Z Patrykiem Zalaszewskim, nominowanym do Nagrody-Stypendium im. Stanisława Barańczaka, rozmawia Michał Trusewicz
Patryk Zalaszewski: W zasadzie od początku myślałem o tej książce jako spójnej całości, może nawet jakiejś wariacji na temat powieści. A jednocześnie forma krótkiej prozy była dla mnie najbardziej naturalna. Podziwiam autorów, którzy potrafią spiąć narrację w jeden ciągły nurt. W tym przypadku jednak opowiadania pozwalały mi uchwycić fragmenty – migotliwe, nieoczywiste momenty z życia poszczególnych bohaterów. Więc jeśli mówisz o „pokawałkowanej powieści”, to wcale się nie bronię. Może tak właśnie wygląda pamięć: jest zbiorem opowiadań, nie zwartą fabułą, w której punkt B musi wynikać z konsekwencji działań podjętych w punkcie A.
Przede wszystkim bardzo dziękuję za te słowa. Praca nad „Lunetą…” trwała kilka lat, choć trudno mi podać konkretną datę rozpoczęcia. W międzyczasie pisałem zresztą wiele innych rzeczy. Nie był to więc proces linearny, pisanie przypominało bardziej dryfowanie między tekstami, powroty do niektórych scen, zapisywanie dialogów, które „przychodziły” nagle, często zupełnie poza kontekstem. A pisałem, będąc daleko od morza. Przeprowadziłem się już kilka lat temu i to dobrze zrobiło tej książce. Mogłem pisać z dystansem, bez przesadnego romantyzowania, idealizowania. Jednocześnie to, czym przesiąknąłem jako dziecko, co wlazło mi pod skórę i osadziło się na włosach, to raczej nigdy nie zniknie. I chyba tak jest z każdym z nas. Dzieciństwo zostawia w nas dużo więcej niż wspomnienia. Często też dużo więcej, niż byśmy chcieli.
Ta multisensoryczność wślizguje się do języka mimowolnie, nie trzeba tego nawet planować. W morzu nie ma wyraźnych granic, rzeczy się rozpływają i tak samo bywa z metaforami. I chyba rzeczywiście nadal „myślę morzem”. To inny sposób rozumienia świata – bardziej intuicyjny, mniej mechaniczny. Pełen zmienności, ale też pewnego rodzaju nieuchronności. No i dużo bardziej zbliżony do natury, zwłaszcza w wydaniu, w którym wszystkie bebechy są na wierzchu, jak na przystani rybackiej.
Czytanie tej książki nad morzem z pewnością nadaje lekturze dodatkowy kontekst, więc bardzo dobrze trafiłeś! Dla mnie morze w zasadzie nigdy nie miało wymiaru rekreacyjnego, jak dla większości osób, zwłaszcza tych, które odwiedzają je w trakcie sezonu, żeby poleżeć na plaży. Jednocześnie fascynowało mnie od zawsze, i to w różnych wymiarach. Wyobrażałem sobie, jakby to było wypłynąć kutrem, tak jak mój ojciec. Zaczytywałem się w przygodach Robinsona Cruzoe, więc naturalnie dopowiadałem sobie jakieś historie: że wypływam, tracimy panowanie nad kutrem i rozbijam się na jakiejś niezbadanej wyspie, że odkrywam istnienie podmorskich potworów, że toczę morską bitwę, że napinam mięśnie, żeby wciągnąć linę na pokład.
Wiesz, byłem dzieciakiem, gdy moją rodzinną miejscowością, tak małą, że dosłownie wszyscy się znali, wstrząsnęła tragedia – w czasie sztormu zginęła cała załoga jednego z kutrów. Wszystko to sprawiło, że z morzem związałem się jakąś dziwną więzią, jednocześnie fascynacją i strachem. Dlatego metafora „prabóstwa” wydaje mi się adekwatna. Trudno mi ją wyjaśnić komuś z „zewnątrz”, kto widzi morze tylko raz w roku, i to jeszcze w trakcie urlopu. W moim odczuciu morze ma cechy absolutu: daje i zabiera, nie tłumaczy się, nie okazuje emocji, jednocześnie wyrywa jakiejś rodzinie ojca, męża, ukochanego. Rządzi się przemocą. I chyba dlatego moi bohaterowie nie tyle buntują się przeciw cierpieniu, ile raczej próbują je „zmieścić” w sobie. Bo morze uczy też pokory – nie próbujesz wygrać z jego siłą. Możesz się nauczyć przetrwać. A to wymaga zgody, czasem nawet rezygnacji. Nie myliłbym tego z brakiem odwagi, raczej z mądrością przetrwania.
To ciekawe, że wyłapałeś ten lęk przed słabością. Rzeczywiście bohaterowie „Lunety…” żyją w świecie, gdzie każde potknięcie może zostać wykorzystane przeciwko nim. Tradycyjna społeczność, zbudowana na zasadach przetrwania, nie sprzyja okazywaniu emocji i czułości. Zwłaszcza wśród mężczyzn. Naturalnie przychodzi więc strach przed „nieudolnością”, który widać w monologu ojca. Siada przy krowie, w moim wyobrażeniu przy najczulszym zwierzęciu, jakie istnieje, i zwierza się jej, że chyba po prostu się starzeje, choć nie przechodzi mu to przez gardło. To, na czym był zbudowany, czyli siła fizyczna, powoli odchodzi, a on zaczyna panikować. Można śmiać się dziś z „toksycznej męskości” i zatruwającego mężczyzn maczyzmu, ale gdy postawisz się w skórze kogoś, na kim oparta jest cała społeczność, kto dowodzi załogą kutra, każdego dnia eksploatując w pracy swoje ciało do granic możliwości, i gdy pewnego dnia widzisz, że to ciało nie domaga, to zaczynasz czuć się tak bezużyteczny, jak tylko się da. Przecież jeżeli będę bezużyteczny, to inni mnie odrzucą, stanę się zbędny. To chyba kolejny lęk bohaterów tego świata, bycie zbędnym, nieprzydatnym. Taki jest okaleczony dziadek, taki jest wujek, który szuka jakiejś przygody, wyrwania się, a jednocześnie zalega w swoim pokoju, pogrążony… chyba w depresji, choć to oczywiście ocenią czytelnicy.
Narrator rzeczywiście jest tym „innym”. Jest wrażliwszy, bardziej „przeciekający” emocjonalnie. Ale też przez to staje się nośnikiem czegoś zbiorowego, jakiejś pamięci, emocji, jakiegoś bólu. Nie jest bohaterem w klasycznym sensie, w zasadzie świat przedstawiony mógłby się obyć bez niego. Jest po prostu świadkiem kolejnych zdarzeń. Zdarzeń, których w gruncie rzeczy nie rozumie.
Wydaje mi się, że to wracanie do swojego i zarazem, jak to określiłeś, „nie-swojego” miejsca to tragedia wielu osób. Z jednej strony miejsce pochodzenia przyciąga, bo wydaje się być rdzeniem, który jest w każdym z nas. To przecież tam wszystko się zaczęło. Z drugiej strony najczęściej chcemy wrócić do naszego wyobrażenia o miejscu, w którym dorastaliśmy, przez co na miejscu często musimy przełknąć gorzką pigułkę. Nic nie jest takie samo, ludzie się zmienili albo wyjechali, albo nie żyją. Wszystko pachnie inaczej, wszystko jest chłodniejsze, odleglejsze. Nie mówiąc już o tym, jak nieprzewidywalnie potrafi zachowywać się nasze ciało w miejscu, w którym kiedyś było szczęśliwe.
To oczywiście banał, ale pamięć i zapominanie są dwiema stronami tej samej monety. W moim odczuciu pamięć nie zawsze jest ocaleniem. Czasami to ciężar, który nie pozwala ruszyć dalej. Moi bohaterowie są zawieszeni – pamiętają, bo nie potrafią zapomnieć, ale też nie potrafią żyć „mimo wszystko”. I faktycznie, śmierć ma w tym świecie dziwny status. Nikt nie nazywa jej wprost. Jak zauważyłeś, wszystko „znika”, „rozpuszcza się”, „rozpływa”. To powolne znikanie, nie trzaśnięcie drzwiami. I takie znikanie, szczerze mówiąc, wydaje mi się o wiele trudniejsze. Straszniejsze od telefonu, że ktoś umarł, jest patrzenie każdego dnia, jak ten ktoś gaśnie – choćby trawiony przez chorobę lub starość. Ale łatwiej powiedzieć, że ktoś „znika”, niż że po prostu umarł.
Zgadzam się. W „Lunecie…” pamięć często nie ratuje. Przeciwnie, potrafi więzić latami, całe życie nawet. Bohaterowie chcieliby zapomnieć, ale nie potrafią. I dlatego ta pamięć ich rozszczelnia, wypłukuje ze wszystkiego, co dobre i co mogłoby dawać nadzieję. Dziadek to szczególny przypadek, bo jego wspomnienia są tak cielesne, że aż bolesne, i nie ma w nich nic heroicznego. Celowo nie przytaczałem niczego konkretnego, co go spotkało, właśnie dlatego, żeby nie tworzyć wokół jego wojennego doświadczenia mitu, jakiejś opowieści o heroizmie. Łatwo wpaść w banał: tak oto wrócił okaleczony, może smutny, ale jednak bohaterski, może nawet obwieszony medalami za walkę w słusznej sprawie. Dziadek żadnym bohaterem się nie czuje, nie ma w sobie żadnych opowieści wartych w swoim mniemaniu opowiedzenia. Myślę, że w takiej formie pamięć rzeczywiście nie daje się objąć żadnym rytuałem. Ona zostaje w skórze, w ciele. I wtedy zapomnienie – paradoksalnie – może być wybawieniem. I to jest szalenie ciekawy motyw literacki: ocalenie siebie przez zapomnienie o tym, co mnie spotkało.
Przede wszystkim bardzo Ci dziękuję za to, że nie powiedziałeś o „realizmie magicznym”. Przynajmniej kilka razy użyto tego terminu jako zarzut. Wiesz, „opowiadania fajne, ale ten realizm magiczny, dajcie spokój”. Nie wiem, skąd to uczulenie na akurat tego typu zabiegi literackie. Zwłaszcza że nie mam poczucia, żebym poruszał się w tym nurcie.
Niesamowitość, która pojawia się w „Lunecie…”, jest naturalną konsekwencją sposobu, w jaki narrator postrzega świat. Dla dziecka albo dla człowieka pogranicza (mam tu na myśli choćby Głupiego Gienia) świat nie dzieli się tak ostro na to, co realne, i to, co wymyślone. Mity, podszepty, legendy, plotki – to często jedyne sposoby na to, by nadać sens temu, czego rozum nie ogarnia. Wojna, śmierć, strata – to rzeczy, które potrzebują opowieści. Czasem irracjonalnej, czasem dziwnej, ale właśnie przez to prawdziwszej. Od opowiadania o faktach są reportaże. Można przecież z chirurgiczną dokładnością opowiedzieć o urwanych kończynach na polu bitwy, tyle że mnie akurat to nie interesowało. Bardziej od faktów obchodzi mnie to, co bohater z tym faktem robi. Bardziej od konkretnej emocji interesuje mnie to, co bohater z tą emocją robi. Albo to, co ta emocja robi z nim. A tego, przynajmniej moim zdaniem, nie da się opowiedzieć inaczej, niż właśnie wplatając w to coś, co poza dostrzegalnym gołym okiem.
„Odkładanie siebie” to bardzo ludzki mechanizm. Dziadek robi to niemal dosłownie, inni może bardziej symbolicznie. Czasami trzeba siebie „odłożyć”, by przetrwać. I myślę, że tak, w „Lunecie…” wiele postaci cierpi na „fantomowy ból” po kimś, po sobie z przeszłości, po marzeniu, które już nie wróci. Choćby Stasiek Bawołek, który tęskni za życiem, które sobie wymyślił, a którego nigdy nie miał i nie będzie miał. Przeżywa i tęskni za miłością urojoną, zmyśloną. Oczywiście staram się unikać klinicznego języka, bo on by spłaszczył doświadczenie bohaterów, ale za tymi metaforami rzeczywiście kryją się realne stany, jak depersonalizacja, trauma, wyparcie. Wyłapałeś naprawdę ciekawy trop. Przyszła mi teraz do głowy fantastyczna powieść Tahara Ben Jellouna „To oślepiające, nieobecne światło”, w której bohater zamknięty w bardzo specyficznym więzieniu pod ziemią, całkowicie zdehumanizowany i upodlony, jak najbardziej świadomie postanawia przestać być sobą. Po prostu trwa każdego dnia jak kamień, czekając, aż jego koszmar się skończy. Niektórych doświadczeń nie da się przetrwać, będąc sobą, bo można bardzo szybko się złamać i oszaleć.
Tu wchodzimy na bardzo niebezpieczne pole interpretowania, kim w ogóle jesteśmy. Czy gdybym się obudził na bezludnej wyspie, to byłbym tam sobą? Wydaje mi się, że nie. Raczej „ja” odbijam się od innych, konstytuuję się poprzez zabranie jakiegoś stanowiska w danej sprawie, relacji czy we wspólnocie. I mówię to jako introwertyk. A co do narratora – wydaje mi się, że on mówi o innych, bo sam siebie nie potrafi jeszcze wyrazić. Myślę, że to często spotykany mechanizm, zwłaszcza w literaturze, polegający na tym, że opowiadając cudze historie, budujemy własną tożsamość. Może narrator w „Lunecie…” boi się też oceny, niezrozumienia albo po prostu tego, że jego historia będzie zbyt mała wobec cudzych tragedii. Ale masz rację, że on też się „odkłada”, ukrywa. I w tym ukryciu jest jakaś prawda, choćby o wstydzie. Idąc dalej, cała książka na metapoziomie jest opowieścią o mnie, w sensie Patryku Zalaszewskim, który dorastał w rybackiej miejscowości, a jednocześnie sam opowiadam o sobie poprzez historie bohaterów książki. Myślę, że wstyd odgrywa tu ogromną rolę. To też jeden z ważniejszych motywów tej książki. Wstydzimy się przecież wszyscy i ten wstyd jest powodem naszego cierpienia.
On się chowa, ale nie ucieka. Może to różnica. Patrzy z ukrycia, bo nie potrafi jeszcze być „na wierzchu”, nie potrafi jeszcze mówić wprost. Ale już słucha, już rejestruje. To dużo. Może czasem schronieniem jest właśnie czas, dystans do tego, co się wydarzyło. Bo dopiero z perspektywy da się niektóre rzeczy opowiedzieć. Zresztą to mnie łączy z narratorem, bo sam mam wrażenie, że często obserwuję rzeczywistość z ukrycia, nie mając potrzeby, żeby włączyć się tu i teraz.
Wierzę, że język ma moc. Choć czasem odpowiednie słowo przychodzi za późno, a bywa, że nie przychodzi wcale.
Moi bohaterowie są w ciągłym napięciu, próbują coś z siebie wyrzucić, czasem chaotycznie, czasem z furią. I może to jest ich sposób na ocalenie – nie przez opanowanie, ale przez krzyk, przez obecność kogoś, kto ich wysłucha. Tak długo milczeli, nawet nie wiedząc, że mogą coś z siebie wypuścić, a gdy stanęli w momencie granicznym, coś w nich pękło. Jednocześnie ja sam wierzę, że często jedynym, co możemy zrobić dla kogoś, kto naprawdę cierpi, jest wysłuchanie go. Nie musimy robić niczego heroicznego, nie musimy robić żadnych wielkich gestów. Wystarczy usiąść i posłuchać. Tak jest często w przypadku starszych ludzi. Ich tragedia polega na tym, że nikomu nie chce się ich słuchać, bo każdy ma coś lepszego do roboty.
Nie wiem, czy cierpienie musi być, ale wiem, że wielu ludzi tak zostało nauczonych. Że cierpienie uszlachetnia, że trzeba je znosić z godnością. Trochę jakby stosunek do własnego cierpienia wyznaczał, jak bardzo wartościowym człowiekiem się jest. Zwróć uwagę na to, w jaki sposób postrzegany jest Podporowy, czyli jeden z bohaterów książki, który na morzu stracił dwóch synów.
Na początku wszyscy mu współczują, ale gdy widzą, że Podporowy z własnym cierpieniem nie może sobie poradzić, to zaczyna być dla wszystkich ciężarem, powodem do szykan i złości.
Wydaje mi się, że wielu bohaterów faktycznie się z Bogiem mocuje. Nikt nie mówi o tym wprost, może poza księdzem, który faktycznie przechodzi przez kryzys wiary, ale wszyscy zadają sobie pytanie, trochę sami do siebie, jaki jest sens tego wszystkiego. I zostają z tym pytaniem sami. Może właśnie dlatego pojawia się w mojej książce taka religijność – nie tyle wyznaniowa, co egzystencjalna. Pytania bez odpowiedzi, modlitwy bez odpowiedzi. Ale mimo wszystko – z nadzieją, że ktoś usłyszy.
Tak, przyroda w „Lunecie…” nie jest sentymentalna. Jest brutalna, ale uczciwa. Zwierzęta mają swój świat, swoje potrzeby. Nie są metaforami, nie są narzędziami, są po prostu sobą. I właśnie dlatego zasługują na szacunek. Życie blisko morza uczy innego spojrzenia, że jesteśmy częścią większego porządku, że nie mamy wyłączności na cierpienie, na pragnienia. A to, co nie-ludzkie, często rozumie więcej, niż nam się wydaje. W cierpieniu uwiązanego psa możemy zrozumieć własne cierpienie. A jeżeli cierpienia w tym nie widzimy… to cóż, warto byłoby się zastanowić nad swoim systemem wartości, bo bardzo często wydaje nam się, że postępujemy zgodnie z kodeksem, a przy głębszym zastanowieniu okazuje się, że żadnego kodeksu jednak nie mamy.
Praca scenariopisarska nauczyła mnie chyba przede wszystkim dyscypliny. Na pewno też obrazowego myślenia i ekonomii słowa. Ale to właśnie literatura daje mi przestrzeń do oddychania, do eksperymentowania z formą. Te wszystkie nielinearności, przesunięcia, rytmy – to wynik szukania języka, który lepiej odda pamięć niż klasyczna narracja. I w tym paradoksie, że piszę o pamięci właśnie w formie fragmentarycznej, rzeczywiście jest metoda. A przynajmniej to był jedyny sposób, w który potrafiłem opowiedzieć o pewnych rzeczach, które zwyczajnie są dla mnie ważne.
Pracuję nad nową książką i rzeczywiście nie chciałbym być zaszufladkowany jako autor „marynistyczny”. Morze wróci, choć pewnie inaczej i nie w kolejnej książce. Muszę odpocząć od motywów, które przetworzyłem w „Lunecie…”. Czy zaskoczę czytelników? Taki jest plan. Czy się uda? A kto to wie.