Wszystko zaczęło się pięć czy sześć lat temu, kiedy jeszcze chodziła do szkoły. W połowie drugiego semestru zauważyła coś osobliwego, były to w zasadzie drobiazgi – ludzie szeptali między sobą, kiedy przechodziła. Niby drobnostka, ale zaczęła się z nią źle czuć. Za każdym razem wchodząc na teren kampusu, czuła się speszona. Któregoś dnia jednym uchem podsłuchała, że nazywają ją Amber Sweet. Wygooglała sobie to hasło, a gdy wyskoczył wynik, wybuchnęła śmiechem. Na ekranie zobaczyła dziewczynę podobną do siebie, miała nawet tę kwadratową żuchwę, której tak u siebie nie lubi. Okazało się, że sobowtórka zarabia na seks-kamerce, więc ludzie w szkole wzięli ją za camgirl, internetową seksworkerkę. W końcu miała dość plotek – przerwała naukę, spakowała się i zniknęła bez wyjaśnienia. Miesiąc później stało się coś, co nie miało prawa się zdarzyć – spotkała Amber Sweet.
To jedna z historii z komiksu „Śmiech i śmierć” Adriana Tomine’a, który stał się inspiracją dla nowego filmu Jacques’a Audiarda. Dygresja dla porządku: Adrian Tomine to ikona amerykańskiego komiksu niezależnego, rysownik znany ze współpracy z „The New Yorkerem”. Ludzie czekają na jego okładkowe rysunki, są najfajniejsze z tego względu, że jest w nich zawsze kawałek prawdy o świecie. Prace te często odwołują się do bieżących wydarzeń, zwykle jednak są umocowane w codzienności, drobiazgach, pierdołach. Tak było z „Love life”, okładką z czasu pandemii, na której widać dziewczynę z kieliszkiem martini przed laptopem, dookoła formują się sterty brudnych garów, plączących się pod nogami maseczek, rękawiczek i nierozpakowanych kartonów. Kolejna pandemiczna okładka – „Easing back” – przedstawia kobietę odwieszającą do szafy kurtki znajomych, za nią trwa domówka, rozmowy twarzą w twarz, pewnie pierwsze po zniesieniu obostrzeń. W głębi szafy zakupy na zapas, dużo maseczek, żeli antybakteryjnych, zgrzewki wody. Tak wyglądało życie codzienne wielu osób podczas lockdownu. Tomine zmieścił to na dwóch obrazkach.
Przez lata okładki Tomine’a obrosły legendą – można długo wymieniać kolejne. Mnie najbardziej zawsze podobała się ta pod tytułem „Missed Connection”, stanowi dla mnie esencję jego pracy. Jest dziewczyna, jest chłopak, każde z nich jedzie w przeciwną stronę, w mijających się składach metra. Patrzą na siebie, oddziela ich szyba. W chwili, gdy orientują się, że oboje czytają tę samą książkę, kolejki ruszają, prawdopodobnie ich przeznaczeniem jest nigdy się nie spotkać. Próba opisania życia wielkich metropolii to zadanie karkołomne, ale Tomine ma cudowną zdolność narracyjnego skrótu i kondensacji znaczeń. Zadowala się uchwyceniem chwili przypadkowej i przelotnej, potrafi na tej bazie oddać zdumiewającą i rozczarowującą specyfikę wielkiego miasta; frustrację i ekstazę związaną z faktem, że niezwykłe rzeczy przytrafić się mogą na każdym rogu, ale też rozpływają się w tłumie. To samo będzie powracać w jego komiksach; najsilniej we wspomnianej „Śmierci i śmiechu” – antologii odrębnych, lecz zbliżających się do siebie obyczajowych miniatur.
Jak już wspomniałem, komiks dostarczył inspiracji Audiardowi, ale jego „Paryż, 13. dzielnica” w dużej mierze tylko ślizga się po materiale wyjściowym. Ten oparty był na sześciu nowelach, najlepsza z nich opowiadała o facecie, który planuje wymyślić nową dziedzinę sztuki, tak zwane „rzeźbiarstwo ogrodowe”. Z tego pomysłu Audiard zrezygnował, skorzystał z dwóch innych – jedną nowelę, tę o Amber Sweet, zostawił w nienaruszonej niemal formie; drugą, tytułowe „Śmiech i śmierć” o jąkającej się nastolatce, która chce zostać stand-uperką, wykorzystał jako króciutką wstawkę. Resztę dopisał. Ważne jest to, że scenariusz powstał we współpracy z Céline Sciammą, reżyserką „Portretu kobiety w ogniu” i Léą Mysius znaną z „Avy”. To bardzo zmysłowe obrazy, wybitnie wrażliwe na los swoich bohaterek. Obie reżyserki, młodsze od Audiarda kolejno o trzydzieści i czterdzieści lat, musiały odcisnąć na projekcie wielki wpływ. Coś tu jednak z Tomine’a się ostało.
Zmieniło się z pewnością dużo, jeśli chodzi o same historie z komiksu, przede wszystkim miejsce. Ekipa Audiarda przeniosła akcję z Ameryki do Francji, do 13. dystryktu Paryża. To specyficzna dzielnica, różna od pocztówek z wieżą Eiffla i Sekwaną, za to bardzo nowoczesna. Znajduje się w niej pewien plac, podwyższony, niby zawieszony nad ziemią, wokół niego wznosi się kilkanaście wieżowców. Wszyscy nazywają to miejsce Les Olympiades – najwyższe wieżowce w okolicy noszą nazwy miast, w których kiedyś odbyła się olimpiada. Wszędzie właściwie to samo: wielka płyta, beton, coraz więcej betonu, gdzieniegdzie kawałek zieleni, dużo chińskich knajp i sklepów, ciągle Paryż, ale taki boczny. Film otwiera panorama z wysokich pięter. Kamera dryfuje przez blokowisko, zagląda do tego albo innego okna, ostrożnie wślizguje się do jednego z mieszkań. Émilie mieszka w nim już od jakiegoś czasu, ma je po chorej babci. Studiowała nauki polityczne, ale skończyła na słuchawce w call center. Żeby podreperować budżet, podnajęła pokój. Camille, jej nowy sublokator, pracuje w szkole, ale właśnie wraca na uczelnię, żeby zrobić doktorat. Émilie i Camille leżą teraz nago na kanapie, kiedyś obiecali sobie, że się w sobie nie zakochają, odpowiada im układ friends with benefits – tak przynajmniej im się wydaje.
„Paryż, 13. dzielnica” przypomina prostą prawdę, że Europa już dawno przestała być biała, stała się wieloetniczna i wielokulturowa. Na Les Olympiades żyją ludzie o zróżnicowanym etnicznym pochodzeniu, choć Audiard jakoś specjalnie się na tym nie skupia. W wywiadach mówi: „bohaterami nie są emigranci, o nich zrobiłem już film”. Faktycznie, kilka lat temu nakręcił głośny „Dheepan”, rzecz o imigrancie ze Sri Lanki, który uciekł z kraju przed wojną i wylądował na zapuszczonym, podparyskim przedmieściu. Tym razem bohaterami Audiarda są trzydziestoparolatkowie urodzeni i wychowani w sercu Francji – często z drugiego, może nawet trzeciego pokolenia dzieci imigrantów. To ludzie, którzy nie czują kompleksów, robią kariery, dostają stypendia – z trzynastej dzielnicy chodzą na piechotę na kampus Sorbony albo do biblioteki François Mitterranda. Bardziej niż korzenie definiuje ich klimat dzielnicy i specyfika czasów.
Specyfikę mamy taką, że wszystko się zmienia, a przy tym tempie wiele rzeczy wydaje się w zasięgu ręki. Nie dziwi więc, że bohaterowie Audiarda ciągle skaczą z kwiatka na kwiatek, latają na boki, nie mogą usiedzieć na miejscu. To nie przypadek, że ciągle zmieniają pracę, mieszkania, partnerów, nudzą się sobą po kilku tygodniach. Émilie i Camille sypiają ze sobą i jadają razem śniadania, razem poszukują i razem eksperymentują, po czym przychodzi przeciążenie i ich historia rozchodzi się w przeciwnych kierunkach. Ona ma złamane serce, zaczyna nowe flirty przez apki, randkuje, nastawia się raczej na przygodny seks; jemu coś nie pozwala się zaangażować. Poza nimi występuje tu jeszcze Nora, wzięta ze wspomnianego komiksu „Amber Sweet” Tomine’a, która poznaje Camille’a. Losy całej trójki splatają się w dość nieoczywisty sposób, jednak ważniejsze dla Audiarda jest to, co ich łączy: życiowa niestabilność i uczuciowe zagmatwanie.
W tym sensie udało się zachować nastrój komiksowego oryginału, przede wszystkim Tomine’owską z ducha przypadkowość i losowość następujących w życiu wydarzeń. To film o zaplątaniu w wirze miejskiego świata, pośpiechu, wiecznym rozmijaniu się, o przypadkowych spotkaniach z ludźmi codziennie mijanymi na ulicy. Kamera plącze się między nimi, w jednej scenie Nora i Camille schodzą się gdzieś na skrzyżowaniu, nie wiedząc jeszcze o swoim istnieniu, by w następnej wpaść na siebie, przegradzać sobie nawzajem drogę. Energie wrą, popychają ludzi ku sobie, zaczyna iskrzyć. Z Tomine’a zostały też codzienność i przyziemności. To jeden z tych filmów, w których co chwilę ktoś zastanawia się, z czego zapłaci za czynsz; ktoś owija brzuch folią spożywczą, żeby przyspieszyć odchudzanie; ktoś walczy z grzybem w łazience, bo nie pomógł telefon do właściciela. To małe rzeczy, całkowicie zbędne z punktu widzenia fabuły, nie nadają się na okrągłe puenty – a jednak radują oko widza, może dlatego, że najbliżej im do samych rysunków Tomine’a. Zwykli ludzie i zwykłe czynności. Mam powody, by wierzyć, że kilka z tych scenek mogłoby spokojnie wylądować na okładce „The New Yorkera”.