Wszystkie kasyna wyglądają tak samo. Między stołami do pokera snują się po nijakiej wykładzinie senni ludzie. Monotonia i nuda łączą się tu w nierozerwaną całość z rzadkimi odgłosami ekscytacji lub rozczarowania. Nie inaczej jest w filmie Paula Schradera – kamera w równie nieśpiesznym rytmie kontempluje tę pustkę i banał. Jednak dla bohatera „Hazardzisty” kolejne kasyna są bezpieczną przestrzenią w niepewnym świecie, namiastką domu.
Schrader celebruje każdy ruch kamery, prowadzi ją gładko, niemal dostojnie. Ta powolność z czasem zaczyna niepokoić, buduje niezidentyfikowane napięcie, które nie znajduje ujścia. Reżyser chętnie śledzi Williama Tella (czyż to nie znaczące imię dla hazardzisty?), gdy ten kolejny raz sunie przez jeszcze jedno kasyno – w innym mieście, innym hotelu, a jednak identycznym jak poprzednie. Schrader daje bohaterowi dużo czasu, by mógł wyjaśnić zasady kolejnych karcianych gier oraz logikę funkcjonowania zamkniętego świata zielonych stołów i błyszczących automatów. Monotonnemu głosowi Williama i nieśpiesznym ruchom kamery towarzyszą niezidentyfikowane dźwięki, które czasami łączą się z flegmatyczną, rozpływającą w eterze muzyką. To wszystko kreuje klimat wciągającej magmy, która pochłania jakąkolwiek oryginalność, zamieniając filmową rzeczywistość w nierozróżnialną pulpę. Ale jednocześnie owa monotonia niepokoi, dźwięki bowiem stają się coraz bardziej natarczywe – jakby pod tym błogim, lecz zwodniczym spokojem czaiło się coś niezidentyfikowanego, z pewnością złego.
Ważną funkcję pełnią wolne najazdy kamery na twarz Oscara Isaaca, który stworzył wybitną kreację. Gdy najazdy kamery zbliżają nas do jego wielkich, przeraźliwie smutnych, jakby pustych oczu, dostrzegamy, że wręcz rozsadzają je samotność, ból, a także potrzeba chwytania choć skrawka nadziei. Są jednocześnie łagodne, głodne miłości oraz zgorzkniałe i pozbawione złudzeń – jak oczy kogoś, kto widział w życiu zbyt wiele, kto zamknął się w skorupie pustki, która go znieczula i daje namiastkę ukojenia.
Choć William niemal nie opuszcza salonów gier, Schrader nie ukazuje postaci tylko przez pryzmat uzależnienia. Autora „Pierwszego reformowanego” nie interesuje hazard jako nałogowe granie na granicy nieustannego ryzyka. Hazard staje się metaforą, która będzie do samego końca określać figurę głównego bohatera, jego rozumowanie, kondycję. Przestrzeń kasyna także okazuje się symboliczna – więcej bowiem mówi o wnętrzu bohatera niż otaczającym go świecie.
Głos Williama czytającego rutynowo pisany dziennik niemal nieustannie dobiega z offu. Mimo to niewiele wiemy o mężczyźnie: przesiedział kilka lat w więzieniu, a teraz żyje z gry w karty, jeżdżąc z miasta do miasta. Schrader celowo kreuje atmosferę niedopowiedzenia, która podbija wrażenie niepokoju. To uczucie jest, jak się okaże, całkiem na miejscu. William to człowiek bez właściwości, który najlepiej czuje się w równie nijakim świecie. Jego życiową przestrzeń stanowią kolejne pokoje hotelowe, które dodatkowo pozbawia resztek oryginalności, opakowując wszystkie meble w białe płótna. Gdy Schrader w końcu zdradza najbardziej znaczący epizod z przeszłości bohatera, zaczynamy rozumieć, że William poszukuje swojego miejsca – miejsca, którego nie może znaleźć, bo ono nie istnieje. Jedyną ucieczką od życia pokerowego wagabundy jest więc ostateczne zatracenie.
Schrader, czołowy moralista amerykańskiego kina, uwielbia zaglądać w przegniłe sumienia swoich rodaków. Robił to już w sławnych scenariuszach filmów Martina Scorsesego z „Taksówkarzem” na czele, a ostatnio w bardzo dobrym, podobnym stylistycznie do najnowszego filmu „Pierwszym reformowanym”. W „Hazardziście” kontynuuje wiwisekcję amerykańskiej moralności, ukazując kraj niczym wielkie kasyno, w którym wygrywa najlepiej blefujący. Zło nie musi tu wywoływać poczucia winy, a co za tym idzie – szansy na odkupienie.
Nawet ci, którzy decydują się na wyznanie grzechów, nie mogą liczyć na wybawienie. „Hazardzista” jest właśnie o tym – o beznadziejnej próbie zakończenia cierpień sumienia i próbie uzyskania wybaczenia. William pokutuje za zło, jakie wyrządził w imię amerykańskiej flagi: był jednym z żołnierzy, którzy torturowali więźniów Abu Ghraib i Bagram. Akcja filmu zawiązuje się, gdy bohater spotyka Cirka – młodego chłopaka poszukującego zdegradowanych żołnierzy. Jest on żądny zemsty – jednak nie za to, co zbrodniarze czynili więźniom. Przeciwnie: zemsta Cirka ma być wymierzona w oficera, który wszystkim zarządzał, ale nigdy nie doczekał się sprawiedliwości. Ojciec chłopaka bowiem, po wycieku zdjęć ukazujących znęcanie się nad podejrzanymi o terroryzm, został – podobnie jak główny bohater – zdegradowany i skazany na karę więzienia. William dostrzega tu szansę na zadośćuczynienie – chce pomóc, jednak inaczej, niż Cirk tego oczekuje. Hazardzista nie wie mimo to, że gra, którą rozpoczyna, może okazać się bardziej ryzykowna niż pokerowa rozgrywka przy finałowym stoliku.
Film Schradera ma gorzki ton, można go wręcz potraktować jako świadectwo całkowitej utraty wiary we własny kraj – jako dokument demitologizacji. Wśród barwnych postaci pokerowego światka reżyser umieszcza Mr. USA – młodego mężczyznę, który ubiera się w narodowe barwy, przy każdej wygranej głośno krzyczy „USA, USA!” i wymachuje flagami. To czytelna karykatura, prześmiewcza, doprowadzona do granic groteski. William spogląda na niego zniesmaczony, wie bowiem doskonale, że Ameryka to nie fałszywy entuzjazm zwycięzcy, ale ludzie wypaleni jak on – ofiary propagandy sukcesu i polityki podboju. Nie bez znaczenia jest fakt, że Mr. USA jest ukraińskim emigrantem – okazuje się więc, że wiara w amerykański mit może cechować już tylko obcych.
Z użyciem gęstej formuły niepokojącego slow thrillera autor tworzy więc traktat o wydrążonych ludziach, którzy snują się bez celu, licząc na zbawienie. Schrader jest pesymistą i z premedytacją wstrzykuje nam swoją gorycz. Czaruje nadzieją, zwodzi, ukazuje pozory przyjaźni, miłości, stałości i sukcesu tylko po to, by ostatecznie wszystko to nam odebrać. Kreuje świat bez punktu zaczepienia, w którym najprzyjaźniejszym miejscem może być więzienna cela i z którego zła nie wypleni się poprzez eliminację jednostki. Bo to nie ona jest jego źródłem. Winny jest system zwany USA.