Fragment polskiego tłumaczenia książki „Jestem listotą. Donna J. Haraway w rozmowie z Thyrzą Nichols Goodeve”, która w przekładzie Aleksandry Derry ukazała się nakładem wydawnictwa WBPiCAK w Poznaniu w serii „Humanistyka środowiskowa”.
Donna Haraway: Wiesz co? Takie słowa jak „metodologia” mnie niepokoją! Wolę mówić nie tyle o „metodologii”, ile o tym, że mam określone sposoby pracy, które z biegiem czasu stają się coraz bardziej świadome. Z pewnością wykształcenie z zakresu biologii – molekularnej, komórki i rozwoju – wiele dla mnie znaczy. Zwłaszcza, że pozwala mi zachowywać uważność i czerpać ogromną przyjemność z biologicznych istot i biologicznych sieci zależności. Fascynuje mnie wewnętrzna architektura komórek i chromosomów. I bez wątpienia często myślę metaforami biologicznymi.
Fascynuje mnie zmiana skali. Uważam, że światy biologiczne zapraszają do myślenia w różnych skalach i o różnych skalach Jednocześnie są pełne wyobrażeń i bytów powstałych z zupełnie niezwykłej architektury biologicznej i mechanizmów biologicznych. Biologia to niewyczerpane źródło tropów. Z pewnością obfituje w metafory, ale jest czymś więcej niż metaforą.
Chodzi mi nie tylko o metafory fizjologiczne i dyskursywne, które znajdziemy w biologii, ale też o opowieści. Przykładowo: różnorodne ironiczne, nieomal zabawne niezgodności. Całą tę czystą przebiegłość i złożoność. Zatem biologia nie jest jedynie metaforą rzucającą światło na coś innego, ale niewyczerpanym źródłem, dzięki któremu docieramy do nie-dosłowności świata. Chcę również zwrócić uwagę na jednoczesność faktu i fikcji, materialności i semiotyczności, przedmiotu i tropu.
Tak. Posługuję się bytem Mixotricha paradoxa, który składa interpelację zarówno w sprawie indywidualności, jak i zbiorowości. To mikroskopijny jednokomórkowy organizm żyjący w jelitach południowoaustralijskiego termita. Status tego „czegoś” jest bardzo skomplikowany, ponieważ istota ta żyje w koniecznej symbiozie z pięcioma innymi rodzajami bytów. Każdy z nich ma swoją nazwę taksonomiczną i przypomina bakterię, ponieważ żaden nie posiada jądra komórkowego. Mają kwasy nukleinowe, DNA, ale niezorganizowane w jądro. Każda z tych pięciu różnych rzeczy żyje w różnych częściach komórki albo gdzieś na niej. Przykładowo, jedna zamieszkuje zgrubienia zewnętrznej powierzchni błony komórkowej. Zatem mamy te niewielkie istoty, jedne żyjące w fałdach błony komórkowej, inne wewnątrz komórki. Nie stanowią one części komórki w pełnym sensie tego słowa, niemniej żyją w koniecznej symbiozie. Nikt nie może tu wieść niezależnej egzystencji. To zapamiętała współzależność! Pytanie brzmi: czy mamy do czynienia z jednym, czy z sześcioma bytami? Sześć też jednak nie jest słuszne, ponieważ na każdą komórkę jądrową przypada około miliona tych pięciu pozbawionych jądra bytów. Istnieje wiele kopii. Kiedy zapada decyzja, że „jedno” staje się „dwoma”? Kiedy to całe złożenie dzieli się na dwie całości? Czym jest Mixotricha? Czy to jedynie komórka jądrowa, czy całe złożenie? To rzecz jasna wspaniała metafora, która realnie podważa nasze pojęcia jedności i wielości.
Rzeczywiście, mamy zyliard takich przykładów. Biologia to niewyczerpane źródło. Dlatego zawsze wolałam biologię od psychoanalizy, ponieważ oferuje tak wiele możliwości snucia opowieści, które wydają się dotykać naszej egzystencji historycznej, psychologicznej i politycznej. Psychoanaliza zbyt szybko przypiera nas do muru – być może oddaje część prawdy, ale nie tę najbardziej interesującą. Ponadto po prostu uwielbiam nazwę Mixotricha paradoxa!
Pomieszane wątki.
Tak, ale w przypadku cyborga i genetycznie zmodyfikowanego stworzenia musimy myśleć o artefaktach przemysłowych, zbudowanych przez człowieka. Z Mixotricha jest inaczej, chociaż wymaga ono intymnej relacji z procesami laboratoryjnymi, by dać się zobaczyć. Naszą relację z M. paradoxa wytwarzają powiązania technonaukowe, na które składają się aparatura laboratoryjna, podróże samolotem, cała historia zoologii i taksonomii oraz kolonialna nauka w Australii.
To rodzaj skłonności umysłu ku temu, co dosłowne. Dlatego tak ważne są dla mnie figury, ponieważ od razu wprowadzają złożoność i niedosłowność, nie wspominając o realnej przyjemności z używania języka. Dziwna dosłowność pojawia się wtedy, gdy krytycy piszą o stanowiskach, które de facto nie istnieją. Jak krążące legendy miejskie o ludziach mówiących „Wierzysz w DNA?!”. Jakie to proste! To smuci, szokuje i odbiera całą przyjemność z języka oraz ciał, która ożywia tak wiele poważnych badań w kulturowych studiach nad nauką[3].
Na początku chcę powiedzieć, że słowa są dla mnie intensywnie fizyczne. Uważam, że słowa i język ściślej wiążą się z ciałem niż z ideami.
Ponieważ doświadczam języka jako procesu intensywnie fizycznego, nie mogę nie myśleć metaforami. To nie tak, że dokonuję wyboru, że będę pracować z metaforą i za jej pomocą, raczej doświadczam siebie w tych nieustannie meandrujących, intensywnie fizycznych procesach semiozy. Biochemia i język po prostu nie wydają mi się aż tak różne. To wszystko ma także wymiar katolicki. Moje głębokie uformowanie w katolickim symbolizmie i sakramentalizmie – doktrynach inkarnacji i transsubstancjacji – było intensywnie fizycznie. Nieustająca symbolizacja katolickiego życia nie jest jedynie dołączona do świata fizycznego, to jest świat fizyczny. Kiedy przyjrzymy się sztuce religijnej Amerykańskiego Południa czy sztuce meksykańskiej, latynoskiej, Chicano, mamy tego wyraźny przykład. Przeciwstawmy tę sztukę bardziej wstrzemięźliwej sztuce protestanckiej, a następnie wyobraźmy sobie wnętrze kościoła w mieście Meksyk. Można powiedzieć, że dorastałam w świecie sztuki miasta Meksyk, choć wychowałam się w Denver. To była sceneria irlandzkiego katolicyzmu, rzecz jasna nie tak bogata jak latynoska tradycja kulturowa, ale dorastałam w dużej mierze w świecie rozbudowanych symbolicznych narracji figuratywnych, gdzie pojęcia znaku i ciała ściśle się ze sobą wiązały. Rozumiałam świat w ten sposób od czwartego roku życia.
Instynktownie zawsze robię tę samą rzecz. Upieram się przy połączeniu materialności i semiozy. Ciało jest rzeczą w nie większym stopniu niż gen. Ale zmaterializowana semioza ciała zawsze zawiera tony intymności, ucieleśnienia, krwawienia, cierpienia, soczystości. Ciało zawsze jest w jakiś sposób mokre. To jasne, że nie da się użyć słowa „ciało”, nie rozumiejąc podatności na zranienie i bólu.
A także inne organizmy czy obiekty, które wytworzyliśmy. Istnieje wiele rodzajów nie-ludzi, z którymi jesteśmy spleceni.
Zwłaszcza wziąwszy pod uwagę podwójne znaczenie marki jako typu i znaku własności wypalonego na ciele[6].
Ale to też żart.
Moja definicja brzmi tak, że to okres wzmożonego transportu nasion i genów. Spójrzmy np. na wynalazek pierwszego wielkiego systemu przemysłowego – rolnictwa plantacyjnego (sama tego nie wymyśliłam, ale zaczerpnęłam od innych) – i prześledźmy całą relokację populacji, roślin, cukru i manioku, by wyżywić ludność pozbawioną męskiej siły roboczej na rzecz rolnictwa kolonialnego. Historię nowoczesności można przedstawić również jako historię transportowania genów. De facto dałoby się wziąć każdą z technonaukowych komórek macierzystych, o których wspominam w „Modest_Witness” – mózg, chip, gen, płód, bombę, bazę danych i ekosystem – i przedstawić za jej pomocą historię nowoczesności.