Z Anną Adamowicz, nominowaną do Nagrody-Stypendium im. Stanisława Barańczaka w ramach Poznańskiej Nagrody Literackiej, rozmawia Jakub Skurtys
Anna Adamowicz: Radzę sobie bardzo dobrze, dziękuję. Prawdopodobnie dlatego, że to przeskakiwanie nie jest aż tak intensywne ani aż tak częste. W sensie: nie traktowałabym tych heteronimów jako części składowych osobowości wielorakiej, widziałabym je raczej jako kostiumy sceniczne, w które się z rzadka przebieram. Dodatkowo te kostiumy nie są jakoś bardzo rozbudowane i nie przesłaniają mojej mordeczki całkowicie. Tytania jest też inaczej skonstruowana niż Laura. Na przykład: Laura jest młodsza ode mnie, bo na jakimś etapie dopisałam sobie do niej rok 2000 jako rok urodzenia. Tytania również jest w innym wieku niż ja, ale dlatego, że postrzegam ją jako zamrożoną na wieki w roku 2010 siedemnastolatkę. I istotnie pierwotny plan był taki, żeby to Tytania była autorką „Stłuca”, ale redaktor pozostawał sceptyczny wobec tego pomysłu, a ja się nie upierałam – między innymi dlatego, że Tytania to projekt na jedną książkę, więc nie ma dużej różnicy między zrobieniem z niej autorki a zrobieniem z niej bohaterki. O Laurze myślę dużo bardziej długodystansowo.
W ogóle rzadko analizuję sobie w głowie te szczegóły, a jeszcze rzadziej jestem o nie pytana, więc teraz bardzo dziwnie mi się o tym opowiada.
A rozmawiasz z Adamowicz oczywiście.
Cześć, Jakubie!
Tak, takie pisanie różni się między książkami, ale wydaje mi się, że te różnice wywoływane są nie tyle konkretnie przez bohaterki, ile przez założenia projektowe. W sensie: pisanie drugiej Laury to było zbieranie miesiącami bardzo wielu drobnych notatek, później ich selekcja i redagowanie. Temat – szczęśliwy związek lesbijski – był mi znany od początku, ale też bardzo ogólny i długo nie wiedziałam, w jakim kierunku książka ostatecznie podąży. Za to w przypadku „Stłuca” miałam (jak już sobie starannie wszystko przemyślałam) precyzyjną wizję i bardzo szczegółowo rozpisane, o czym mają być poszczególne wiersze, i po prostu sobie w nich cierpliwie dłubałam. Starałam się przy tym złapać jakąś równowagę między myśleniem tą siedemnastolatką, łapaniem dystansu do niej, szukaniem języka do opowiadania. A pracowałam głównie sama, bo redakcja w Warstwach była (przynajmniej w moim przypadku) bardzo minimalistyczna.
Wybór osoby zajmującej się oprawą graficzną leżał w rękach redaktora. Z mojego krótkiego briefu zostało tylko to, że tytuł jest duży, a moje nazwisko malutkie – to coś, co jest dla mnie bardzo ważne i czego pilnuję, odkąd mam taką możliwość (w sumie tylko przy debiucie font ma ten sam rozmiar). Zatem praktycznie całość wizualnej strony książki to inicjatywa Marty Ignerskiej. O ile jestem control freakiem, o tyle myślę, że w tej sytuacji fakt, że nie miałam wpływu niemal na nic, wyszedł książce na zdrowie. Jedyne co, to układ wersów musiał być idealnie taki, jak sobie uroiłam w maszynopisie. Zadręczałam redaktora mailami, że gdzieś jest potrzebne jeszcze pół centymetra światła etc.
Wiem tylko o jednym szalonym pomyśle – żeby każdy haft był zeskanowany i pokazany zarówno od prawej, jak i od lewej strony. Bardzo żałuję, że to nie przeszło, ale cieszę się, że przynajmniej w kilku przypadkach tę lewą stronę widać.
Nie wiem, czy byłoby fizycznie i finansowo możliwe, żeby okładka była jeszcze bardziej hand-made, ale nie zapominajmy o czarnych i czerwonych nitkach, które wystają przy grzbiecie!
Tak, książka jest ważniejsza niż osoba, która ją napisała. Myślę, że to podejście wynika głównie ze sposobu projektowania przeze mnie tomów. Prócz tego mam jakąś alergię na okładki, które całe są nazwiskiem autora/autorki. Widzę w tym coś absurdalnie niestosownego. Ja moje rozdęte ego realizuję gdzie indziej.
Cieszę się, że Pani Recepcja zwróciła uwagę na relacje między „Wątpiami” a „Stłucem”. Z mojej perspektywy wygląda to tak, że „Stłuc” jest trochę napisaniem „Wątpi” od nowa, tylko dużo lepiej, bo jestem starsza, więcej umiem i patrzę inaczej na kwestie kręcące się wokół rozumianego medycznie ciała.
Nie wiem, czy potrafię wyznaczyć wspomnianą granicę; nie wiem też, czy powinnam być zainteresowana wytyczaniem jej. Może ryzykownie a banalnie powiem, że pisanie polega na zacieraniu granic, przede wszystkim tej między doświadczeniem a wierszem. Albo inaczej: relację doświadczenie–literatura postrzegam w taki sposób, że doświadczenie bierze się i wrzuca do pieca hutniczego, z którego potem strużką wylewa się literatura, więc granica fizycznie nie istnieje. Albo inaczej: rysowanie granicy jest w jakiś sposób próbą odtworzenia szwów, które zanikają w procesie pisania (i doskonale, że zanikają). Nie wiem, czy nie błądzę zanadto, ale to najlepsze, co mogę zaoferować.
Z kategorią eksperymentu mam problem chyba podobny do mojego problemu z kategorią zaangażowania.
Osobiście widzę eksperyment jako postawienie jakiejś hipotezy, a następnie sprawdzenie jej w ściśle kontrolowanych warunkach, ale bez kontroli nad rezultatem. W takim znaczeniu wydaje mi się, że każda książka poetycka będzie chociaż trochę eksperymentalna. A z drugiej strony, pisząc „Stłuc”, jednak w jakiś sposób kontrolowałam rezultat, to jest został on przeze mnie z góry zaplanowany; to jest wiedziałam, czego chcę od tej książki, co ma ona robić etc. Gdybym oceniła, że tego nie robi, pewnie nie zdecydowałabym się na wydanie jej.
Przez powyższy paradoks próbuję powiedzieć również, że nie mam pojęcia o literaturze eksperymentalnej.
Jeśli chodzi o Barańczaka, to czytałam go bardzo mało i bardzo szkolnie – wiesz, jeżeli porcelana, to wyłącznie taka przypominająca nierdzewną bransoletkę do noszenia na przegubie na wypadek tego, że pan tu nie stał etc.
Mam wieczny kompleks tego, że czytałam i czytam za mało, za płytko, że za mało pamiętam z tego, co już wielkim wysiłkiem przeczytam. A odkąd zapoznałam się z wprowadzeniem do „Lęku przed wpływem” Blooma, mam dodatkowo kompleks tego, że nie wyrastam z żadnych wyrazistych korzeni, nie mam poczucia, żeby za moimi plecami ktokolwiek stał. Jeśli miałabym bardzo naciągać i drążyć, to najbliżej by mi było chyba do najbardziej turpistycznych momentów Grochowiaka. Towarzyszyły one „Wątpiom”, więc na pewno i „Stłucowi”, ale w życiu bym nie powiedziała, że „Stłuc” został „napisany Grochowiakiem”.
Grzybnia to dużo ciekawsza wizja, ale też nie wiem, czy się w niej odnajduję. Chociaż jakiś czas temu pisałam króciutki esej typu ars poetica na potrzeby antologii „Viscera: Eight Voices from Poland”, w którym dosyć dużo zmyślałam na temat analogii między pisaniem a hubami.
O, nareszcie coś łatwego! I coś, co nie jest dychotomią szkiełkoko – czuciewiara (choć na pierwszy rzut oka można by pomyśleć, że to niedaleko). Z zestawu wyobraźnia-myśl absolutnie wybieram wyobraźnię, chociaż oczywiście mam z tyłu głowy poczucie, że gdzie mi pod względem wyobraźni do niektórych autorów i niektórych książek. Ale to chyba też inna rozmowa.
Wiersz drogi jest dla mnie wierszem ruchu, wiersz zastygania jest dla mnie wierszem wymuszonej (przez różne przyczyny) nieruchomości, ale nie wiem, czy to w jakimkolwiek stopniu fascynująca, trafna, czy wyczerpująca odpowiedź na twoje pytanie. Pisząc ten dwuwers, myślałam przede wszystkim o dosłownej fizycznej sztywności towarzyszącej operacji i o tym, jak będę próbowała ją na przestrzeni kolejnych wierszy przekładać na język.
Pytanie o to, czy bliżej mi do ruchu, czy do bezruchu, jest trudne o tyle, że automatycznie pomyślałam, że bardziej do bezruchu, ale po pomyśleniu raz i drugi dochodzę do wniosku, że tak naprawdę każdy wiersz jest w jakiś sposób wierszem drogi, a każda książka – książką drogi. Że, najogólniej rzecz biorąc, ruch jest, a bezruchu nie ma.
O, i znowu trudne się wylosowało.
Wiesz, zdarza mi się postrzegać relację autor–krytyk (filolog, teoretyk – jak zwał, tak zwał) jak relację bakterii z bakteriologiem. Jako bakteria coś tam sobie dłubię: rozrzucam tekst po powierzchni kartki, powtarzam, wykręcam składnię, podłączam grupę metylową do rtęci, fermentuję laktozę, spiętrzam apostrofy etc. Czy mam to przemyślane – tak. Czy jest to celowe – tak. Czy jestem w stanie wytłumaczyć się z tego, czy bardziej unieruchamiam, czy bardziej wprawiam w ruch albo do czego mi tyle apostrof – tutaj już mam problem i chciałabym nie rozwiązywać tego problemu, tylko zostawić coś dla bakteriologów, niech się pobawią.
Początkowo książka miała nosić tytuł „Szkło”, bo narzucały mi się te wszystkie okołoszklane myśli podczas pisania pierwszych wierszy i uznałam to słowo za dostatecznie pojemną metaforę. Ale jakoś pod koniec pisania doszłam do wniosku, że potrzebuję jednak czegoś dynamiczniejszego, choć wciąż stwarzającego możliwość odesłania do tego szkła. Przy okazji czasownik dawał się bardzo gładko dołączyć do później wymyślonego podtytułu.
Myślałam prawdopodobnie przede wszystkim o zapowiedzi nieuchronnego oraz o kruchości, ale nie wiem, czy łączyłabym ją bardziej z przypadkowością, czy jednak bardziej z przemocą.
A nie wiem. Nie zastanawiałam się nad tym. Zgaduję, że sprawa nie jest prosta, bo z jednej strony mamy wspomniane tłuczenie, łamanie i prostowanie (kręgosłupa? charakteru?), dodatkowo w finale książki widzimy Tytanię, jak potulnie idzie na zajęcia fitness i posłusznie roluje kręgosłup. Z drugiej strony czy aby na pewno jest to domknięcie potulno-posłuszne? Może bardziej pojednawczo-dojrzałe? Z trzeciej strony – czy Tytania kiedykolwiek była heroiczno-mityczna? Jeśli rzeczywiście była, czy da się ją zludzczyć?
Tytania jako imię nadane heteronimowi/bohaterce jest głównie z tytanu, z którego robi się implanty używane przy chirurgicznej korekcji skoliozy. Ale też na bardzo dalekim planie majaczy skojarzenie szekspirowskie – dawno temu przeczytałam w jakimś tomie wspomnień o Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, że ktoś z bliskich nazywał ją Tytanią z powodu jej królowo-elfiego wyglądu: falbanki, woale, szale, peleryny, długie rozpuszczone włosy. Pod którymi ukrywała gorset ortopedyczny, bo miała problemy z kręgosłupem (skolioza? krzywica? następstwo jakiejś innej choroby? Zdaje się, że nie wiadomo).
Mówię o tym, bo dla tej siedemnastolatki możliwość identyfikowania się z kimś była bezcenna. Możliwość dostrzeżenia, że nie jestem sama na świecie z tym kręgosłupem. Stąd ta Pawlikowska-Jasnorzewska, stąd też jest Blecher i jego gruźlica kręgosłupa, Kahlo i wszystkie jej kłopoty zdrowotne, Yennefer i jej „zimne, przenikliwe, złe i mądre oczy garbuski”. No i z chęci zakotwiczenia się w jakichś istniejących i nieistniejących postaciach, zadłużenia się u nich, zaprzęgnięcia ich do opowiadania historii.
Bardzo bym chciała, żeby mogło być tym wszystkim naraz. To prawdopodobnie jest naiwne z mojej strony i być może niezgodne z rzeczywistością, ale starałam się, żeby tak było, i wyobrażam sobie, że tak byłoby najlepiej. Żeby ktoś, kto potrzebuje wierszy trochę bardziej od serduszka, znalazł serduszko i jakoś się pokrzepił tą możliwością identyfikowania się, o którym wspominałam, że kiedyś było mnie samej potrzebne. Żeby ktoś, kto potrzebuje traktatu albo interesującego spojrzenia na dyskurs maladyczny, albo czegoś, co ze względu na rozwiązania formalne stawia opór i jest przez to ciekawsze czy zajmujące, odnalazł również i to. Żeby nie trzeba było wybierać między szkiełkiemokiem a czuciemwiarą.