W 1974 roku żeńska grupa muzyczna Labelle, której nie udało się wcześniej uzyskać wymarzonego rozgłosu, wydała album „Nightbirds”, nagrany zaledwie w dwa miesiące. W jednej chwili świat disco oszalał na punkcie jednego z utworów, który w ekspresowym tempie zajął pierwsze miejsce na kultowej liście Billboard Hot 100. Niemal trzydzieści lat później „Lady Marmalade” zaliczyła swój wielki powrót dzięki filmowi Baza Luhrmanna „Moulin Rouge!”. Dwa lata po jego premierze utwór otrzymał nagrodę Grammy Hall of Fame, stanowiącą ostateczne potwierdzenie znaczącego wpływu na historię muzyki. I nic w tym dziwnego. Kto z nas, dając się ponieść uwodzicielskiej sile Erosa, nie wyszeptał łamaną francuszczyzną słynnego refrenu: voulez-vous coucher avec moi, ce soir?
Przełom lat 60. i 70. XX wieku zapisał się na kartach historii jako czas rewolty erotycznej rozkoszy. W kulturze zachodniej zaczęły się zmieniać poglądy obyczajowo-społeczne, zapoczątkowane co prawda znacznie wcześniej, ale przyspieszające dzięki wynalezieniu tabletki antykoncepcyjnej. „Tak jak wszystko symbolizuje ciało, tak ciało może być symbolem wszystkiego innego” – napisała wówczas jedna z najważniejszych antropolożek w historii, Mary Douglas, o czym niedawno przypomniała Rebeca Solnit[1].
W filmowej wersji „Lady Marmalade” Christina Aguilera śpiewa o dzikiej bestii, pragnącej więcej, więcej i więcej. Nic przecież nie sprzedaje się lepiej niż seks i seksualność. To one (nadal) wywołują poruszenie na sali, kiedy wkraczają na nią swoim śmiałym krokiem. Zarumieniona skóra to oznaka wstydu czy podniecenia?
A gdyby tak dać się na chwilę omamić? Gdyby pomarzyć o seksualności niefallicznej, nieograniczonej, nienacechowanej, której francuski (jakżeby inaczej!) towarzysz mojej podróży do Wrocławia, Jean Baudrillard, poszukiwał w uwodzeniu, czyli tym, co nie należy do porządku naturalnego, lecz sztucznego? Do świata rytuałów i znaków[2]? Na rozgrzanych letnim słońcem ulicach Wrocławia mijają się ciała – rozpalone i wilgotne jednocześnie. Czy są świadome swojej zmysłowości? Czy potrafią bezwstydnie doświadczać przyjemności i manifestować swoją obecność? Zwłaszcza gdy pod ich nosem pole sztuki staje się przestrzenią do seksualnych eksperymentów…
Większość z nas kojarzy zapewne rokokowy obraz z dziewczyną w rozłożystej sukni z różowego jedwabiu huśtającą się wysoko na drzewie. W latach 60. XVIII wieku namalował go francuski (znów!) artysta Jean-Honoré Fragonard, tworzący na zamówienia Madame de Pompadour i Madame du Barry (o której przypomniał niedawno film „Kochanica króla” w reżyserii Maïwenn). Niemniej obraz zyskał popularność nie tyle ze względu na wysoką klasę wykonania, ile przede wszystkim z uwagi na przedstawioną na nim scenę. Huśtająca się dziewczyna o urodzie sielskiej pastereczki jest obiektem lubieżnego pożądania mężczyzny, który skryty w cieniu krzaków zagląda pod jej sukienkę. A warto dodać, że podobno mało kto nosił wtedy bieliznę[3]. „Huśtawka” jest więc hymnem uwodzenia i swawoli, ale również symbolem męskiego libido.
W okresie rokoka sztukę flirtu, figlarnej zabawy i grzesznych przyjemności opanowano do perfekcji. To właśnie wtedy zmysły i ciało wraz z całym wachlarzem doznań były tematami najchętniej podejmowanymi w sztuce. Kluczowa była tajemnica skryta pod kolejnymi warstwami koronek. Do tych wątków sięga Piotr Oszczanowski – dyrektor Muzeum Narodowego we Wrocławiu i kurator wystawy „Szaleństwo rokoka! Fascynacja rokokiem na Śląsku (XVIII–XXI w.)”, pierwszej w historii muzealnictwa ekspozycji poświęconej sztuce rokokowej i neorokokowej na Śląsku, dodatkowo uzupełnionej o prace współczesne (m.in. Yvonne Roeb, Anny Orbaczewskiej, Pawła Stokłosy czy kolektywu AES+F). W korytarzach Pawilonu Czterech Kopuł można zobaczyć ponad pięćset dzieł z różnych dziedzin sztuki (malarstwo, rzeźba, grafika, złotnictwo, meble, porcelana, moda, fotografia, wideo czy instalacja). Obiekty te pochodzą z trzydziestu muzeów, instytucji, kościołów, a także kolekcji prywatnych – ta wielość sama w sobie zasługuje na uznanie.
Wystawę otwiera „Lichtungen” Roberta Sochackiego – pobudzająca zmysły instalacja, która poszukuje dialogu między rokokiem a współczesnością. Po wejściu do sali zatapiamy się w klimacie szalonego disco z innej epoki. Muzyka, kula dyskotekowa, kolorowe światła, wizualizacje, dźwięki chichotów i damskich szeptów towarzyszą eksponowanym na cokołach posągom świętych. Męskich świętych, dodajmy, którym musi być niezwykle trudno wytrzymać w tej gęstej atmosferze frywolnej zabawy. Im głębiej zanurzamy się w ekspozycję, tym dostajemy więcej, więcej i więcej. Kurator wraz z zespołem próbują uwodzić odbiorców kolejnymi zestawieniami dzieł, opowiadając jednocześnie o kontekstach społeczno-politycznych, w jakich w czasach rokoka znalazły się Europa i Śląsk. Taka zabawa – rodem z fête galante – może przyprawić o lekki zawrót głowy niczym o-jeden-za-dużo kieliszek szampana. Nie każde ciało potrafi sobie poradzić z taką intensywnością doświadczeń. Przyspieszony oddech, podwyższone tętno i szum w uszach dobrze więc ukoić w nieco bardziej kameralnych przestrzeniach wrocławskiego BWA. Choć trudno obiecać, że nie będzie to doświadczenie bolesne.
Rokoko lubowało się w niedopowiedzeniach, ale od połowy ubiegłego wieku gra erotyczna i przeżycie estetyczne nabrały bardziej bezpośredniego charakteru. Warto więc na nie spojrzeć w kontekście związków między ciałem a jego reprezentacją. Jak bowiem zauważyła Lynda Nead: „Bez względu na to, czy będziemy mieć do czynienia z klasycznym aktem, usankcjonowanym przez kanon, czy z radykalną, mającą rewolucyjne cele formą obrazowania ciała, przedstawienia te zawsze będą odnosiły się do libidalnego, tłumionego aspektu ludzkiej aktywności”[5].
Wystawa „Avec Plaisir”, będąca częścią Sceny Artystycznej festiwalu mBank Nowe Horyzonty, zaprasza do zanurzenia się w praktykach kultury BDSM i doświadczenia ich subwersywnego wymiaru. Kolejne warstwy koronek, fiszbin czy stalowy stelaż sukni opadły, a ich miejsce zastępują skóry, łańcuchy, pasy, sznury czy pejcze. Sztuka uwodzenia – która według Baudrillarda posiada immanentną zdolność pozbawiania rzeczy ich prawdy oraz włączania ich w grę czystych pozorów, obracania wniwecz wszelkich systemów władzy i sensu – została tu dopracowana przez Ewę i Stacha Szabłowskich niemal do perfekcji.
Kuratorski duet osadził narrację wystawy wokół postaci Alaina Robbe-Grilleta – twórczość tego francuskiego (po raz kolejny!) artysty wywarła znaczący wpływ na współczesne kino i literaturę, co zaowocowało tegoroczną nowohoryzontową retrospektywą. To właśnie perwersja – a dokładniej: ciała uległych kobiet – była tym, co zajmowało szczególne miejsce w jego wyobraźni. Szkoda jednak, że na wystawie nie została pogłębiona postać jego żony, Catherine Robbe-Grillet. Jest to o tyle zaskakujące, że tej słynnej dominie, związanej z sadomasochistycznym środowiskiem pisarce (tworzącej pod pseudonimem Jeanne de Berg) i aktorce został poświęcony film „Ceremonia” w reżyserii Liny Mannheimer, również prezentowany na tegorocznych Nowych Horyzontach.
Aranżacja ekspozycji, przygotowana przez Fabiena Lédé, wykorzystuje kadry z dzieł reżysera, wyzwalając tym samym skrępowane ciała z filmowych klatek. Artyści i artystki zaproszeni do wystawy poszukują w praktykach BDSM wyzwolenia, które podważa zasadę przemocy, a skupia się na oddaniu i zaufaniu względem drugiej osoby przy jednoczesnym wykorzystaniu bardzo konkretnych i precyzyjnych rytuałów. Jesteśmy uwodzeni, ale i sami uwodzimy, wchodzimy w rolę, zniekształcamy rzeczywistość. Lateks zmysłowo trzeszczy, a czerwone pręgi na skórze pozwalają krwi płynąć szybciej. Jakie jest hasło bezpieczeństwa? Otwierająca wystawę kartonowa praca Pawła Żukowskiego przywodzi na myśl estetykę czarnych protestów i nastawia do bojowej eksploracji dalszych przestrzeni. W nich zaś fantazyjne, niepokojące prace Jana Możdżyńskiego queerują tradycyjne rozumienie płci, ukazując alternatywy seksualnego doświadczenia nieznane dialektyce męskie–żeńskie. Tuż obok jakaś mroczna siła pragnie się wydostać z przezroczystego i pozornie kruchego więzienia – ten niewielki obiekt autorstwa Jacka O’Briena to zwinięty skórzany pas zamknięty w dwóch szklanych kieliszkach – okiełznane narzędzie dyscypliny wymierzanej nie tylko swojemu, ale również cudzym ciałom. Najbardziej podniecające jest jednak to, co ukryte, dlatego kolejne prace zostały oddzielone kurtyną dającą bezpieczeństwo, ale pozwalającą też spełniać swoje voyeurystyczne potrzeby. To właśnie za nią, prezentowany w czerwonym pokoju, zapis performansu Grupy Sędzia Główny opowiada o dominacji i uległości. W dalszej części wystawy obrazy Violi Głowackiej przywodzą na myśl XIX-wieczne rzeźby Emmanuela Frémieta (ku zaskoczeniu wszystkich, słynnego artysty francuskiego!), przedstawiające goryla uprowadzającego kobietę, choć mogą przecież kojarzyć się również ze słynącym ze swojego upodobania do kruchych blondynek King Konga. Czy oddanie (się) może stanowić formę wolności? Czy może stać się bezpieczną przestrzenią, wolną od systemowej dyscypliny – ucieczką hierarchii władzy? Nie bez powodu chyba po praktykę tę sięgał sam Michel Foucault.
Choć wystawa przygotowana przez Szabłowskich jest niezwykle pociągająca, czasami trudno jest stwierdzić, dla kogo została wymyślona. Czy dla nowohoryzontowej publiczności? Jeśli tak, to można by oczekiwać od jej narracji nieco więcej kontekstów, poszerzających kwestię subwersywności sadomasochistycznych praktyk. Jeśli zaś dla szerszego grona, to tym bardziej trudno uciec od wrażenia powielania stereotypowych schematów. Nie zmienia to jednak faktu, iż jest to wystawa ważna, stanowiąca wyraźny – i jeden z niewielu – przykład podejmowania w sztuce tematyki BDSM.
W ramach Sceny Artystycznej festiwalu mBank Nowe Horyzonty przygotowano jeszcze jedną ekspozycję, która może być rozumiana jako równoważąca tę prezentowaną w Studio BWA. Wystawa „Ze środka” w Galerii SIC! prezentuje twórczość Anny Mlasowsky – imigrantki, kobiety ze środowiska queer, nomadki osiadłej tymczasowo w Stanach Zjednoczonych.
W swojej praktyce tworzy ona obiekty i instalacje ze szkła artystycznego, które następnie wykorzystywane są podczas performansów. Rozgrzane i zarumienione staje się bardziej podatne na dotyk, mięknie, traci na swojej hardości. Ciało szkła – jego plastyczność i zmienność – Mlasowsky wykorzystuje do snucia opowieści o szeroko pojętej tożsamości. Interesuje ją wszystko to, co pomiędzy – co nie zawsze jest widoczne gołym okiem, a skrywa się pod warstwami skóry.
Z rokokowego szaleństwa i skórzanych fantazji wkraczamy więc w świat kobiecości, oporu, emancypacji. Szczególne wrażenie wywołuje wideo z performansu Ashley Menestriny, artystki zaproszonej do współpracy przez Mlasowsky. „On ° Venus” (2022) w sensualny, wyjątkowo cielesny sposób rozkłada na czynniki pierwsze społeczne oczekiwania wobec kobiecego ciała i jego możliwości rozrodczych, poruszając temat braku pragnienia macierzyństwa i zmian, jakie zachodzą w ciele, gdy się ono starzeje. O relacjach traktuje również praca „4 Feet Apart” (2020) ukazująca w liryczny sposób potrzebę poszukiwania bliskości drugiego ciała. Wideo z Lilią Ossiek i Albą Marią Thomas Alvarez przedstawia performerki ubrane w kamizelki „uzbrojone” w szklane pręty, które pękają i kruszą się za każdym razem, kiedy artystki próbują spojrzeć na swoje twarze.
Kuratorka wystawy Mika Drozdowska zestawia twórczość Mlasowsky z tekstami Paula B. Preciado, którego książki „Testoćpun” (2021) czy „Mieszkanie na Uranie” (2022) opowiadają o przezwyciężaniu porządków płci i cielesności, a także o potrzebie zerwania z tradycyjnymi kategoriami, wykluczającymi wszystkich niewpisujących się w opozycję kobieta–mężczyzna. To niewielka wystawa, ale wymagająca uważności oraz czasu – opisywanie wzajemnych relacji ciała i przestrzeni to jednak proces długotrwały, i trzeba pozwolić mu się uwieść.
Słyszę szept Baudrillarda, że przecież uwodzenie – które polega przede wszystkim na grze pozorów i władzy nad porządkiem symbolicznym – zasadza się na kobiecości, choć nie można zapominać, że „kobieta jest tylko pozorem”[6]. W sztuce zachodniej akt męski przez wieki symbolizował umysł (warto przypomnieć sobie najsłynniejszą rzeźbę pewnego – oczywiście francuskiego – rzeźbiarza Auguste’a Rodina), kobiecy zaś podporządkowany został sile męskiego pożądania[7]. Niejaką próbę pogodzenia tych dwóch perspektyw można odnaleźć na kolejnej z wrocławskich wystaw zatytułowanej „Widzenie ciałem” i prezentowanej w OP ENHEIM. Kuratorki wystawy: Natalia Andrzejewska, Dorota Jarecka i Paulina Olszewska, odnajdując inspirację w opisanej przez Viléma Flussera wampirzycy piekielnej, której ciało staje się ekranem transmisyjnym do przekazywania treści, postanowiły zaprezentować wybrane dzieła z kolekcji warszawskiej Galerii Studio założonej w 1972 roku przez Józefa Szajnę.
Na ekspozycji pokazane zostały prace naprawdę wysokiej klasy – mowa tu chociażby o androgynie Magdaleny Abakanowicz, „Poduszkach erotycznych” Barbary Falender, rysunkach Erny Rosenstein, intymnej instalacji „W przymknięciu powiek” Alicji Bielawskiej, portretach Krystyny Piotrowskiej, słynnym pocałunku Ewy Partum czy akcie „Monochromat XXXX” Teresy Pągowskiej. A wszystko to w towarzystwie prac artystów amerykańskich: Keitha Haringa i Andy’ego Warhola. Wartym podkreślenia jest fakt, że nie były one nigdy wcześniej prezentowane we Wrocławiu, a Galeria Studio nie posiada wystawy stałej, prezentującej dzieła z kolekcji. Chociażby z tych powodów warto było zajrzeć do OP ENHEIM. Tym bardziej szkoda więc, że – pomimo zapowiedzi z tekstu kuratorskiego – narracja wystawy okazała się sprowadzać do prezentacji dzieł sztuki „w duchu mocakowskim”. Ciało w sztuce, ciało w kolekcji galerii. Zaskakujące, iż nie zdecydowano się na rozwinięcie wątku Vampyroteuthis infernalis, czyli wspomnianej wampirzycy piekielnej – głębinowego głowonoga, który komunikuje się poprzez zmianę kolorów własnego ciała i rozpylanie chmury sepii również po to, by zwabić partnera. Eksploracja ciała została w tym przypadku zastąpiona zaledwie jego wystawieniem na widok publiczny. A przecież mój towarzysz podróży niejednokrotnie powtarzał, że séduction (fr. uwodzenie) to przeciwieństwo zwyczajnej i pospolitej production (fr. produkcji).
Chodzenie pomiędzy galeriami pośród spieczonych sierpniowym słońcem ciał wypełniających Wrocław to doświadczenie odczuwalne poprzez wiele zmysłowych bodźców. Nie wiem, czy to przypadek, czy może jednak rozgrzane letnie powietrze, które doprowadza krew do wrzenia, sprawiły, że aż cztery ekspozycje w jednym mieście w podobnym czasie traktują o ciele – jego potrzebach, różnorodnych obliczach, sekretach, a przede wszystkim rozkoszach. Czy to możliwe, że francuski towarzysz mojej wrocławskiej podróży się mylił, gdy stwierdził, że uwiedzenie dziś już nie istnieje? Przecież prezentowana we Wrocławiu sztuka – bez względu na ocenę poszczególnych wystaw – radykalnie przeciwstawia się „anatomicznemu przeznaczeniu”, jakim jest reprodukcja. Zawarta w tych ekspozycjach opowieść o ciele to narracja dotycząca wyzwolenia od dyscyplinujących hierarchii. A może po prostu daję się (u)wodzić? Przecież najbardziej uwodzi nas to, że jesteśmy uwodzeni. Że stajemy się choć na chwilę obiektem czyjegoś pożądania (w tym przypadku instytucji sztuki w letnim sezonie). Jakże podniecająca jest przecież sama myśl o tym, że rozgrzane powietrze pomiędzy czyimiś ustami a moim uchem zawibruje od wilgotnego szeptu, niosącego słynne pytanie sprzed półwiecza.