Trudno zliczyć, ile torturowanych, okaleczonych, upokorzonych i zupełnie martwych kobiecych ciał przewinęło się przez kinowe i telewizyjne ekrany. Kryminał – jak każdy wielki gatunek narracji – nie przepada za próżnią. Jeśli pokazano już wszystko – perspektywę śledczych, ofiar, rodzin, przypadkowych świadków czy całych systemów reprodukujących przemoc i mizoginię – najwyższy czas skierować szkiełko na życie wewnętrzne sprawców, czego dowodem jest rosnąca popularność seriali true crime w typie netfliksowego „Dahmera” (który akurat mordował młodych mężczyzn). Ruch „wypełniania” sfery audiowizualnej kobiecym trupem zawiera w sobie niepokojącą podwójność: z jednej strony chodzi o przyjęcie i zmierzenie się z faktem, że kobietobójstwo wciąż jest realnym (oraz globalnym) problemem społecznym, z drugiej – o łatwą monetyzację i eksploatację obrazów (głównie kobiecego) cierpienia, cielesnego ekscesu i gwałtownej śmierci, które jak się do niedawna wydawało, zostały wyparte do sfery kulturowych fantazji. Lubię kryminały, nie wstydzę się rozkoszy płynącej z dochodzenia i odkrywania makabrycznej tajemnicy, ale sama formuła zaczęła mnie nawet nie tyle uwierać poznawczo, ile męczyć swoim coraz bardziej upartym naturalizmem.
Z tej perspektywy niemiecko-duńsko-szwedzko-francuski „Holy Spider” – thriller o seryjnym mordercy kobiet i tropiącej go dziennikarce – powinien mnie znużyć już na poziomie czytania opisu dystrybutora. Prolog to w zasadzie typowo zolowskie uchylanie rąbka kuchennej ceraty, pod którą stołuje się robactwo: na zewnątrz rodzina, religia, wyparcie ciała, a w nocnym gwarze – między brudnymi wyszynkami, straganami i ulicznym ściekiem – zgnilizna, wyzysk i rozpusta. Pracownica seksualna maluje obrzmiałą twarz, żegna śpiącego synka i idzie w miasto. Jest fellatio w cuchnącym samochodzie, crack palony ze starszą handlarką w mrocznym zaułku, brutalny seks z klientem filmowany zza framugi, wyzwiska tak obrzydliwe, że lepią się od nich ściany i usychają wszelkie nadzieje. I wreszcie dosadny finał: to ten najbardziej przeciętny, kulturalny facet – łagodny brodacz na motocyklu – skrywa oblicze potwora. Dusi, zabija bez żadnych wyrzutów sumienia, z kamienną twarzą, prawie wyciskając oczy z czaszki. Tak mógłby się zaczynać nowy film Davida Finchera albo serial Nica Pizzolatta, twórcy „Detektywa”. Spodziewane miejsce akcji: Baltimore, Luizjana, Kraków, może jakieś Chiny. Preferowana paleta barw: wyświechtane zielenie, egipskie ciemności.
Radar konwencji gatunkowej nie zaczyna jednak szaleńczo piszczeć, kiedy – tak jak w „Holy Spider” – skierujemy jego antenki na irański Meszhed (w filmie udaje go Jordania), święte miasto szyitów, lokację z kryminalnych antypodów. W Meszhedzie – miejscu męczeńskiej śmierci imama Rezy – bardziej niż obelg i nocy spędzonej na stercie łachmanów w obskurnej melinie pracownice seksualne boją się własnego roztargnienia: co będzie, jeśli nie zabiorę z domu chusty? Albo zostawię ją u klienta? Albo wiatr zerwie mi ją z głowy? U Alego Abbasiego chusta dusi i metaforycznie, i zupełnie dosłownie: to narzędzie kontroli, politycznej opresji, sankcjonowanego przez prawo ucisku kobiet, ale też po prostu kawał mocnej tkaniny, którą morderca owija wokół szyi ofiary, by odebrać jej życie. Demonstracyjne zdejmowanie i palenie chust stało się w Iranie aktem oporu, bo teokratyczne państwo – podobnie jak owładnięty fanatyzmem religijnym psychopata – odpuści kobietom co najwyżej po to, żeby uśpić czujność i za moment docisnąć kolanem z jeszcze większą siłą. „Holy Spider” to bardziej kino moralnego niepokoju niż thriller – film, który nigdy nie mógłby powstać za irańskie pieniądze, mocno igrający z faktami i kontekstem kulturowym, oskarżający nie tyle konkretnych decydentów czy instytucje, ile całe społeczeństwo z jego dziwnie pojętą etyką męczeństwa i oczyszczenia.
W pierwszej chwili w ogóle trudno rozpoznać w tym wszystkim styl Abbasiego, autora transgresyjnej „Granicy” o duńskiej celniczce eksplorującej własną głęboko skrywaną tożsamość. Kanwą „Holy Spider” jest sprawa Saeeda Hanaei, weterana wojny irakijsko-irańskiej, który między 2000 a 2001 rokiem zamordował w Meszhedzie szesnaście kobiet. Jego śladem podąża – to całkowita scenariuszowa fikcja – dziennikarka Rahimi (nagrodzona w Cannes irańsko-francuska aktorka Zar Amir-Ebrahimi), osoba próbująca zachować autonomię i pozory wyemancypowania w świecie nieograniczonego męskiego panoptykonu. Filmowy Hanaei (Mehdi Bajestani) to natomiast facet w średnim wieku, pożerany przez liczne niepokoje – ekonomicznie osadzony na niższych szczeblach drabiny społecznej, wrzucony w rolę statecznego męża i ojca, żyje poczuciem straconej szansy na męczeńską śmierć i powrót z frontu na tarczy. Jego mordy są pozbawione finezji, słabo zaplanowane, nieludzko brutalne i niejasno umotywowane: czy rzeczywiście chodzi tutaj wyłącznie o „świętą misję” oczyszczenia miasta ze „zgnilizny moralnej”, czy jednak także o maczystowski nałóg dominacji, żądzę władzy, rozładowanie popędu śmierci na kobietach, o które nikt się nie upomni i które dla „porządnych obywateli” są już i tak od dawna martwe? Abbasi nigdy nie odwraca kamery od tego, co abiektalne i ekstremalnie niepokojące. Pokazuje morderstwa w całej ich fizjologicznej dosłowności i behawioralnej prostocie: jako akty nie tylko obrzydliwe, ale też zwyczajnie głupie, puste, tak bezsensowne, że aż komiczne, uwikłane w slapstickową mechaniczność ruchów i nieuchronność pomyłki.
Tym samym na ich uwznioślenie i uświęcenie, do których w końcu tu dochodzi, patrzy się jak na efekt trudnej do pojęcia społecznej psychozy. Bo właściwe „Holy Spider” zaczyna się tam, gdzie kończy się thriller jako pretekst, śledztwo od początku szyte zbyt grubymi nićmi, byśmy dali się nabrać na proste, gatunkowe intencje irańsko-duńskiego reżysera. Abbasiego – podobnie jak w „Granicy” – najbardziej interesuje gest przekroczenia głęboko zakorzenionych norm moralnych, który jednak nie prowadzi do akceptowalnej odpowiedzi (na przykład potępienia), lecz działa niczym ciepło na atrament sympatyczny: ujawnia patologiczne odwrócenie czy też pomieszanie hierarchii wartości. Uwiąd wspólnoty poddanej surowym regułom obyczajowym jest szokujący: kiedy wyprowadzona z religijnych dogmatów etyka seksualna staje się wszystkim – nie tylko obyczajem, ale i prawem – społeczeństwo przestaje brać w obronę skrzywdzonych i najsłabszych, zatracając się w rozkoszy płynącej z władzy nad cudzym życiem. Cierpienie mordowanej kobiety staje się zawinioną karą za „sianie zgorszenia”; ksiądz gwałcący dziecko jest grzesznikiem, który musi „odpokutować” za „słabą wolę” oraz fakt, że kiedyś został przez kogoś „skuszony”.
Dlatego „Holy Spider” to nie tylko oskarżenie wystosowane wobec przepełnionej mizoginią kultury Iranu. To także celna diagnoza każdej motywowanej religijnie biopolityki, która dzieli ciała i akty cielesne na „grzeszne” – lecz godne przebaczenia, a ostatecznie szacunku – oraz te „niosące zgorszenie”, poddane społecznemu piętnu, wyparciu i (jeśli nie ma innego wyjścia) eliminacji.
Moralna degrengolada uderza szczególnie w finałowej scenie wizji lokalnej: syn inscenizuje bezsensowne okrucieństwo ojca, jakby bawił się z młodszą siostrą w uniwersum Marvela, kompletnie pozbawiony świadomości, że właśnie pomylił nagą przemoc z heroizmem. W zupełnie innym uniwersum posłowie polskiego parlamentu demonstrują własny „heroizm”, stając na mównicy z portretami człowieka, który krył pedofilów i odmawiał sprawiedliwości ofiarom. Każda teokracja – zarówno ta unormowana konstytucyjnie, jak i ta umocowana w „historii i tradycji” – ostatecznie przedstawia samą siebie jako cyrkowe widowisko. W tym kontekście „Holy Spider” daje się oglądać także jako komedia: czarna, okrutna, ale w gruncie rzeczy obnażająca absurdalność polityczno-obyczajowej ustawki. Tak się to wszystko zresztą kończy: jest nadzieja, jest brzuch puchnący od samozadowolenia, jest w końcu i śmiech, który w kluczowym momencie więźnie w gardle i staje się krzykiem przerażenia. System akceptujący słabość tylko wybiórczo – według kryterium płci albo miejsca w hierarchii społecznej czy instytucjonalnej – musi produkować wypierających własną słabość świętych. I to właśnie w tej negacji kryje się siła – wątła nadzieja, że w ostatnim tchnieniu systemowa przemoc wreszcie da nam spokój i zaneguje samą siebie.