Z Antoniną Tosiek, nominowaną do Nagrody-Stypendium im. Stanisława Barańczaka w ramach Poznańskiej Nagrody Literackiej, rozmawia Agnieszka Waligóra
Antonina Tosiek: „żertwy” wysłałam wydawcy niemal dokładnie cztery lata po debiucie, chociaż ich pierwsza wersja powstała znacznie wcześniej, w pierwszych miesiącach pandemii. Pisałam wtedy wiersze w szaleńczym tempie, z zupełnie nieoczekiwaną i nieznaną mi wcześniej gorączkowością. Nie podejrzewałam samej siebie o taki rodzaj wewnętrznej potrzeby, może nawet więcej – poczucia konieczności pisania, nadawania kształtu. Tamte „żertwy” znalazły swój bezpośredni impuls w doświadczeniach opieki nad moją babcią oraz jej odchodzenia. Były pełne gniewu, niezgody, zarówno fizycznego, jak i psychicznego wyczerpania. A potem w moim komputerze padł dysk. Wyparowały wiersze i dziesiątki plików z notatkami. Były i nie ma. Strasznie wtedy rozpaczałam. Aż trochę mi głupio na myśl o tej zaryczanej i zasmarkanej mnie, która szlochała w rękaw panom z serwisu odzyskiwania danych. Wiele rzeczy musiało się potem w moim pisaniu i ze zdrowiem psychicznym wydarzyć, żebym dzisiaj mogła się z tej utraty cieszyć i ją docenić. Kolejne podejście do „żertw” było zupełnie inne. Bardziej czujne, zdyscyplinowane. „storytelling” czerpał z rytmu, z rozgadania, machał sztandarem i szabelką. „żertwy” miały być wierszami o trosce i jej kosztach; wierszami, które próbują nazwać i oswoić poczucie winy związane na przykład z niekontrolowanym obrzydzeniem, które budzą w nas fizjologiczne odruchy ciał naszych najbliższych. Obie książki były pomyślane jako osobne, suwerenne względem siebie opowieści. I ja – niby ta sama, a zupełnie inna. Dlatego piszą mi się inne frazy. Jeśli miałabym (musiała) znaleźć jakieś cechy wspólne: i pierwsza, i druga książka powstawały ze złości na redukowanie oraz upraszczanie języka w pisaniu o bardzo konkretnej przestrzeni (wieś w latach 90., pokój, w którym stoi łóżko z materacem przeciwodleżynowym) i bardzo konkretnym doświadczeniu. Wiersz każe te języki testować, wywracać.
Długo miałam problem z określaniem samej siebie jako poetki. Pisałam wiersze, ale raczej po godzinach, z doskoku. Traktowałam wiersz jako jeden z wariantów komunikatu. Częściej sięgałam po inne formy. Czasem z musu, czasem z lenistwa. Dopiero praca nad „żertwami” mnie od tego uwolniła. Jakkolwiek patetycznie to zabrzmi – uświadomiła mi, że są przestrzenie doświadczania i myślenia o języku, dla nazwania których wiersz jest po prostu konieczny. Jest jedynym możliwym wyborem. Taka perspektywa była zawsze bardzo bliska mnie czytelniczce, wielbicielce cudzych tekstów, ale mnie piszącej towarzyszy dopiero od niedawna.
No, nie wyprę się – jestem kobietą, co prawda siwiejącą, ale jeszcze przez kilka miesięcy dwudziestokilkuletnią. I piszę. Między innymi wiersze. Jestem opiekunką psa, nie lubię surowej papryki i miałam sporo szczęścia, bo wychowałam się w dużym mieście i domu pełnym książek. Każda z tych rzeczy determinuje perspektywę, z której piszę i czytam. Daj, losie, świat, w którym ani płeć, ani rasa, klasa czy zaimek nie trafiają do osobnych szufladek.
Nie czuję się częścią „środowiska literackiego”, bo przestałam wierzyć, że takowe w ogóle istnieje. Nie ma wspólnoty. Są plemiona. Grupki, grupeczki. Z kilkoma osobami bardzo się lubię, z kimś nawet przyjaźnię, z większością wymieniam sytuacyjne uprzejmości. Poczucie „przynależności” na pewno zweryfikowała u mnie publikacja reportażu o przemocy panującej w Instytucie Literatury i o jego dyrektorze. Strzały padały wtedy z każdej strony – z warszawskiego świecznika, łamów największych czasopism, od lewicujących poetek i poetów. Obraziły się libki, obrazili się marksiści. Jedni, bo przekierowałam krytykę pisowskiej polityki kulturalnej w stronę krytyki łamania praw pracowniczych; inni (chyba) za to, że w ogóle cokolwiek napisałam. W takiej formie to przynajmniej wybrzmiało. I z pewnością byłoby inaczej, gdyby tekst napisał mężczyzna (dostało mi się „panienką”) albo chociaż osoba z autorytetem, starsza o kilka lat (dostało mi się i „smarkulą”). Wiele mnie to kosztowało. Nie sądziłam, że tekst spotka się z tak negatywnymi reakcjami; wydawało mi się, że będzie raczej szansą na okazanie środowiskowej solidarności z ofiarami przemocy, nie kolejnym zaproszeniem do wojenek pomiędzy stronnictwami.
Ha! O zagraniu w warcabach dowiedziałam się dopiero od pewnego krytyka! Nie wiedziałam, że „żertwa” odsyła także do czegoś spoza słowiańskiego rytuału. A pasuje przecież idealnie! Mnie samej ta metafora otworzyła wiele nowych pomysłów na czytanie/wchodzenie z „żertwami” w relację.
Od początku interesowała mnie w żertwie podwójność i nieoczywistość ofiary. Dlaczego dane doświadczenie uznajemy za ofiarne, kojarzymy raczej z poświęceniem (siebie) niż ze sprawczością. Myślę, że nie ma tu klarownego rozróżnienia na to, kto jest ofiarą (cielcem), a kto żercą, dlatego starałam się świadomie szukać języka spoza poetyki lamentu, skargi, użalania. W trosce, szczególnie w trosce płynącej z miłości, nie istnieje symetryczny podział, jest żywioł, są potrzeba i/lub konieczność. Bardzo łatwo z żerczyni osunąć się w żertwę. I na odwrót. Podmiotka tych wierszy czasem sprawuje opiekę, kiedy indziej jest nią otaczana. Stąd także w „żertwach” żar; coś, co się tli, w każdej chwili może zupełnie zgasnąć albo ponownie zapłonąć.
„żertwy” poruszają/rozgrywają się w określonym, niewielkim świecie, w którym określenie czyjegoś położenia, czyjejś kondycji jako „ofiary” wydaje mi się stygmatyzujące, może nawet krzywdzące, bo lekceważy przecież kwestię i znaczenie wyboru. Chciałam napisać książkę o trudnej trosce – czyli tej, która czegoś od nas wymaga, coś nas kosztuje – a ona zawsze wiąże się z podjęciem konkretnych decyzji. Bycie zatroskaną bywa nieprzyjemne, ale jest znacznie łatwiejsze od sprawowania troski. Łatwiej też nam łączyć troskę z miłością, wtedy jedna uzasadnia drugą, daje hormonalnego kopa i motywuje do dużych gestów. Poza tym – troska z miłości rzadko jest bezinteresowna. Kochamy, ale przecież chcemy, by nas też kochano. Mnie ciekawiło także, czy i jak można nazwać ten rodzaj organicznego, często irracjonalnego odruchu, żeby coś z siebie komuś oddawać. Gdybym wierzyła w jakąkolwiek metafizykę, tłumaczyłabym sobie, że właśnie tam i właśnie wtedy pojawia się dowód na istnienie we wszelkich żyjątkach czegoś, co można by nazwać – sorry za to przyciężkie, przeegzaltowane słowo – duszą.
Myślę o „żertwach” bardziej jako o książce zastanawiającej się nad możliwościami. Bardziej o testowaniu języka opowieści niż o niej samej. W „storytellingu” pomagałam sobie wieloma narzędziami, choćby konwencjami gatunkowymi różnych pieśni czy narracyjnością. W notatkach, które zniknęły z dysku wraz z pierwszą wersją tych wierszy (tytuł pliku „troska.docx”), miałam zapisanych kilkanaście wrażeń/obrazów, dla których nie potrafiłam wcześniej znaleźć odpowiedniej nazwy, na przykład to, co określa się jako „migotliwe” (z wiersza „kandela”), czy uczucie, które towarzyszy, kiedy spodziewamy się ciężaru danego przedmiotu, a po wzięciu go w dłonie okazuje się, że jest znacznie lżejszy (z wiersza „[pytałam o to także inne kobiety…]”); osobną grupę stanowiły emocje związane z opieką i wchodzeniem w relację z chorym, starzejącym się ciałem. Tym razem, przeciwnie niż w debiucie, właśnie zmagania z wyrażalnością bardzo konkretnych doświadczeń pociągały za sobą opowieść. Chciałam pisać o wyzwaniu, jakim jest troska, o somatyce i materialności troski. No i o miłości. O niej też. A co z niej przeczytają czytelniczki i czytelnicy – ich wola, hulaj dusza, wiersz już wyszedł z domu. Dla mnie liczy się przede wszystkim to, czy wiersz zostawia miejsce na cudzą opowieść; czy będzie na tyle pojemny, żeby zarezonować z inną niż autorki/autora wrażliwością.
Wiesz, od pewnego czasu mam duży problem z myśleniem kategoriami zaangażowania czy aktywizmu. Muszę je sobie na nowo poukładać, rozpisać z nowej perspektywy. Może z wiekiem więcej we mnie goryczy, a może po prostu – mniej naiwności? Z jednej strony chętnie manifestujemy opinie, oburzamy się, groźnie potupujemy. Dlatego tak okrutnie męczy mnie internet. Z drugiej – niemal wszędzie tam, gdzie świat wymaga od nas poświęcenia choć odrobiny własnego komfortu, dezerterujemy. W kółko te same śpiewki: dbaj o swoje granice, o swój dobrostan, bla-bla-bla, cudze emocje to nie twój problem. Kultura (złej) terapii stworzyła tysiące scenariuszy-wymówek, którymi można usprawiedliwiać bierność. Sama jestem płatkiem śniegu, który uznał, że nie przeczyta książki Mikołaja Grynberga o kryzysie humanitarnym na granicy polsko-białoruskiej, bo to dla mnie „za trudne”. Trudne, bo wymaga skonfrontowania się z dużymi i negatywnymi emocjami, bo nie jest utwierdzeniem się we własnej racji i pewności. Czyli pospolity, bezwstydny w swoim uprzywilejowaniu, eskapizm. Szczęściary i szczęściarze z nas, tych, co to się nie muszą angażować. Mogą, łaskawie, jeśli im się zachce. Noszę w sobie w związku z tym dużo gniewu i rozczarowania.
Ale myślę też, że troska ma w sobie potencjał radykalnego zaangażowania. Bo troska jest odruchem, który pozwala pokonać opór i niechęć, pobudza do działania, a przy tym ma chyba najmniejsze szanse na popadanie w infantylizm. Długo szukałam kategorii łączącej to, co społeczne (wspólne, ale materialne), z intymnym (usytuowanym w konkretnym ja-doświadczeniu); najpierw myślałam o odpowiedzialności, ale to przecież słowo wytrych, słowo wata, szybko można mu powiedzieć: sprawdzam. W trosce żyje coś rewolucyjnego, pewien rodzaj paktu pomiędzy sprawczością i czułością. A „żertwy” chciałyby chyba być właśnie wierszami-paktami.
Autorskie wyobrażenia czy zachcianki na niewiele się w poezji zdają, weryfikuje je surowy i okrutny w swojej prostocie sąd: wiersz działa albo nie działa. Wiersz ma nam coś robić, tworzyć napięcie, być znaczącym i znaczonym. Każdy/każda podchodzi do lektury z unikalnym zestawem własnych doświadczeń i ulubionych melodii języka, którymi uzupełnia tekst. Myślę, że dla wielu osób, szczególnie młodszych, wątki poświęcone pracy opiekuńczej mogą być zupełnie nieczytelne. Komuś innemu obco będą pewnie brzmiały wiersze o spalaniu/wypalaniu się i depresji. Wolałabym uniknąć wskazywania palcem, stroszenia piórek, ale gdyby z „żertw” miała przetrwać tylko jedna myśl/fraza, chciałabym, żeby była to miniatura z wiersza „ballada o narayamie”, wers o relacji między winą i ulgą. Ulga nigdy nie jest grzeszna, nigdy nie powinna być wstydliwa. Ulga to święto, reakcja i ciała, i głowy, najmniej kłamliwy z odruchów.