W europejskim i amerykańskim folklorze, a także w popkulturze, można spotkać figurę ducha, który w wyniku bardzo gwałtownego i tragicznego zakończenia swojego cielesnego żywota utknął w pętli i skazany jest na ciągłe powtarzanie ostatnich chwil swojego życia. Oglądając „Romea i Julię” w reżyserii Jana Klaty we wrocławskim Teatrze Muzycznym Capitol, można odnieść wrażenie, że to samo przydarzyło się słynnej parze kochanków z Werony. Miejscem akcji jest cmentarz, a wydarzenia znane z klasycznej tragedii rozgrywają się pomiędzy szarymi nagrobkami rozstawionymi na całej scenie. Spektakl otwiera, często pomijany przez teatralnych twórców, prolog dramatu Szekspira (wyśpiewany przez fantastyczną Emose Uhunmwangho w roli Ducha Werony), który nie tylko streszcza fabułę tej sztuki wraz z jej tragicznym zakończeniem, ale także przełamuje czwartą ścianę, sprawnie osadzając odbiorców w obranej konwencji i biorąc całość scenicznej prezentacji w nawias teatralnej umowności. Można zatem odnieść wrażenie, że historia dwojga nieszczęśliwych kochanków już się rozegrała, a to, co oglądają widzowie, jest zaledwie jej echem, powtórzeniem, scenicznym powidokiem. Wprowadzane przez twórców liczne nawiązania do popkultury zachęcają, aby pójść za tą interpretacją o krok dalej, uznając, że Szekspirowska tragedia rozgrywa się cały czas, także współcześnie – wszędzie tam, gdzie nienawiść i śmierć triumfują ponad miłością.
Jan Klata jest twórcą o imponującym wyczuciu muzycznym, chętnie i sprawnie eksperymentującym z różnymi gatunkami i stylami. Wykorzystywane przez niego utwory bardzo często korespondują z tekstem dramatycznym, wzbogacając jego pole semantyczne. Jest to zatem reżyser predestynowany do realizacji spektakli w teatrze muzycznym, zwłaszcza w jego nurcie eksperymentalnym, z jakim często utożsamiany jest Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, w którym zresztą Klata pracował już wcześniej, realizując chociażby „Lazarusa” (2020) opartego na piosenkach Davida Bowiego. Podczas przygotowywania najnowszej premiery wyłuskał z „Romea i Julii” w tłumaczeniu Stanisława Barańczaka najciekawsze – co wcale nie znaczy, że najbardziej znane – fragmenty. Opracowując scenariusz, wielokrotnie stawiał akcenty w zaskakujących miejscach (np. song w całości oparty na krótkim monologu Romea o tym, że mucha ma więcej szczęścia niż on, gdyż może być blisko Julii) i subtelnie dostosowywał oryginalny tekst do potrzeb spektaklu, nie zmieniając przy tym charakterystycznego Szekspirowskiego metrum. Z kolei kompozycje Andrzeja Strzemżalskiego, znanego szerzej jako Endy Yden, łączą wersy stratfordczyka ze współczesnymi brzmieniami. Twórcy wrocławskiego spektaklu zachowali poetycki charakter klasycznego tekstu, równocześnie wzmacniając jego melodyjność i plastyczność. W kolejnych utworach wybrzmiewają nawiązania do opery i do muzyki renesansowej, ale także pop, rock, rap oraz elektronika i techno. Choć niektórym songom nie sposób odmówić przebojowości, ich mozaika nie zawsze jest spójna z dramaturgią. Nie zmienia to jednak faktu, że spektakl sprawnie łączy drobiazgową – choć niekoniecznie wnikliwą interpretacyjnie – lekturę Szekspira, któremu Klata stara się „nie przeszkadzać” w opowiedzeniu uniwersalnej historii, z kontrkulturowym twistem, który ma ją uatrakcyjniać.
Chociaż wrocławski „Romeo i Julia” jest musicalem, to najważniejszą funkcję pełni w nim warstwa wizualna, za którą w głównej mierze odpowiadają stali współpracownicy Jana Klaty – Mirek Kaczmarek (scenografia, kostiumy, reżyseria świateł) oraz Natan Berkowicz (projekcje wideo). Monochromatyczność nagrobków kontrapunktowana jest wielobarwnymi, jaskrawymi strojami bohaterów, w których przeważają motywy kwiatowe, krzykliwe faktury oraz eklektyzm charakterystyczny dla wybiegów prezentujących luksusowe marki modowe. Przedstawicielki i przedstawiciele dwóch zwaśnionych rodów z Werony reprezentują nieco odmienne stylistyki, jednak różnica pomiędzy nimi nie jest tak wyrazista, jak chociażby w filmie Baza Luhrmanna czy kultowym francuskim musicalu „Romeo et Juliette: de la Haine à l’Amour” Gérarda Presgurvica, w którym wszyscy członkowie rodziny Montecchich byli ubrani na niebiesko, a Capulettich – na różowo. We wrocławskiej inscenizacji różnice są bardziej zniuansowane, dostarczając przy tym sporo rozrywki osobom obeznanym ze światem mody (część strojów nawiązuje np. do krojów i wzorów kolekcji kojarzonych z domem mody Gucci, zwłaszcza do projektów Alessandra Michelego). Kostiumy jednoznacznie sugerują, jaki jest status bohaterów spektaklu – to ludzie bogaci, uprzywilejowani, ekstrawaganccy, przyzwyczajeni do stawiania na swoim i dostawania tego, co chcą, bez większego wysiłku.
Nieśmiało wiszący nad spektaklem nawias satyry akcentowany jest w scenach o charakterze komicznym (taniec Parysa ubiegającego się o rękę Julii) czy z wykorzystaniem wybranych rozwiązań wpływających na dramaturgię (ojciec Laurenty mieszkający w przyczepie kempingowej nawiązującej do serialu „Breaking Bad”, w której hoduje zioła o leczących lub trujących właściwościach). Humor rozbija bańkę ciężkiej, pesymistycznej, kontrkulturowej atmosfery, wprowadzanej przez projekcje Berkowicza, które nawiązują do estetyki filmów Davida Lyncha i gotyckiego horroru. Popkulturowych wycieczek jest zresztą, jak zawsze u Klaty, mnóstwo. Już w scenie otwarcia w błyskotliwej choreografii Maćko Prusaka dostrzec można echa „West Side Story”, „Karate Kida”, a nawet „Thrillera” Michaela Jacksona. Oba Szekspirowskie rody mierzą się ze sobą na gołe pięści, równocześnie popisując się swoimi strojami, jak gdyby ich członkowie znajdowali się na wybiegu podczas pokazu mody, a nie na cmentarzu. Zbudowana z dziesiątków nagrobków scenografia wymusza szczególne myślenie o ruchu scenicznym. Wiele scen nie rozgrywa się centralnie, co może początkowo zaskakiwać widzów i wywoływać pewien dyskomfort. Punktowe umiejscowienie aktorów i aktorek w różnych zakamarkach sceny na dłuższą metę znajduje jednak uzasadnienie w konstrukcji kreowanego świata. Szczególnie ciekawie zainscenizowana została scena balkonowa, w której Romeo (Jan Kowalewski) i Julia (Klaudia Waszak) nie widzą się nawzajem podczas wygłaszania swoich kwestii, za to na ścianie za nimi kadry z kamer zestawione są tak, że kochankowie zdają się patrzeć sobie prosto w oczy. Te i inne zabiegi inscenizacyjne kreują wyraziste obrazy, które łatwo zadomawiają się w głowach odbiorców.
„Romeo i Julia” to pięknie opakowany i dobrze zilustrowany musical. Jednak kiedy minie pierwszy zachwyt nad jego formą, pozostaje pytanie, co się pod nią kryje. Klata słynie z prowokacyjnych odczytań klasyki, również tekstów Szekspira. W kontekście niedawno wystawianego w Poznaniu kontrowersyjnego „Snu nocy letniej” rozczarowujący może wydawać się fakt, że wrocławska inscenizacja jest o wiele bardziej zachowawcza: to klasyczna interpretacja powszechnie znanej historii tragicznej miłości, w której nie są podejmowane tematy światopoglądowe. Oba spektakle łączy dążenie twórców, by wersy stratfordczyka wybrzmiały na scenie bez zbędnego parafrazowania. Aktorzy Teatru Muzycznego Capitol nie tylko śpiewają Szekspirem, ale też recytują obszerne fragmenty jego dramatu. Świetne wyczucie tej frazy wykorzystuje zwłaszcza Hugo Tarres w roli Merkucja, którego charyzma i młodzieńcza energia ożywiają wiele scen. Wyróżnia się także Mateusz Kieraś, kreując Parysa jako postać głównie komediową, choć w drugim akcie – kiedy objawia przemocową naturę tego bohatera – mrozi krew w żyłach widzów.
Klata kilkakrotnie zaskakuje decyzjami dramaturgicznymi; najwyraźniej – kreując postać ojca Laurentego. Grający mnicha Konrad Imiela, w różowej, brokatowej todze z głębokim dekoltem i ze złotym krucyfiksem na piersi, kradnie spektakl pozostałym aktorom i aktorkom, świetnie niuansując akcenty komediowe i dramatyczne. Jego bohater, w tragedii napędzający spiralę zdarzeń prowadzących do śmierci dwojga kochanków, u Klaty skonfrontowany zostaje z konsekwencjami swoich czynów: dociera do grobowca w momencie, kiedy Julia budzi się ze swojego snu, a Romeo jest już martwy. W obliczu skali tej tragedii duchowny decyduje się na ucieczkę. Sam wątek miłości pomiędzy parą głównych bohaterów nie jest jednak szczególnie angażujący – nie z winy charyzmatycznego Jana Kowalewskiego czy eterycznej Klaudii Waszak, wcielających się w role kochanków z Werony, tylko za sprawą decyzji reżysera. Podczas gdy w oryginale Szekspira zachowana jest równowaga pomiędzy Erosem i Tanatosem, przedstawienie Klaty zdecydowanie ciąży ku śmierci. Pomimo wielu akcentów komediowych spektakl spowija gęsta aura przemocy i przeczucie nieuchronności zbliżającej się śmierci. Okazuje się, że zachwianie wspomnianego balansu i poświęcenie mniejszej uwagi pięknu naiwnego uczucia zrodzonego pomiędzy głównymi bohaterami odziera Szekspira z tego, co w jego utworze najciekawsze. W efekcie ogólna atmosfera i warstwa estetyczna wrocławskiego musicalu budują piękną szkatułkę, która jednak okazuje się pusta – ukazana w niej opowieść pozbawiona jest życia i momentami może nużyć publiczność.
Klata odczytuje „Romea i Julię” niezwykle pesymistycznie. W jego wersji nie dochodzi do pojednania rodzin. Po śmierci kochanków każda z pozostałych przy życiu postaci zajmuje wyznaczone jej miejsce na jednym z grobów, gdzie kładzie się na wieczny spoczynek. Na koniec powraca jeszcze Duch Werony, aby wyśpiewać smutną puentę opowieści – „Karą za nienawiść jest to, że niebo zabija wam dzieci miłością”. Reżyser – wypowiadając się przed premierą w imieniu wszystkich realizatorów – podkreślał, że starali się oni „opowiadać tę historię w sposób uniwersalny, dlatego akcja nie toczy się ani w Ukrainie, ani w Strefie Gazy, a jednocześnie oczywiście wszędzie tam się toczy”. Autorska interpretacja „Romea i Julii” przez pryzmat optyki wojennej niesie sugestię świata, w którym nie ma miejsca na miłość, ponieważ zawsze przeważają nad nią śmierć i nienawiść. W spektaklu Klaty doszukiwać się można także krytyki kapitalizmu i konsumpcjonizmu albo katastroficznej wizji przyszłości, która nie daje już szans na ocalenie najważniejszych wartości, a kolejne pokolenia cierpią z powodu win swoich rodziców. Problem polega na tym, że w wyniku powierzchownego kreślenia autorskiej interpretacji i wyrywkowego ujęcia konfliktu pomiędzy dwoma rodami z Werony wszystkie wspomniane znaczenia mogą być jedynie efektem mojej nadinterpretacji. Sam spektakl Klaty – w najlepszym przypadku – można uznać za przestrogę ukazującą bezsensowność przemocy. Wywoływane przez reżysera Szekspirowskie duchy nie mają widzom jego przedstawienia nic nowego ani ciekawego do powiedzenia. Można odnieść wrażenie, że ogromna machina produkcyjna Capitolu, świetny zespół i spektakularne środki sceniczne zaangażowane zostały tylko po to, żeby stwierdzić, że we współczesnym świecie nie ma miejsca na miłość. A to perspektywa nie tylko niezwykle ponura, ale też niebezpiecznie upraszczająca.