Chcesz wyjść, ale nie możesz. Strop wali się za każdym razem, kiedy próbujesz położyć się spać. Zostałeś facetem zakłutym na śmierć przez upiora w masce GigaChada – jedno dźgnięcie za każde niedostosowanie, każde niespełnione oczekiwanie, każdą przekroczoną normę. Za to, że nie masz dobrze płatnej pracy; że nie masz stabilnej rodziny, prawa jazdy albo nie dałeś w mordę, kiedy było trzeba; że gnoili cię na WF-ie, a ty wolałeś płakać, śmiać się i tańczyć zamiast tłuc się na boisku. Ten ból – ból bycia typem w przemocowych okolicznościach przyrody – zazwyczaj nosi wojskowy kamuflaż, chowa się gdzieś w krótkich interwałach między milczeniem a zaciśniętą pięścią, w zrezygnowanych spojrzeniach, w gwałtownych napadach agresji i smutku, które może wyzwolić każda – nawet najbardziej niewinna – wzmianka o samczości jako docelowej formie egzystencji. Poczucie wstydu, że nie jesteś Wielkim Żywicielem, Obrońcą, Zdobywcą i Kierowcą, człowiekiem samowystarczalnym i o emocjonalności góry lodowej. Dopóki nie zobaczyłem „Aftersun” – fenomenalnego debiutu Charlotte Wells z Paulem Mescalem i Francescą Corio jako młodym ojcem i córką na wakacjach w Turcji – nie wiedziałem, że kino kiedykolwiek będzie potrafiło uchwycić ten ból bez chodzenia na dydaktyczne skróty.
„Aftersun” przynosi trud obserwowania i składania rozproszonych całostek w przytłaczający, choć bardzo czuły portret męskości i ojcostwa; wysoki próg wejścia (gdzie jest właściwa opowieść, właściwy film? – irytują się widzowie), ale też – triumf kina-odczucia, wizualności jako autonomicznego języka, który nie potrzebuje dodatkowych semantycznych podkładek. W rozmowie z reżyserem Barrym Jenkinsem – producentem „Aftersun” – Wells przyznała, że jej wielkim twórczym pragnieniem było odejście od tradycyjnej dramaturgii filmowej: porzucenie konfliktu czy fabularnego konkretu na rzecz luźno powiązanych obrazów-wspomnień, wycinków rzeczywistości, które stałyby się wehikułem dla utraconych lub trudnych do nazwania emocji. Pozycja, z jakiej bada się owe ślady pamięci i afekty, została jasno określona jeszcze przed realizacją właściwego filmu: to dorosła kobieta próbuje zrozumieć, dlaczego tamte wakacje z ojcem – być może ostatnie – były tak fantastyczne, ale też – formacyjne dla obecnej rozpaczy. Z jakiego powodu to, co na starej fotografii – materialnej, autobiograficznej kanwie „Aftersun” – przypomina totalną beztroskę i świetną zabawę, dzisiaj współtworzy scenerię sennych koszmarów, przebudzeń wypełnionych krzykiem i poczuciem utraty.
Tak jakby Wells próbowała pochwycić wspomnienia w locie, uciekające i płochliwe jak koniki polne, trudne do gatunkowego uporządkowania bez dorosłej wiedzy i doświadczenia. „Aftrersun” zaczyna się od piknięć i brzęków, odgłosów przewijania taśmy z nagraniem, a przeplatanie obrazów o różnych teksturach – fragmentów amatorskiego wideo i onirycznych sekwencji z dyskotekowego parkietu – otwiera nas na doświadczenie tęsknoty za utraconym czasem, na niespodziewanie melancholijną tonację filmu o wakacjach w ciepłych krajach. Jest końcówka lat 90., jedenastoletnia Sophie kręci swojego ojca na balkonie pokoju hotelowego. Calum kończy jutro trzydzieści jeden lat, a córka, chcąc nawiązać z dorosłym nić porozumienia, zadaje z pozoru niewinne pytanie: „Kiedy byłeś w moim wieku, co myślałeś, że będziesz teraz robił?”. Odpowiedzią jest bolesne wycofanie, wzrost napięcia, gniew kierowany bezpośrednio na obiektyw-zabawkę – dla dziecka reakcje trudne do poznawczego opracowania, przecież spędzają z ojcem „najlepsze wakacje na świecie”.
Siedzą nad basenem, grają w bilard, piją koktajle z palemkami, snują się po tureckich sklepikach i salonach gier, nurkują, zażywają kąpieli błotnych – taki poziom bliskości to czas świąteczny, bo na co dzień Sophie mieszka z matką, rodzice są w separacji. Calum bywa przedmiotem „siary” – kiedy tańczy w hotelowej knajpie, a przecież „poważny” facet, „twój stary”, nie powinien wariować jak jakiś trzpiot – ale przede wszystkim źródłem inspiracji: pierwszym „ważnym” mężczyzną, nagim ciałem oglądanym bez poczucia zgorszenia, wyrozumiałym opiekunem, dobrym – choć trudnym – przyjacielem. To pod jego skrzydłami odbywa się dyskretna eksploracja własnej tożsamości seksualnej przez świeżo upieczoną nastolatkę. Ślady takich wczesnych poszukiwań Wells umieszcza w spojrzeniach rzucanych starszym koleżankom, w podglądaniu gołych pośladków ojca – dziwnie kobiecych w widmowym świetle księżyca – w emocjach, jakie towarzyszą podpatrywaniu chłopaków całujących się za kuchennym winklem.
Najważniejsza jest jednak uważna obserwacja i nadawanie sensu temu, co niedopowiedziane, pojawiające się na krótką chwilę, gdzieś na granicy dostrzegalności. Oczy dziecka – nasze filmowe oczy – rejestrują cichą, z trudem tłumioną udrękę ojca: Sophie przeżywa, ale jeszcze nie potrafi empatyzować z czymś, co wydaje się tak odległe, abstrakcyjne, rozsadzające obraz rodzica jako niewzruszonej, bezpiecznej przystani – człowieka ulepionego z dwudziestu dodatkowych lat istnienia, które dla dziecka są jak wieczność. Można zadać sobie pytanie, czy swobodna eksploracja siebie i własnych potrzeb przez jedenastolatkę na wakacjach w obcym kraju byłaby w ogóle możliwa, gdyby nie wewnętrzna kruchość Caluma, jego nieuwaga, wyczuwalna pogarda dla własnego życia, którą bardzo łatwo pomylić z nonszalancją (zbyt?) młodego ojca – przebieganie bezpośrednio przed pędzącym autobusem, wskakiwanie na barierki balkonu, pływanie po pijaku, znikanie na całą noc pod wpływem depresyjnego impulsu. Kwintesencję tej „samotności we dwoje” doskonale uchwycił Jakub Popielecki w swojej recenzji „Aftersun”: „To dramat Caluma, który gra rolę ojca, mimo że potrzebuje pomocy. To dramat Sophie, która potrzebuje ojca, ale nie jest w stanie mu pomóc”. Popielecki ma również rację, pisząc, że reżyserska metoda Wells oznacza „walkę o odbiorcze centymetry”, a „o wygranej przesądzą kwestie absolutnie nieobiektywne: widzowskie emocje”.
Film równie dobrze mógłby nosić tytuł „Under Pressure” – tak jak piosenka puszczana na hotelowym dancingu (i jak niniejsza recenzja) – bo jego właściwym lejtmotywem (choć przecież nigdy nie podawanym otwarcie, w żadnej publicystycznej czy dydaktycznej manierze) jest układanie sobie życia pod nieustanną presją systemu gloryfikującego męski sukces, twardość, panowanie i używanie (a to wszystko jednocześnie). Każda myśl – wyzwolona czyimś kłującym słowem czy przypadkowymi okolicznościami – o pracy, zarobkach, straconych szansach czy „zmarnowanej” młodości pogłębia otwartą ranę, podkopuje szanse na wyjście z kryzysu.
Czy ten wstyd i smutek mają podłoże klasowe? Wynikają z jakichś obiektywnych przesłanek, czy raczej ze zbyt napompowanych, wielkościowych oczekiwań męskiego ego? A może to „po prostu” depresja, nasz medyczny parias, bez przerwy dyskredytowany przez „ekspertów” jako „stara/nowa moda intelektualna”? „Aftersun” nie buduje szerokich pejzaży, nie dostarcza skontekstualizowanych odpowiedzi, nie wychodzi poza ekranowe „tu i teraz”. Z urywków większej całości tworzy natomiast wyjątkowo realistyczny kolaż trudnych emocji: od delikatnej ciemności, kiedy po raz pierwszy musisz wytłumaczyć dziecku, że nie stać was na all inclusive, aż po rozrywający ból dłoni wykręconej lękami kolejnej nieprzespanej nocy. Jeśli istnieje jakieś ekranowe cierpienie, z którym ja – heteroseksualny, trzydziestoparoletni facet nieprzepadający za słowem „męskość”, ale żyjący w bardzo konserwatywnym kraju – mógłbym się do jakiegoś stopnia utożsamiać, to należy ono właśnie do Caluma. A uświadomiła mi to Mała Dziewczynka, choć zarazem Dorosła Kobieta. Kto inny by tak potrafił?