Nr 6/2023 Na teraz

Tragedia klasyczna, heteroseksualna

J. Szpilka
Literatura

Mitologia klasyczna przepisana z perspektywy feministycznej to temat, który od lat cieszy się – zwłaszcza w świecie anglosaskim – wyraźną popularnością. Kiedy na Amazonie wyświetlam stronę „Penelopiady” Margaret Atwood, opowiadającej „Odyseję” z punktu widzenia Penelopy, albo „Tysiąc okrętów” Natalie Haynes, przedstawiającej wojnę trojańską widzianą oczami Heleny, algorytm od razu podpowiada mi dziesiątki innych tekstów wychodzących z podobnych założeń. Za opowiadaniem na nowo o Ariadne, Meduzie, Kirke, Hadesie, Persefonie czy Amazonkach kryje się oczywisty reparatywny impuls – przeświadczenie, że oddanie głosu kobietom skrzywdzonym i wykorzystanym przez bogów i herosów pomoże osłabić patriarchalną przemoc leżącą u fundamentów naszej kultury.

Mój osobisty stosunek do tego rodzaju nadziei naprawy jest raczej sceptyczny, ale zarazem nie mogę udawać, że sam projekt feministycznych retellingów mnie nie uwodzi. Jak by nie miał, skoro jedną z najlepszych powieści, które czytałam ostatnio, była „Wrath Goddess Sing” Mayi Deane – przedstawiająca historię Achillesa jako trans kobiety; skoro na półce z etykietą „do przeczytania” czeka „Wake, Siren: Ovid Resung” Niny MacLaughlin, czyli Owidiuszowe „Metamorfozy” opowiedziane głosem ich ofiar. Tę drugą książkę kupiłam skądinąd częściowo ze względu na estetykę okładki – na potencjalnego czytelnika spogląda z niej głowa dumnej Gorgony.

Wspominam tę okładkę nieprzypadkowo, ponieważ właściwie ten sam motyw widnieje na oprawie „Kobiet i innych potworów” Jess Zimmerman – książki, która stanowi impuls do napisania niniejszego tekstu. Meduza, która na niej widnieje, nie jest jednak ani dumna, ani spokojna, ale pełna gniewu. Jak sugeruje podtytuł – „Tworzenie nowej mitologii” – należy rozumieć ją nie tylko jako klasycystyczne odwołanie, ale również, jeśli nie przede wszystkim, jako zasłużony symbol feministyczny. „Kobiety i inne potwory” obiecują więc książkę biorącą w obronę wszystkie te potworne kobiety klasycznej mitologii i opowiadającą ich historię od nowa. Wprost deklaruje to autorka na pierwszych stronach, wyrażając nadzieję, że taka opowieść o potworach „przestanie być ostrzeżeniem i stanie się drogowskazem”.

Tak to się zapowiada, jeśli ocenić książkę po okładce i po deklaratywnym wstępie. A jeśli ocenić po lekturze, to okaże się, że jest to opowieść po prostu o heteroseksualności.

Wszystkie teksty Zimmerman składające się na „Kobiety i inne potwory” zaczynają się, co prawda, od mitologii. Metoda autorki jest dość wyrazista i prosta: przywołuje przykład klasycznej potworzycy – Meduzy, Scylli czy trzech Furii – aby wykorzystać ją jako pretekst do refleksji na temat sytuacji kobiet we współczesności. Z założenia nie jest to więc erudycyjna wędrówka po antycznych tekstach i opowieściach, ale raczej zestaw pisanych pod temat esejów utrzymanych w konwencji amerykańskiego feministycznego pisarstwa osobistego (w Polsce spopularyzowanego chociażby przez twórczość Rebecci Solnit). I tak Meduza jest dla Zimmerman punktem wyjścia do refleksji na temat własnego poczucia brzydoty i pytania o to, czym jest spojrzenie niepięknej kobiety; historia Furii – do namysłu nad kobiecym żądaniem sprawiedliwości w kontekście #MeToo; rozdział o Lamii – najmocniejszy zresztą w całym tomie – traktuje o walce o prawa reprodukcyjne i o rodzicielstwie w cieniu katastrofy klimatycznej.

Mitologiczny lejtmotyw jest dość pretekstowy – dużo więcej można wyczytać z książki o dwóch mężach autorki, manipulujących nią nauczycielach czy jej własnych bólach kobiecego dojrzewania niż o obiecanych w tytule potworach. Potwory, które tak interesują autorkę, okazują się w tekście służyć za niewiele więcej niż tylko symbole różnych wymiarów kobiecego losu. Przyjmując postawię cyniczną, można by spekulować, czy nie pojawiają się tylko dlatego, że literatura mitologiczno-feministyczna tak dobrze się wydaje (a zapewne i sprzedaje). Ale to by było zbyt proste. Dlatego od razu muszę zaznaczyć, że chociaż w moim tonie pobrzmiewa zapewne lekka ironia, nie jest moim zamiarem zdezawuować pracę Zimmerman (nawet jeśli czuję się, jakbym padła ofiarą fałszywego marketingu). Bowiem nawet jeśli „Kobiety i inne potwory” są, jak sugeruję je odczytywać, zbiorem esejów poświęconych przede wszystkim heteroseksualności, to pozostają też opowieścią o mitologii. Tyle że nie tej, którą autorka zapowiedziała.

Zimmerman od początku dużo pisze o poczuciu uwięzienia: w ciele, w kulturze, w patriarchacie. Opisuje własną perspektywę – osoby określającej się jako niechuda, niepiękna, nieseksowna, niedopasowana. Szczerze i otwarcie opowiada, co się na owo doświadczenie złożyło oraz czym ono skutkowało: o zaburzeniach odżywiania, przewlekłej chorobie, zwykłym codziennym wstydzie uniemożliwiającym jej poszukiwanie pomocy. Pokrewieństwo wobec potwornych kobiet mitologii autorka odczuwa autentycznie – ponieważ i one sprawiają wrażenie nienależących do „normalnego” świata, a jednak zmuszonych w nim żyć i, co więcej, ponosić okropną cenę własnej potworności. O ile jednak Meduzę kosztowało to utratę głowy, to ceną zapłaconą przez autorkę było utknięcie we frustrującym, głęboko nieudanym małżeństwie.

Utknięcie jest zresztą kluczową kategorią dla zrozumienia „Kobiet i innych potworów”. Jeśli próbować czytać tę książkę jako odnoszącą się przede wszystkim do całkiem współczesnych, codziennych doświadczeń, to jej głównym problemem okazuje się nie tyle kobieca potworność, ile fakt, że brakuje potencjalnych dróg ucieczki ze świata, w którym niedopasowane kobiety są uznawane za monstra. Są uznawane, ale również – co nie mniej ważne – same uczą się za takie uważać i tak się postrzegać. W niektórych partiach tekstu Zimmerman z goryczą mówi o własnym poczuciu brzydoty i przyznaje się do gorzkiej zazdrości względem tych jej przyjaciółek, które, jako piękne, wciąż padały ofiarami ulicznych zaczepek – i są to fragmenty pod interesującym nas względem niebywale mocne. Tęsknota za „normalnością” okazuje się aspektem potworności. Zimmerman wspomina, że decyzję o wyjściu za mąż motywowała nie uczuciem, ani nawet nie racjonalną kalkulacją czy rodzinnym przymusem, ale głęboko zinternalizowanym poczuciem, że jeśli tego nie zrobi, nie uniknie bycia postrzeganą jako kreatura. Wyraża przy tym tęsknotę wobec tych kobiet, które nauczyły się swoją potworność zamieszkiwać i się jej nie wstydzić. Tęsknotę – a nie, na przykład, bardziej spodziewaną zazdrość – chodzi bowiem o poczucie własnego braku: niezdolności uwolnienia się z tego, co sprawia, że patrzymy na siebie oczami tych, którzy widzą w nas potwora.

Mniej więcej w połowie książki Zimmerman pozwala sobie na długą refleksję na temat tego, dlaczego nie określa się jako osoba queerowa, chociaż od zawsze pociągały ją kobiety. Pisze wówczas:

Gdybym powiedziała o sobie queer, nie oznaczałoby to przecież dostępności – mam męża i co więcej, jestem bardzo neurotyczna […]. Deklarując się jako osoba queer, informowałabym tylko o tym, że lubię się gapić na cycki. Rzecz w tym, że wszyscy lubimy się gapić na cycki. Przecież to cycki. Kobiece ciała są tak silnie nacechowane uwodzeniem i pożądaniem, że patrzenie na nie bez takich skojarzeń stało się w zasadzie niemożliwe.

To fragment bardzo zastanawiający i prowokujący refleksję, gdyż autorce najbliżej w nim do rozważań nad mitologią – tylko nie klasyczną, ale jak najbardziej współczesną: heteroseksualną.

Chodzi mi zatem o jedno z alternatywnych rozumień tego pojęcia, które zostało niegdyś wypracowane w ramach antropologicznych rozważań nad kategorią mitu jako „prawdy prawdziwszej od prawdy”, narracji na temat rzeczywistości, która nie tylko nie wymaga uzasadnienia, ale sama stanowi tej rzeczywistości sens. Taki przynajmniej – uczy nas antropologia kulturowa – powinien być mit żywy; w ogóle samo określenie jako mit stanowi znak więdnięcia jego siły. Zimmerman nie określa heteroseksualności mianem mitu, ale jako taki go traktuje (w mocnym, antropologicznym znaczeniu). To sens funkcjonowania społeczeństwa, który jest według niej nieunikniony; hetero-świat to konieczność. Można co prawda – i taką próbą jest jej książką – starać się dać głos tym, którym w hetero-mitologii przypadła rola gorgon, harpii czy chimer, ale sama logika tej kategoryzacji nie staje się przedmiotem namysłu ani krytyki autorki. Bez cienia ironii stwierdza ona, że wszyscy lubimy gapić się na cycki i o niczym to nie świadczy. Gdyby bowiem mogło świadczyć, oznaczałoby, że potworność, z którą próbuje (nie zawsze udanie) się identyfikować i którą chce bronić, nie jest konieczna.

Photo by Sunil kumar on Unsplash

Opis heteroseksualności jako współczesnej mitologii nie jest zresztą niczym nowym – analizy tego rodzaju pojawią się w studiach lesbijskich i queerowych od zgoła pięćdziesięciu lat. Z opracowaniami z tego nurtu „Kobiety i inne potwory” kojarzą mi się najbardziej – a nie z wielkim zbiorem feministycznych retellingów klasycznej mitologii. Czytając książkę Zimmerman, myślałam nie tyle o „Penelopiadzie” czy „Wake, Siren”, ile o dużo bardziej prozaicznym i cudownie złośliwym opracowaniu autorstwa lesbijskiej teoretyczki Jane Ward „Tragedy of Heterosexuality” [„Tragedia heteroseksualności”].

Na pierwszy rzut oka być może niewiele łączy pracę Ward z „Kobietami i innymi potworami”. „Tragedia heteroseksualności” poświęcona jest pytaniu o to, dlaczego tak wielu mężczyzn hetero nie cierpi kobiet. Jeśli heteroseksualność to miłość do przeciwnej płci, to dlaczego podstawowym żartem o małżeństwie jest stwierdzenie, że ślub i żona to katastrofa? Seksistowskie żarty są dla Ward tylko jedną z manifestacji faktu, że heteroseksualność – którą rozumie nie jako naturalną formę pożądania, ale pewną specyficzną, kulturowo i społecznie uwarunkowaną formację – wciąż boli jej uczestników. Pokazuje, jak w dowcipach, porzekadłach, kulturze i codziennym narzekaniu przewija się wciąż wątek poczucia, że relacje heteroseksualne nie są czymś, czego się pragnie, ale na co jest się skazanym. Innymi słowy: mit heteroseksualności to mit braku wyboru. Czyli dokładnie to, co powiedziała o sobie Zimmerman: wszyscy lubią cycki i to nic nie znaczy, a zatem muszę pozostać w świecie, który widzi we mnie potwora.

Pod koniec „Tragedii heteroseksualności” Ward pozwala sobie na zabieg, którego zazwyczaj nie lubię w teorii queer – przywołuje utopijne nadzieje pokładane w nienormatywnej seksualności jako drodze ucieczki ze świata heteryckiej melancholii. Badaczka pisze o nich w osobistym tonie, odwołując się do własnych doświadczeń kobiety, która swoją lesbijskość nie tyle co odkrywa, ile wybiera. Decyduje się na nią dokładnie po to, aby nie musieć już być heteroseksualną:

Rytuały heteroseksualności wpływają na to, jak rozumiemy różnicę między młodością i dojrzałością, sukcesem i porażką, relacyjnością i samotnością. Kobieta, która w heteryckiej kulturze nie wychodzi za mąż i nie ma dzieci, która nie walczy o pozostanie atrakcyjną i w stabilnym związku, jest skazana na kawalkadę tragicznych, temporalnych konsekwencji. Zegar tyka, okno możliwości się zamyka, młoda uroda więdnie, tylko kosztowne operacje mogą odsunąć na chwilę widmo. Z drugiej strony, chociaż wiele z tych heteronormatywnych oczekiwań wciska się do kultury lesbijsko-feministycznej, wciąż pozostaje w niej dużo miejsca na podkreślanie braku zainteresowania posiadaniem dzieci jako powodu do queerowej dumy, jak i na doświadczanie głębi miłości poprzez intymne, feministyczne przyjaźnie. Do tego nie mogę nie wspomnieć o moich ulubionych wymiarach starzenia się w subkulturach lesbijskich, sprawiających że to, kim jesteś (twoja swada, łóżkowe talenty, zdrowe poglądy, inteligencja, artyzm czy zainteresowanie określonymi praktykami seksualnymi) jest ważniejsze niż wiek i inne kluczowe elementy heteryckiego modelu piękna. Lesba może być pulchna, siwa, pomarszczona i podle ubrana, a mimo tego cieszyć się wielkim powodzeniem.

Tak konstruowana przez Ward argumentacja prowadzi do banalnej obserwacji – że jest droga wyjścia. Logika heteroseksualności jest dominująca i wszechobecna, ale nie wszechmocna. To nic innego jak podważanie mitycznego charakteru heteryckości – a więc dokładnie tego samego, co Zimmerman opisuje. „Kobiety i inne potwory” pozostają jednak w obrębie mitycznego porządku – ze słów autorki wylewają się frustracja i rozpacz wywołane tym, w jakim świecie przyszło jej żyć, na jaką płeć i seksualność została skazana. Czyni sobie rodzinę z mitycznych potworzyc reprezentujących kobiecość, która zawodzi oczekiwania heteryckiego porządku. Tym w końcu są mityczne potwory: wyznacznikami granicy i ostrzeżeniem przed konsekwencjami jej przekroczenia. Ale metoda Zimmerman ma poważne ograniczenia, które określiłabym mianem heteropesymizmu woli.

Heteropesymizm to termin, który zaproponowała Indiana Seresin, odnosząc się do tego, co Ward zdiagnozowała jako tragedię heteroseksualności: głębokiego poczucia wielu kobiet, że heteryckość jest tym, na co są skazane i od czego nie ma ucieczki. Jego manifestacją jest okrzyk (rozbrzmiewający w książce Zimmerman), że „heteroseksualność jest więzieniem”. Owszem, ale, jak zauważa Seresin, takim, którego bramy zaryglowane są od środka. Pisze ona, że:

Heteropesymizm to anestezjak, szczególnie kuszący, ponieważ pozwala kobietom na dystansowanie się od tych cech (nadmiernie mocnych form przywiązania, „nadintensywności uczuć”), których heterycka kultura chce, żebyśmy się wstydziły. […] Struktura heteropesymizmu jest wyczekująca; jego celem jest z wyprzedzeniem znieczulić serce wobec wszechobecnej nieznośności kultury heteroseksualnej i ostrych zawodów codziennego zakochania.

Postawa przyjmowana przez Zimmerman mówi więc językiem oporu, ale praktykuje kapitulację. Ale nie jest to wyłącznie krytyka.

Pisząc o heteropesymizmie, Seresin zwraca uwagę na jeszcze jeden ważny aspekt: że ciągłe podkreślanie tego, jak bardzo „heteroseksualność jest więzieniem”, odwraca uwagę od tego, co może w niej być źródłem przyjemności i satysfakcji. Widać to też w tekście Zimmerman, która między kolejnymi opowieściami o tym, jak mężczyźni czynią z kobiet potwory, wraca do pewnego wyjątku: do swojego drugiego męża, który zdaje się tym Dobrym Mężczyzną, tym, którego nie imają się wszystkie wcześniejsze krytyczne uwagi autorki. Opowiadając o nim, Zimmerman spowiada się z całej długiej litanii drobnych, heteroseksualnych przyjemności: romansu, małżeństwa, międzypłciowej intymności. Nie prowadzi to jednak do refleksji, że w porządku heteroseksualności, który ją tak rani, również może być coś, co ją w nim pociąga – a zatem, że tkwi w nim nie tylko ze względu na konieczność, ale również dlatego, że jego założycielskie mity jakoś do niej przemawiają.

I być może w tym świetle decyzja, żeby poświęcić swoją książkę gorgonom i lamiom, chimerom i harpiom, nabiera wreszcie sensu. Potworzyce reprezentują bowiem nie tylko ofiary pewnego systemu, ale również akceptację jego zasad. Samo nazwanie ich potworami to ciche przystanie na logikę, w której kobieca potworność ma sens; na logikę heteroseksualności. Wbrew podtytułowi Zimmerman nie tworzy bowiem nowej mitologii, ale powtarza tę już istniejącą.

 

Jess Zimmerman, „Kobiety i inne potwory”
tłumaczenie: Hanna Pustuła-Lewicka
Czarne
Wołowiec 2023