Nr 9/2024 Na teraz

W pętli banału

Bogna Goślińska
Film

Śpiące Tokio. Nocny szmer liści przetapia się w szelest zamiatania chodnika. Mężczyzna wstaje na długo przed świtem, kiedy miasto wypełnia jeszcze ciepły ciężar snu. Wysyconą ciszę przerywają jedynie odgłosy porannych ablucji, jak szczęk nożyczek przycinających wąsa czy szelest składanego posłania. Długa eskpozycja uwrażliwia na drobiazgi. Kiedy Hirayama wychodzi z domu, jest już widno, a jego oczy automatycznie wędrują ku niebu.

Wim Wenders zaczyna japoński debiut symfonią rozpisaną na dźwięki otoczenia, prędko jednak uderza w tony z daleka zalatujące banałem: umiłowanie codzienności, rytualizacja gestów i łapanie chwili. Główny bohater jest bezinteresownym everymanem, który swojej pracy oddaje się z pieczołowitością, a ludzi obdarza kredytem zaufania – nawet jeśli ci na widok jego roboczego uniformu najchętniej odwróciliby wzrok. Bo Hirayama sprząta tokijskie toalety publiczne, wykonuje tak zwaną dirty work – społecznie niezbędną, choć obarczoną stygmą. Stosunek do takich zawodów kształtuje się na przecięciu moralnego osądu z uklasowionym podziałem pracy. Kto z nas nie został kiedyś nastraszony perspektywą sprzątania toalet? Hirayamę nietrudno dostrzec w drodze do kabiny, ale wzrok tylko się po nim prześlizguje. Żeby przekonać nas o alienacji bohatera, Wenders przywołuje wyjątkowo sugestywne obrazy: matka wycierająca dłonie dziecka, które Hirayama prowadził za rękę, nuta wstrętu w tonie siostry pytającej, czym on się właściwie zajmuje, pijani tokijczycy niszczący efekty jego pracy.

Choć łatwiej byłoby oprzeć dramaturgię filmu na pełnokrwistych relacjach lub nawet konfliktach, to jednostajny rytm codziennego życia, urozmaicany jedynie drobnymi wybuchami przypadków, służy ekspozycji postaci. Bo Hirayama, bardziej niż w konfiguracjach z ludźmi, funkcjonuje w systemie sprzężeń zwrotnych z otoczeniem: wydeptuje swoje ścieżki w szybko mknącej metropolii, odwiedza te same bary, codziennie fotografuje swoje ulubione drzewo. Jest zlepkiem klisz i banałów, które kino tak uwielbia pielęgnować. Jego permanentny stan jest jak samotność stałego bywalca jakiegoś lokalu, ten rodzaj bycia z ludźmi, który nastawiony jest na długie trwanie i powolny rozwój wypadków: dzielenie przestrzeni, koegzystencja i mijanie się w tych samych punktach miasta.

Dlatego tak nagłą erupcją w życiu mężczyzny okazuje się spotkanie z niewidzianą od lat siostrzenicą. Hirayama odstępuje jej swoje miejsce do spania, przenosząc się do ciasnej graciarni. Kolejnego ranka wspólnie ruszają do pracy – Niko zostaje dopuszczona do dzielenia z wujkiem jego rutyny. Jednak obecność krewniaczki w domu nie będzie tu ani głównym źródłem napięcia, ani katalizatorem zdarzeń. Choć można by tę fabułę zbudować na rodzinnym resentymencie i krzywdach przeszłości, tu liczą się raczej swobodne przepływy i zmącenia na pozornie spokojnej tafli wody. Niko pojawia się w życiu swojego wujka nie po to, by całkowicie przemeblować mu życie, tylko żeby wpuścić trochę powietrza do wnętrza jego pustego domu. Jej bliskość zostawi po sobie ciepły ślad.

Ostatecznie dramaturgię napędza tu nie eskalacja, lecz harmonijne zrośnięcie z otoczeniem. Na poczucie spokoju pracują tu wyciszenie, ale przede wszystkim dźwięki osadzające bohatera w przestrzeni. A każdy z nich ma sens: grzechot drobiazgów, z których Hirayama wyłuskuje zegarek przed kolejnym dniem pracy, szmer silniczka starego Olympusa w momencie ostrzenia obrazu, westchnięcie człowieka zbudzonego o świcie. Słychać nawet ciszę – w postaci szmerów, szumu i szelestu. Ścieżka dźwiękowa „Perfect Days” byłaby niezłym ambientem, ewentualnie dobrą pożywką dla fanów ASMR – chociażby dźwięk stopy, która na ułamek sekundy przykleja się do powierzchni maty.

Jednym z elementów tej wielozmysłowej choreografii jest ciało milczącego aktora, Kōji Yakusho, zmechanizowane w powtarzalnych sekwencjach pracy i odpoczynku. Skrywa ono dwutorową wrażliwość – skierowaną zarówno na zewnątrz, jak i ku wnętrzu. Bohater filmu wchłania wydarzenia każdego dnia, a te, karmione dodatkowo literaturą Ayi Kōdy i Patricii Highsmith, powracają do niego w formie rozedrganych snów. Wenders pokazuje lekturę jako cielesny proces. Delikatne wygięcie pleców, odruchowe uruchomienie nocnej lampki, „Dzikie palmy” czytane tuż przy ziemi na ascetycznym posłaniu. W kontraście do niego – Faulknerowski język: gęsty, ciężki i lepki.

mat. prasowe Gutek Film

Niepozorne, wyuczone przez ciało gesty, harmonia ze światem odnajdywana przy stoliku regularnie odwiedzanego lokalu, nostalgiczne rozkochanie w analogach – podczas oglądania nowego Wendersa trudno nie myśleć o banałach. Seans „Perfect Days” zostawił mnie skonsternowaną. Z jednej strony moje ciało z rozkoszą chłonęło dźwięki, obrazy i wrażenia, z drugiej – moja głowa buntowała się przed banałem, podpowiadając mi, że w takiej prostocie musi przecież kryć się fałsz. Aż trudno uwierzyć w fabułę, którą napędzają tak proste na pozór emocje. W końcu to, co uroczo nieskomplikowane i rozkosznie przejrzyste, budzi podejrzenia co do swojego bezinteresownego charakteru. Albo nawet drażni. Dostrzegam ten mechanizm w sobie: w zetknięciu z banałem moja afektywna reakcja przybiera zwykle formę niechęci. Wytrenowane oko pożąda nowości, krytyczny pazur wymaga ciągłego ostrzenia. Ale wiem, że to, czy film ostatecznie mi się spodoba, zależy też od uwarunkowań środowiskowych i podatności na zbiorowy konsensus. Czy nie skończy się na tym, że krytyczność stanie się zinternalizowaną rezerwą, podejrzliwością wobec zbyt przyjemnego odbioru dzieła?

Ale problem z banałem to nie tylko problem widzów czy krytyczek. Cały współczesny system produkcji jest napędzany przez ciągłe pragnienie nowości i znudzenie tym, co pospolite. Na horyzoncie nieustannego wzrostu nie majaczy poczucie sensu z wykonywanej pracy, za to widnieją wskaźniki rozwoju gospodarczego i chęć pozostawania w obiegu. Produktem tej logiki są bullshit jobs – wysoko płatne zapychacze kadrowych dziur – stanowiska, w których społeczną przydatność wątpią nawet sami zainteresowani. W kontraście do tego Hirayama jest pracownikiem niezbędnym, choć pozbawionym wysokiego statusu. Zresztą jego siostrze trudno zrozumieć, że odrzucił życie w dobrobycie na rzecz czyszczenia publicznych toalet.

Przymus oryginalności narzuca konieczność ciągłych poszukiwań i walkę z pragnieniem powtarzania czy wysławiania tego, co wiadome (świetny esej na ten napisał ostatnio Maciej Jakubowiak). Bo czym jest banał, jeśli nie zapętleniem się w oczywistościach, feel-goodowym potwierdzeniem stanu rzeczy, pewnością, że coś działa na emocje i zmysły – lub przynajmniej powinno działać. Banalne są zachwyt nad zachodem słońca, ckliwe wyznanie miłości czy pospolita myśl, choć każda z tych rzeczy sama ciśnie się na usta, zanim spiętrzymy ją w ironicznym komentarzu. Odrzucenie tego, co pozbawione polotu, jest pragnieniem wyjątkowości, indywidualizacji i customowych wrażeń zmysłowych, które odróżnią nas od innych. A szkoda, bo banał może działać reparacyjnie, kiedy tworzy bezpieczną i rozpoznaną przestrzeń, w obrębie której nawet najdrobniejszą myśl można artykułować bez wstydliwego lęku przed powtórzeniem czy wsobnością.

Jeśli coś składa się z banałów, prawdopodobnie może wywołać efekt rel – tej prawidłowości podlega film Wendersa. Ze mną wyjątkowo mocno rezonuje scena niespiesznego spoglądania ku niebu. Hirayama robi to każdego ranka tuż po przekroczeniu progu domu. We własnym zabieganiu cieszę się, że obejrzałam film, którego bohater nie traktuje swojego czasu w kontekście produktywności lub jej braku.

Kolejne poczucie utożsamienia nadeszło parę dni temu, kiedy zobaczyłam w trawie mały kasztanowiec o wątłych liściach. Wyrósł ledwie metr od muru budynku. Od razu przypomniała mi się scena, w której Hirayama wykopuje samosiejkę spomiędzy korzeni starego drzewa, aby nie zakłócić harmonii wzrostu dwóch roślin albo żeby pozwolić tej mniejszej przetrwać. Mój kasztanowiec prędzej czy później przegra walkę z betonową infrastrukturą – lecz zanim to się wydarzy, zainspiruję się gestem poczciwca zlepionego z garści klisz.

Choć od seansu „Perfect Days” minął już prawie tydzień, wciąż odczuwam jego efekt: mimo bezlitośnie goniących mnie terminów myślami skupiam się na kołysaniu gałęzi, mokrym bzie i wybuchach zieleni. Dookoła wszyscy rozpływają się w zachwytach nad wiosną, nie jestem oryginalna. Po prostu działają na mnie banały – nie mam ochoty się z tego tłumaczyć.

„Perfect Days”
reż. Wim Wenders
premiera: 12.04.2024