Nr 2/2023 Na teraz

Kruk i gołąb

Marcin Stachowicz
Film

Gdzie jest wyspa Inisherin? Czy to makieta niedzisiejszej prowincjonalności, gdzie wiecznie zieloną trawę i zawsze białą piankę na kuflu Guinnessa wyrenderował superkomputer marki Nostalgia? Wystarczy pięć minut w tym świecie i człowiek już skanuje każdy centymetr kadru w poszukiwaniu garnca złota na krańcu tęczy albo spiczastych uszu u miejscowych wieśniaków. Dostrzegamy co prawda kilka przebłysków rzeczywistości – kalendarz pokazuje rok 1923, po drugiej stronie zatoki huczą działa, trwa wojna domowa w Irlandii – ale generalnie życie toczy się w bukolicznym rytmie Tolkienowskiego Hobbitonu. Coś się tutaj oczywiście robi – wyprowadza krowy na pastwisko, wozi mleko do sklepu, czyta książki, a czasami po prostu siedzi i myśli – praca to jednak przede wszystkim pretekst do korzystania z czasu wolnego. Codziennie, punkt czternasta Pádraic Súilleabháin (Collin Farell) puka do drzwi Colma Doherty’ego (Brendan Gleeson) i najlepsi kumple – uśmiechnięci od ucha do ucha, w promieniach popołudniowego słońca – idą do pubu wychylić szklaneczkę. W tle słychać polski szlagier z angielskiej dobranocki: „Pat i kot, kot i Pat, Pat i kot – przyjaciele od lat!”.

Tak może było ongiś, bo dzisiaj do brzegów wyspy dobił Martin McDonagh – pan maruda, niszczyciel dobrej zabawy i dziecięcych uśmiechów – i zasmucił wszystkich jedną celną zagrywką. A wcześniej bezczelnie wyprowadził na manowce: trailer „Duchów Inisherin” sugerował, że będzie to film o zerwaniu znajomości pary zaprzyjaźnionych facetów. „To niemożliwe, to tylko taki trick, pewnie pierwsze piętnaście minut, a później fabularna BOMBA” – ekscytowała się moja koleżanka. „Od samego początku chciałem nakręcić prostą, przeraźliwie smutną opowieść o rozstaniu” – odpowiedział jej Mr. M.M. i tak też uczynił, kokietując nas tylko odrobinę, bo przecież jego film wcale nie jest prosty. Ma strukturę przypowieści, owszem – McDonagh zawsze lubił biblijne konotacje, co potrafiło rozsierdzić ludzi niechętnych kazaniom z ambony – ale jednocześnie gra na bardzo głębokich, filozoficznych i emocjonalnych strunach. Aż chciałoby się rzucić jakimś poradnikowym bon motem, coś w stylu „Jeśli dobrze poszukasz, zawsze znajdziesz tu coś dla siebie”. Na przykład Jakub Socha odnalazł w „Duchach…” spór o definicję „dobrego życia”: czy będzie to raczej „koncentracja na własnych dokonaniach” (Colm), czy „koncentracja na ludziach” (Pádraic). Dla mnie jest to natomiast film o pułapkach transakcyjnego wymiaru przyjaźni: opowieść o człowieku, który pewnego dnia uznaje, że stara znajomość mu się zwyczajnie nie opłaca, nie pasuje do jego „stylu życia”, planów, projektów, jest stratą czasu, przeszkodą na drodze do indywidualnego rozwoju. Na tym polega mistrzowski absurd „Duchów…”: wrzucić na wskroś nowoczesną postawę – wyrosłą z kapitalizmu interesowność, język zysków i strat podkopujący bezinteresowne odruchy serca i lojalność (co on/ona mi da, co mi zaspokoi, czym będzie dla mojej przyszłości, do czego się przyda?) – w kompletnie nieprzystające realia historyczno-fantastycznej ballady o smutnym kruku i wszędobylskim gołębiu.

mat. prasowe Monolith Films

Inisherin zaludniają same widmowe typy, które gadają tak, jakby ktoś doprawił im poranną owsiankę końską dawką serum prawdy – w końcu zjawy przyzywa się głównie po to, żeby opowiedziały żyjącym jak było, jak jest i jak będzie, bez owijania w doczesną bawełnę. Pádraic przychodzi po Colma w odwiecznym cyklu piwkowania, a ziomek – bez żadnych uprzednich sygnałów – nie tylko nie reaguje na nawoływania, ale za chwilę wymyka się do pubu samopas. Bohater Pharella uchodzi za miejscowego poczciwca: sympatycznego obiboka, który najbardziej na świecie lubi siedzieć nad kuflem i komentować kształt kupy swojego kucyka (czy tam osła). Z kolei gość Gleesona – zwalisty niedźwiedź o wiecznie zatroskanym, sceptycznie zmarszczonym pyszczku – to szanowany skrzypek i kompozytor, wioskowy myśliciel. Archetypiczność tej relacji nie wymaga większego komentarza, ewentualne zażalenia proszę kierować do Ezopa z Frygii i jego zwierząt (nie)człowieczych. Nietypowa jest za to emocjonalna otwartość tych, na pierwszy rzut oka, absolutnie zabytkowych kolesi. Już przy pierwszej konfrontacji Colm wali prosto z mostu: „Już cię nie lubię, nie chcę więcej z tobą gadać i marnować czasu, bo jesteś głupi jak but. Jestem artystą, tworzę teraz ponadczasowe dzieło”. Pádraic natomiast nie akceptuje zerwania, jest to dla niego – podobnie zresztą jak dla nas – totalna aberracja, szczyt egoistycznego bucostwa, test na cierpliwość, któremu człowiek „chory z rozpaczy” poddaje nerwy swoich bliskich. Przy okazji także sytuacja, której osobiście brzydzę się i lękam jakoś od wczesnej nastoletniości, bez większych odstępstw: że przyjaźń okaże się dla przyjaciela czy przyjaciółki czysto instrumentalną relacją, a ja stanę się „ofiarą” zmiany „profilu towarzyskiego” – zbyt głupim, zbyt brzydkim lub za mało interesującym, żeby ktoś tracił na mnie czas w trakcie dopiętego na ostatni guzik projektu zwanego życiem.

Zarazem przypowieściowa elastyczność „Duchów…” pozwala na praktycznie dowolne psychologizowanie surrealistycznej fabuły. Czy Colm przechodzi epizod depresyjny i dlatego jest takim nieznośnym realistą, zafiksowanym na bezlitosnym upływie czasu i parciu na „genialne dzieło”, które wyrwie jego starzejący się umysł ze szponów śmierci i zapomnienia? A może to starcie dwóch odmiennych podejść do praktyki artystycznej i źródeł estetycznej wrażliwości, bo przecież widzimy, że Pádraic wcale nie jest takim wioskowym bubkiem, za jakiego wszyscy go uważają – jego „sztuka” czerpie z samej materii życia, z podstawowych emocji, z biologicznych trzewi Inisherin jako ekosystemu? Może przekracza ona kulturowe i cywilizacyjne „kalkulacje” Colma oraz zbliża się – szczególnie w bezinteresownej miłości do zwierząt – do nowoczesnej świadomości posthumanistycznej? Największym problemem tej niesparowalnej pary – właściwą przyczyną klinczu i postępującej eskalacji sąsiedzkiej bitwy – jest jednak okopanie się na szańcach własnych ról społecznych, na pozycji NPC-ów w świecie zaludnionym przez samych NPC-ów: Colm, żeby żyć, musi stale popadać w jeszcze większą egzaltację, w jeszcze bardziej dramatyczne samounicestwianie „dla sztuki”, natomiast Pádraic – w jeszcze większą dosłowność i odruchowość, w scenariusze podsuwane przez świat oparty na tabloidowym oczekiwaniu na sensację, plotkę i przemoc. Obaj, choć na różne sposoby, jadą zatem na tej samej taniej kontrowersji, a całe Inisherin – łącznie z jego niewidocznym, choć bardzo tricksterskim demiurgiem – śmieje się z nich w kułak.

Tymczasem każdy, kto w tym skansenie przypisanych form bytowania, – gdzie policjant musi być brutalem, barman jowialnym grubasem, a sklepikarka beznamiętną plotkarą – spróbuje przestawić wajchę egzystencji w innym kierunku, na przykład przekroczyć presję wywieraną na jego płeć czy klasowe powinności, powinien się liczyć z perspektywą wygumkowania z tej najprostszej z prostych opowieści. Siobhán (Kerry Condon) – wykształcona, oczytana i świadoma własnego społecznego położenia siostra Pádraica – na wyspie może ciągnąć wyłącznie po koleinach staropanieństwa, akceptowana (lub nie) ze względu na gospodarność, urodę czy funkcje rozjemcze. Nawet ukochany brat – mierząc się z perspektywą odejścia najważniejszej powierniczki, opiekunki i przyjaciółki – martwi się przede wszystkim brakiem obiadu na stole. Podobnie Dominic (Barry Keoghan), wioskowy głupek, który raz za razem objawia własną super skomplikowaną naturę i niestandardową emocjonalność, albo zaakceptuje rolę popychadła starszych mężczyzn, albo utonie w wirach niemożliwej miłości.

Wszyscy oni, gdyby jakimś cudem urządzili się na wyspie na dobre, prawdopodobnie obudziliby się za kilkadziesiąt lat jako pani McCormick (Sheila Flitton) – bezzębna starucha, która snuje się po łąkach i klifach jak śmierć, przepowiada przyszłość i generalnie życzy ludziom jak najgorzej. Być może to właśnie jej duch straszy w tytule filmu – to ona jest tym złośliwym demiurgiem, który mści się na „ustawionym” świecie, wpędzając mężczyzn do grobu małostkowości i – niczym deistyczna zegarmistrzyni – nakręcając kolejne cykle wojny i pokoju. Pokazuje, „jak działa ludzkie serce”, lub po prostu kopie osły w ich obnażone tyłki – a one tylko ryczą i idą dalej, zawsze w stronę jakiejś nowej marchewki.

 

„Duchy Inisherin”
reż. Martin McDonagh
premiera: 20.01.2023