Nr 5/2023 Na teraz

Mały sabotaż

Mateusz Demski
Film

Dwóch kelnerów na papierosie, wdają się w słowną bitkę, droczą się, przekomarzają.
– Idioto, i poszedłeś do niej? Kretynie. Czekaj, doigrasz się. Tobie to imponuje, że sprint, że chodu, że portiera wyrolowałeś – wzdycha głośno Piotr, kelner z Park Hotelu.
– Piotrusiu – mówi mu kolega – ta z Moguncji ma brata i męża na froncie. Zapominasz, że jest wojna i że walka jest naszym obowiązkiem. Każdy ryzykuje, jak go na to stać.
– Masz dziwne metody walki – uśmiecha się Piotr. – Walczysz osobliwą bronią.
– O to, to. Oszukać i przeżyć, oto sztuka. Tutaj, w samym środeczku Niemiec.

Od prologu przechodzimy w świat małego sabotażu, nieustającej gry pozorów. „Doświadczeni żeglarze twierdzą, że nigdzie nie jest równie bezpiecznie jak w oku cyklonu. Trzeba tylko umieć się z tym okiem obchodzić. Po prostu wypracować sobie metodę” – mówi dalej kolega Piotra. Nonszalancki, pewny siebie, spokojny Filip. Jest kelnerem w wytwornym hotelu we Frankfurcie nad Menem. Niemcy myślą, że jest z pochodzenia Francuzem. Ma piękny, elegancki kapelusz, czytuje gazety w ich języku i rozkochuje w sobie ich kobiety. Nikt nie podejrzewa, że tak naprawdę do Niemiec przyjechał z okupowanej Warszawy. Żaden Polak, ani tym bardziej Żyd, nie byłby przecież na tyle głupi, żeby pchać się do hitlerowskich Niemiec.

„Filip” to powieść Leopolda Tyrmanda, oparta na jego własnych przeżyciach. Autor zawsze mówił o niej z nabożnością. Nazywał ją najlepszą w swoim dorobku pozycją, spowiedzią pisarską oraz powieścią „prawie” autobiograficzną. Fabuła książki, faktycznie, pokrywa się z życiorysem autora. Tyrmand, który miał żydowskie pochodzenie, wyjechał z Polski w 1939 roku. Wilno miało być pierwszym przystankiem na trasie jego podróży. Po zajęciu miasta przez Niemców obrał przeciwny kierunek. Na sfałszowanym paszporcie, pod fałszywym nazwiskiem, podając się za francuskiego architekta, zgłosił się do pracy w Niemczech. Trzeba było wiele odwagi i zbawiennego tupetu, żeby uczynić podobnie. Faktem jest także, że Tyrmand pracował jako robotnik przymusowy, był kelnerem w hotelu. I jakimś cudem w jaskini lwa żyło mu się nienajgorzej.

W przypadku „Filipa” Michała Kwiecińskiego, który wszedł do kin, można powiedzieć, że mamy do czynienia z sensacją. Nie dlatego, że za kamerą stanął jeden z czołowych producentów w Polsce, który w roli reżysera występował okazjonalnie. Kwieciński wyprodukował wiele filmów i seriali cofających się do czasów wojny, takich jak „Katyń”, „Miasto 44” i „Czas honoru”. Bardziej zaskakujące może być to, że jest on jednym z niewielu, którym udało się przenieść prozę Tyrmanda na kinowy ekran.

Pierwszą i jedyną jak dotąd adaptacją prozy autora „Złego” było „Naprawdę wczoraj” Jana Rybkowskiego z 1963 roku na podstawie powieści „Siedem dalekich rejsów”. W 2013 roku pojawił się pomysł, by Xawery Żuławski nakręcił swoją wersję „Złego”, ale prace zostały wstrzymane. Kilka lat temu premierę miał „Pan T.” Marcina Krzyształowicza, w którym próbowano doszukać się podobieństwa do „Dziennika 1954”. Tej teorii reżyser stanowczo zaprzeczył.

Można by więc pokusić się o stwierdzenie, że Kwieciński dokonał niemożliwego. To o tyle ciekawe, że w kilku wywiadach przyznał, iż do fanów twórczości Tyrmanda się nie zalicza. Trudno zresztą oprzeć się wrażeniu, że nie interesowała go cała powieść, lecz tylko wybrane jej elementy – szczególnie pomysł, by pokazać polskiego Żyda, któremu w samym centrum nazizmu udaje się przeprowadzić cichą dywersję i ocaleć przed Holokaustem.

Największym wyzwaniem jest tu sama adaptacja: przekład Tyrmandowskiej frazy na obraz i język kina. Kwieciński bazuje na powieści, ma ją za ważny i żywy punkt odniesienia, ale zarazem porusza się po niej z dużą swobodą. Literacki pierwowzór nie narzuca mu dyscypliny. Reżyser oddala się od powieściowych wątków, pozbywa się ich zasadniczej części lub przetwarza je i intensyfikuje. Już sam początek filmu, który zarysowuje świat przedstawiony i stanowi ilustrację życia w warszawskim getcie, zdradza, że mamy do czynienia z luźną inspiracją. W rzeczywistości wątek ten jest ledwie przez Tyrmanda w książce zasygnalizowany. „Niemcy zabili mi już raz, w trzydziestym dziewiątym, mój świat i moją przyszłość” – to jedyne i, trzeba przyznać, enigmatyczne słowa dotyczące przeszłości bohatera. Kwieciński na podstawie tej jednej linijki tworzy efektowny prolog, uwydatniając genezę bohatera. Podczas konkursu talentów w getcie Filip oświadcza się ukochanej, po czym jest świadkiem rozstrzelania dziewczyny przez Niemców. Ta krótka sekwencja trwa raptem kilka minut, ale jak soczewka skupia najważniejsze cechy, traumy i motywacje bohatera; boleśnie uświadamia przemianę, jakiej w tamtej chwili uległ.

mat. prasowe TVP

Kolejne sceny są jeszcze odleglejsze od pierwowzoru, a odstępstwa od oryginału coraz wyraźniejsze. Reżyser do znacznej części zaproponowanych przez Tyrmanda rozwiązań fabularnych ustawia się w kontrze – czasem wręcz zmienia miejsce, które poszczególni bohaterowie zajmują w strukturze opowieści, oraz ich ostateczny wpływ na dramaturgię. Nie będę się tu wdawał w poszukiwania podobieństw i różnic, powiem tylko tyle, że największa zmiana zaszła w finale, co dobrze obrazuje kierunek obrany przez Kwiecińskiego. Książka kończy się rozmową kelnerów przy papierosie podobną do tej z początku, podczas której snują plany o tym, co będzie po wojnie. Film natomiast wieńczy scena jakby wyjęta z „Bękartów wojny” Quentina Tarantino, w której młody Żyd krwawo rozprawia się z nazistowskimi elitami.

„Filip” ma zresztą w sobie coś z popkulturowego recyklingu, który pozwala odwracać, nicować znany z kina obraz wojny. Kwieciński daje swojemu bohaterowi prawo do zemsty i autonomii, pozwala mu własnoręcznie wymierzyć sprawiedliwość. Prawdziwym zaskoczeniem jest jednak to, jaką formę przybiera ten odwet. Filip nie ma warunków, by podjąć otwartą walkę, zaczyna więc mścić się w nietypowy, cyniczny sposób: sypia z Niemkami, których partnerzy i mężowie zostali wysłani na front, niejednokrotnie jako mięso armatnie. To misja ideowa i zemsta osobista, jak pisał Tyrmand.

Ale motywacja i prywatna tragedia bohatera nie mają tu znaczenia. Bo to przemoc o najbardziej perfidnym charakterze. Filip szuka przyjemności, seksualnej rozkoszy, ale przede wszystkim szuka sposobu, by niemieckie kobiety upodlić i zbrukać, by pokazać im, że są niczym. Jego dewiza to „rozkochać, skurwić, wyrzucić na śmietnik”; „obrazić, wyrządzić najdotkliwszą zniewagę, okazać najbardziej uwłaczający wstręt”. Kiedy czytamy to przez pryzmat współczesnej dyskusji na temat przemocy seksualnej, staje się jasne, że Filip jest symbolem mentalnej mizoginii i postacią negatywną. Kwieciński celowo obdarza go czarującym, szerokim uśmiechem, dowcipem, etykietą i swobodą towarzyską. To nie tylko pozwala bohaterowi zręcznie się kamuflować i nie zwracać na siebie uwagi, ale sprawia także, że jakoś się nim fascynujemy, że może wbrew sobie mu współczujemy i kibicujemy. Nie chodzi bynajmniej o to, by jego postawę usprawiedliwiać, ale by szukać w nim jakiegoś fundamentalnego braku, pęknięcia. Nie ma co ukrywać, że cel jest też zupełnie pragmatyczny – taki rozdźwięk, taka niejednoznaczność i skonfliktowanie wewnętrzne bohatera zawsze dobrze robią kinu; są paliwem koniecznym dla uruchomienia i podtrzymania napięcia.

Kwiecińskiego nie interesuje romantyczny obraz wojny czy hagiograficzno-martyrologiczna apoteoza moralnie czystego bohatera wierzącego w słuszność sprawy, ale zdecydowanie nieheroiczne działania i idąca za nimi wyrafinowana intryga. Akcja u Tyrmanda raczej się wlokła, ślimaczyła. Fabuła film natomiast pędzi przed siebie, nie ma w nim pustych przebiegów i ozdobników, bo reżyser postanowił je na potrzeby sensacyjnego wręcz tempa obciąć. Z jednym istotnym wyjątkiem: powracającym co jakiś czas motywem, którego u Tyrmanda sobie nie przypominam. Nocą, nie mogąc zasnąć, Filip wymyka się z pokoju do sali bankietowej, tam zaczyna morderczy trening, oparty na powtarzalności tych samych ruchów. Goni w kółko bez wytchnienia, rzuca się ze złości na podłogę, miota się po niej, próbując zamęczyć swoje ciało, jakby wypocić to, co zalega w środku.

Te sekwencje zapadają w pamięć, dawno nie było bowiem w polskim kinie aktora tak intensywnie grającego i obecnego w swojej postaci jak Eryk Kulm jr. Nie było bohatera, który rodzi się z ciągłego biegu, ruchu, działania. I chyba nie było też tak burzliwego filmu o człowieku, któremu wojna odebrała wiarę w ludzi i samego siebie.

 

„Filip”
reż. Michał Kwieciński
premiera: 3.03.2023