obecność wprowadza niepokój. Ich wzajemna fascynacja może z początku zaskakiwać, ale im więcej wiemy o ich przeszłości, tym bardziej rozumiemy, co ich w sobie nawzajem pociąga.
Łącząca bohaterów relacja budowana jest na mocnych afektach. Texel celowo snuje takie opowieści, które działają na zmysły: podniecają, budzą grozę, wzbudzają mdłości i potrzebę protestu. Głęboko emocjonalny związek, w który bohaterowie wchodzą, może zaskakiwać i ciekawość, podobnie jak intrygujące życiowe paralele łączące Jeremiasza i dopiero co zapoznaną dziewczynę. Niestety dziwaczne opowieści Texel coraz mocniej dążą ku konwencjonalnym schematom, tracąc tym samym wiarygodność – a wraz z nią ulatuje napięcie między bohaterami, tak misternie budowane na początku filmu.
Dobra obsada i wibrująca energia, która na początku filmu wytworzyła się między postaciami, to za mało, by powstał przekonujący film. Do tego potrzeba jeszcze logicznie poprowadzonej fabuły z tajemnicą, która obdarza całość sensem. Dziwaczny związek dwójki nieznajomych miał potencjał, by fascynować lub choćby irytować, ale w rękach Maíllo stał się nic nieznaczącą wykoncypowaną bujdą. Prowadzona przez bohaterów rozgrywka okazała się grą o sumie idealnie zerowej.