Atmosfera berlińskiego weekendu galerii w tym roku szczęśliwie mnie ominęła – wybrałam się oglądać wystawy dopiero po niedzieli, kiedy w galeriach nie było już tłumów, można było zamienić słowo z pracownikami, swobodnie przejrzeć towarzyszące ekspozycjom foldery, a przede wszystkim złapać powietrze. Wydarzenie to cieszy się bowiem dużym powodzeniem, podobnie jak każda pierwsza niedziela miesiąca, czyli dzień darmowego wstępu do instytucji sztuki (które przy tej okazji bywają oblężone). Do Gallery Weekend Berlin trzeba się więc dobrze przygotować: dokonać preselekcji i stworzyć własną mapę, ponieważ zobaczenie wszystkich wystaw jest prawie niemożliwe, także ze względu na ich rozmieszczenie w pięciu dzielnicach miasta. Jako zasadę organizującą moją wizytę przyjęłam więc radę wypowiedzianą kiedyś przez Hito Steyerl w kontekście jej pierwszej indywidualnej wystawy w Azji: „Nie próbuj zobaczyć wszystkiego na raz. To mogłoby być zbyt wiele”.
W tym roku w Gallery Weekend Berlin wzięło udział 55 miejsc, a więc już o pięć więcej niż w poprzednim. Zeszłoroczna edycja tego wydarzenia poprzedzała 12. Berlin Biennale, przez co prace artystów związanych z topowymi berlińskimi galeriami oszczędzano na pokaz w ramach flagowej imprezy sztuki w stolicy Niemiec. W bieżącym roku kontekst dla berlińskiego weekendu galerii trudno było zdefiniować w jednym haśle. Wydarzenie było raczej przeglądem rynku: kto utrzymał swoją pozycję, kto wyjechał, a kto wrócił, kto się angażuje, a kto dyktuje trendy. Trudno uniknąć wrażenia, że wybierając artystów i artystki, galerie stawiały na te osoby, które czekają na duże monograficzne wystawy w europejskich instytucjach – niemal na każdym kroku natrafiałam na zapowiedzi letnich terminów ekspozycji we flagowych muzeach. Jeśli jednak miałabym wybrać wiodące tematy tegorocznego GWB, to stawiam na dwa: pierwszym z nich jest eksplorowanie świata cyfrowego i narzędzi nowych technologii (na kierunki wytyczane w tym mieście niewątpliwie warto zwrócić uwagę, bo to przecież w Berlinie wypromowano pojęcie sztuki postinternetowej podczas Biennale w 2017 roku); na drugiej flance są natomiast historie z bliskiego wschodu – migracyjne świadectwa i konflikty, które nie pojawiają się tak często na głównym radarze europejskich mediów.
Do mnie bardziej przemawia jednak drugie piętro galerii. W przeciwieństwie do parteru, nie ma tu tylu bodźców, więc uwaga widza nie zostaje rozproszona pomiędzy atrakcje zapewnione ciału, które przebywa w galerii, a atakujące zewsząd propozycje fikcji z ekranów. Znajdują się natomiast dwie dość oszczędnie zaaranżowane przestrzenie z centralnie umieszczonymi pojedynczymi ekranami. Na jednym z nich opowiadana jest fikcyjna historia chińskiego naukowca, którego syn utknął w radzieckim wehikule czasu, drugi zaś to relacja z podróży do miasta Manzhouli, leżącego na granicy Rosji i Chin, w którym budynki w kształcie matrioszki zdają się mniej realne niż świat stworzony w Second Life. Artystka pokazuje, że granica pomiędzy tymi dwoma światami – niebezpiecznie lub nie – ulega zatarciu.
Ważną wystawę z tego nurtu stanowiła również ekspozycja w galerii Esther Schipper w dzielnicy Schöneberg, gdzie prezentowano projekt Hito Steyerl, jednej z najważniejszych przedstawicielek sztuki współczesnej, teoretyczki i praktyczki. W ubiegłym roku – w geście sprzeciwu wobec antysemickich treści na wystawie – wycofała swoją pracę z udziału w 15. documenta w Kassel. To właśnie jej wersję site-specific można było obejrzeć w berlińskiej galerii. Paleolityczne malowidła jaskiniowe zostały ożywione na ekranach za pomocą animacji wykreowanych przez AI. Artystka odnosiła się tu do twierdzenia, że malowidła ścienne mogły uchodzić za „prehistoryczne kino”, i postanowiła przywrócić im tę pierwotną formę. W podwieszonych pod sufitem kulach, wypełnionych różowym światłem, artystka umieściła zioła podłączone do sensorów, aktywowanych przez ruch przechadzającej się po wystawie publiczności. To właśnie ten sygnał, odpowiednio przetworzony, prowokował animowanie się obrazów.
Topowa sztuka może też skupiać się wyłącznie na obiekcie materialnym, a żeby tego doświadczyć, można udać się do Charlottenburga. Tam bowiem galeria Meyer Riegger pokazuje prace amerykańskiej artystki Sheili Hicks – jednej z najbardziej uznanych twórczyń sztuki tekstylnej. Berlińska wystawa to pierwsza po pięćdziesięciu latach ekspozycja artystki w Niemczech. Jej kolorowe wełniane, lniane, jedwabne, pigmentowane kule rozmieszczono po całej przestrzeni galerii. Prace Hicks to efekt dwóch wpływów: z jednej strony modernizmu i nauk Josefa Albersa, u którego odbywała studia malarskie, a z drugiej tradycyjnego rękodzieła, które poznała podczas podróży do Chile, Meksyku i Indii. Wełniane stosy, które układa, mają być rodzajem malarskich rzeźb. Tworzone dla nich konstrukcje stanowią zaś korespondencję z przestrzenią, w której się znajdują. Niezależnie jednak od tego, czy przylegają do ściany, wypełniają róg pomieszczenia, czy wiszą na żelaznych stelażach, w dziełach Hicks główną rolę odgrywa kolor. Artystka wypróbowuje barwne kombinacje, czasem także wpisując wełnę w płaską powierzchnię i tworząc szczególny typ obrazu – tkaninę na płótnie. Wystawę w galerii Meyer Riegger ogląda się z pełną świadomością patrzenia na sztukę artystki dojrzałej, która przez dekady konsekwentnego tworzenia w tym samym nurcie opanowała go do perfekcji. Dla miłośników artystki jest też kolejna dobra informacja – jej monograficzna wystawa otworzyła się w maju w Centre Pompidou Málaga.
W Tiergarten, nieopodal Neue Nationalgalerie, sąsiadują ze sobą dwie instytucje, które zgodnie w tym roku postanowiły opowiadać o ścieraniu się dwóch politycznych światów – Wschodu i Zachodu. W PSM Gallery pokazano wystawę urodzonego w Kabulu Aziza Hazary. Artysta za pomocą przedmiotów, które pozostawiły wojska amerykańskie pospiesznie wycofujące się z Afganistanu, przedstawia historię porzucenia, bezsilności i braku odpowiedzialności politycznej. Ściany jednej z sal oklejono zdjęciami wielkiego składowiska tkanin, przedmiotów i śmieci, które mieszają się z bronią, ubraniami czy elektroniką. Te odpady pozostają na długie lata, nie rozkładają się, są trudne do uprzątnięcia – podobnie jak konsekwencje politycznej decyzji USA o wycofaniu wojsk, które przez lata gwarantowały stabilną sytuację w regionie. Na innej ścianie zrzuty ekranów z komunikatorów tworzą fototapetę, na której oglądamy między innymi zdjęcia z serwisów oferujących sprzedaż pozostawionych przez Amerykanów samochodów.
Po sąsiedzku zaś, w galerii Barbara Wien, amerykańsko-irański artysta Michael Rakowitz (były student Krzysztofa Wodiczki) opowiada o konflikcie izraelsko-palestyńskim przez pryzmat historii koncertu Leonarda Cohena. W 2009 roku piosenkarz miał zaplanowane dwa występy: jeden w Tel Awiwie w Izraelu, drugi w Ramallah w Palestynie. Ostatecznie ten drugi koncert został zbojkotowany i odwołany. Rakowitz zastanawia się nad tym, jakie byłyby potencjalne konsekwencje, gdyby wydarzenie jednak się odbyło. Przez lata pisał do Cohena listy z prośbą o zgodę na zaśpiewanie jego piosenek w Ramallah, a więc w pewien sposób na re-enactment koncertu. Piosenkarz nigdy jednak nie odpowiedział. Rakowitz eksplorował już ten temat na wystawie w Montrealu, wystawa w berlińskiej galerii to kontynuacja projektu. W gablotach artysta umieścił listy, które pisał do muzyka oraz scenariusz potencjalnego koncertu z Ramallah. Rakowitz w swojej sztuce opiera się na mikrohistoriach, rozczytując je jako sploty, mieszczące w sobie szersze społeczne problemy.
Jedną z ważniejszych wystaw tegorocznej edycji berlińskiego weekendu pokazano w galerii KOW. To nowe prace kurdyjsko-irackiego artysty Hiwy K – polskiemu widzowi dobrze znanego, między innymi za sprawą dużej ekspozycji zorganizowanej w 2019 roku w warszawskiej Zachęcie. Jakiś czas temu twórca, po wielu latach spędzonych w Niemczech, wrócił do Iraku, do swojego rodzinnego miasta As-Sulajmanijja. Na prezentowanych filmach, oszczędnie rozmieszczonych na dwóch piętrach galerii, oprowadza widza po trzech – kluczowych dla niego w dzieciństwie – miejscach. Są to kolejno: dom rodzinny, który popadł w ruinę; stara szkoła, w której nauczyciele stali się później oprawcami; a także więzienie Amna Suraka, gdzie przetrzymywano i torturowano więźniów politycznych. To bardzo intymne i poruszające historie – zwłaszcza, gdy artysta opowiada o tym, jak za próby oporu płacili jego rodzina oraz przyjaciele.
Hiwa K powrócił do rodzinnego miasta także po to, aby zrealizować projekt powołania Muzeum Sztuki Współczesnej w As-Sulajmanijja. Instytucja powstała w 2003 roku, po upadku reżimu Saddama Husajna, jednak została natychmiast zamknięta z powodu korupcji, która rozlewa się po regionie. Artysta wraz z przyjaciółmi próbuje odzyskać budynek muzeum partyzanckimi metodami – remontując go, prowadząc tam kawiarnię czy oferując darmowe jedzenie. Metodami, które nie są kojarzone ze sztuką, próbuje ożywić przestrzeń, która do sztuki przynależy, by przekonać do niej społeczność. Wystawa w KOW jest zarówno opowieścią o wyjeździe, jak i o powrocie. Myślę, że także dla niemieckiej publiczności istotnym jest, co dzieje się obecnie ze związanym przez wiele lat z miastem artystą.
Jeśli natomiast miałabym wskazać jedną wystawę, która była dla mnie ważna podczas tegorocznego Gallery Weekend Berlin, to bez wahania wymieniłabym tę w galerii Tanja Wagner. Swoje prace prezentowała tam Kapwani Kiwanga, Kanadyjka mieszkająca w Paryżu. Artystka zajmuje się głównie przepracowywaniem tematów związanych z kolonializmem, a jej monumentalne rzeźby pokazano w pięknej oprawie na wystawie głównej zeszłorocznego Biennale w Wenecji, kuratorowanej przez Cecilię Alemani. Instalacja o nazwie „Terrarium” obejmowała duże, wypełnione piaskiem szklane obiekty, otoczone labiryntem z delikatnych i zwiewnych kolorowych zasłon. Ta praca to komentarz polityczny, głos w sprawie sytuacji środowiska przyrodniczego – piasku jako elementu ubocznego przemysłu naftowego, a także jego roli w produkcji szkła. Słowem, jest to więc opowieść o dwóch materiach, na których opierają się współczesne miasta. Rzeźby Kiwangi – w mniejszej skali – stoją w berlińskiej galerii jako autonomiczne, odkryte przedmioty. Bez zasłon nie mają już tak silnego kontekstu, jednak w efekcie podkreślony zostaje ich estetyczny wymiar. Są to bowiem piękne, hipnotyzujące obiekty. Obok rzeźb z piasku i szkła, na wystawie pojawiły się również takie, do których wykonania użyto włókna sizalowego. Na ten materiał artystka zwróciła uwagę, przejeżdżając przez Tanzanię, bujnie porośniętą przez agawę, z której się go pozyskuje. To dodatkowy kontekst kolonialny – sizal został sprowadzony do Tanzanii nielegalnie przez niemieckich właścicieli plantacji w XIX wieku. Roślina hodowana wówczas jako niezbędna dla niemieckiej gospodarki, dzisiaj stanowi ekonomiczną podstawę funkcjonowania tego autonomicznego regionu. Z niecierpliwością czekam na wystawę Kiwangi w ramach pawilonu w Wenecji – artystka będzie reprezentowała Kanadę na przyszłorocznym Biennale Sztuki.
Tymczasem, pomimo tak licznych wystaw i zagęszczenia galeriami centralnych dzielnic Berlina, trudno wysnuć z mojej wycieczki jedną opowieść o współczesnej sztuce. Taką, która powie nam o świecie coś nowego. Z jednej strony, w berlińskich pokazach biorą udział największe gwiazdy świata sztuki i to ich obecności podporządkowana jest duża część wystaw. Nic w tym dziwnego – Berlin przyciąga artystów chociażby ze względu na dobre warunki życia. Z drugiej zaś strony, chociaż poprzednia edycja odbyła się w cieniu wciąż świeżej napaści Rosji na Ukrainę, mam wrażenie, że tegoroczna była bardziej zaangażowana politycznie. Gallery Weekend Berlin to jednak w przede wszystkim impreza dla kolekcjonerów – zwłaszcza, że stolica Niemiec nie ma alternatywnych targów sztuki. Kiedy oglądałam wystawy w tygodniu po flagowym „weekendzie”, większość prac oznaczonych w galeryjnych folderach jako wystawione na sprzedaż, była już wykreślona. Jak widać, świata sztuki nie ima się kryzys ekonomiczny (a może jest wręcz przeciwnie?). Ma on za to wiele swoich kryzysów. Chwilowo jednak nie za bardzo wychodzą na wierzch.