Nr 1/2023 Na moment

Śmierć wiedźmy

J. Szpilka
Literatura

Kim są wiedźmy z Manningtree, tytułowe bohaterki powieści A. K. Blakemore?

Odpowiedź brzmi: nikim. Bo żadnych wiedźm w Manningtree nie ma. Małe miasteczko, z którego angielska wojna domowa wymiotła większość mężczyzn, zamieszkują teraz głównie kobiety, dzieci i starcy. Nie dzieje się w nim nic szczególnie ciekawego – przynajmniej do momentu, gdy nagła choroba młodego chłopca i oszczercza plotka przyciągną do Manningtree niesławnego Matthew Hopkinsa, samozwańczego „generalnego łowcę czarownic” (notabene postaci historycznej).

Co wydarzy się dalej – tego właściwie każdy czytelnik zapoznany z figurą czarownicy we współczesnej, feministycznie nastawionej literaturze, szybko się domyśli. Drobne podejrzenia przeradzają się w grupową panikę; Manningtree eksploduje oskarżeniami, które nieodmiennie prowadzą grupę niewinnych, acz pechowych kobiet prosto na szubienicę. Chociaż być może określenie „pechowe” nie jest tu na miejscu: ofiarami postępowania padają przede wszystkim kobiety samotne, o mocnym charakterze i reputacji dziwaczki – a więc te, które w jakiś sposób wyłamują się ze społecznej normy, choćby robiły to nieświadomie i niecelowo.

Blakemore niewątpliwie starała się uniknąć najbardziej konwencjonalnych rozwiązań, z którymi zetknąć się można w podobnych narracjach. Czytając „Wiedźmy z Manningtree”, nie ma się więc wrażenia, jakby obcowało się z glossą do „Caliban and the Witch”, słynnej i niebywale wpływowej pracy Silvii Frederici, w której włoska badaczka ukazywała rolę polowań na czarownice w procesie grodzeń i – szerzej rzecz ujmując – narodzin kapitalizmu. Ofiary dochodzeń Hopkinsa nie są więc „kobietami wiedzącymi” – to nie podpory lokalnej społeczności, które trzeba przetrącić, aby podporządkować społeczność dyktatom nowego porządku ekonomicznego. Tak naprawdę nie ma w nich niczego wyjątkowego; nawet wspomniany wyżej silny charakter to w większej mierze zadziorność i złośnictwo niż charyzma.

Podobnie zresztą sam Hopkins oddala się od stereotypowych przedstawień łowców czarownic, jako karykaturalnych, pozbawionych ludzkich cech fanatyków. To chuderlawy mężczyzna o kruchym poczuciu własnej wartości, który podejmuje się swojej „pracy” z autentycznym zapałem, głęboko wierząc, że ratuje nie tylko społeczność przed wiedźmim procederem, ale również dusze skazanych kobiet przed ogniem piekielnym. Bardzo niewiele jest w nim ze stereotypowo cynicznego oskarżyciela, szukającego w procesach o czary finansowych korzyści. Hopkins nie jest pozbawiony materialnych potrzeb, ale jego pokusę stanowi przede wszystkim uznanie. Chęć jego zaznania ściśle wiąże się z przekonaniem bohatera o absolutnej istotności problemu wiedźm – dlatego nieustannie ślęczy nad podręcznikami dla tropicieli czarostwa. Swoją profesję traktuje w kategoriach głębokiego, religijnego powołania. Widzi siebie jako narzędzie dzieła zbawienia – tak chce być postrzegany i jako taki chce zostać zapamiętany. W tych kategoriach rozumieć należy również jego fascynację główną bohaterką, Rebeccą West – nie tyle chce doprowadzić ją na szafot, ile przed tym szafotem zbawić (co będzie wymagało z jej strony odpowiedniego aktu skruchy i pokuty).

„Wiedźmy z Manningtree” łatwo dają się zaklasyfikować jako kolejny komentarz do patriarchalnej przemocy, która rządzi europejską historią. Właściwie – niedobra to dla powieści konstatacja – nie ma tu bowiem dużo więcej sensów do wydobycia niż ten, który zawarty został w blurbie (tylna okładka angielskiego wydania) zaczerpniętym z „The Guardian”: „ponadczasowy namysł nad męskimi nadużyciami władzy”.

Trudno jest więc powiedzieć o „Wiedźmach z Manningtree” więcej, nie obudowując powieści kontekstem – a więc przejść należy do analizy losów samej figury wiedźmy. Nie bez powodu bowiem dzieje polowań na czarownice funkcjonują jako arcyfeministyczna metafora męskiej przemocy i kobiecego oporu. Nie chcę przez to powiedzieć, że powieść Blakemore jest konwencjonalna (chociaż trochę jest); a już na pewno nie chcę jej z tego powodu postponować. Przeciwnie: rozpoznawalna struktura dowodzi, że autorka stworzyła świadomie „feministyczną opowieść o polowaniu na czarownice” – zjawisko zdołało stać się quasi-gatunkiem. Konsekwencją tego jest oparcie na narracyjnym schemacie – podobnie jak w przypadku westernu czy powieści kryminalnej. Oto więc mamy małą społeczność, której spokój zostaje zaburzony oskarżeniami o czary, co z kolei ujawnia społeczne napięcia właściwe epoce i miejscu, a jednocześnie odnosi nas do pewnego ponadczasowego problemu dyscyplinarnej przemocy wobec kobiet. Śmierć prześladująca bohaterki takich powieści, przybierająca zazwyczaj postać stracenia (stosu lub stryczka), dodaje fabule mięsistości, przykuwa uwagę i sprawia, że śledzi się ją z wypiekami na twarzy.

Sam fakt, że taka konwencja istnieje, nie oznacza oczywiście, że służy ona powstawaniu książek złych czy przeciętnych. Przeciwnie, w jej obrębie potrafią się pojawić teksty naprawdę doskonałe – jak choćby „Kobiety z Vardø” Kiran Millwood Hargrave, czyli powieść opisująca (historyczne) polowania na czarownice w małym norweskim miasteczku za kołem podbiegunowym (na tle innych powieści tego gatunku tę wyróżnia stylistyczna lekkość, dająca niezwykłą przyjemność czytelniczą oraz doskonale wpleciony w historię polowań wątek lesbijskiego romansu). Dlatego też ją uczynię – na moment – punktem odniesienia.

Fabularnie powieści Blakemore i Hargrave są niebywale do siebie podobne. Vardø i Manningtree to przestrzenie zdominowane przez kobiety (w przypadku norweskiej osady do śmierci większości mężczyzn w wiosce doprowadziła nie wojna, ale sztorm); łowca czarownic, który zaburza porządek społeczności, jest człowiekiem dalekim od cynizmu; w Vardø również nie ma wiedźm, są zaś kobiety, które ze względu na samotność, starość czy lokalne zaszłości stają się łatwym celem morderczych oskarżeń. Nic nie spoilując dodam, że także rozwiązanie fabuły dokonuje się u Hargrave i Blakemore w bardzo podobny sposób.

Wnuczki wiedźm

Powtórzmy jeszcze raz: wiedźmy z Manningtree i z Vardø to zwykłe kobiety. Być może w tym właśnie leży siła feministycznej metafory czarownicy, że za wiedźmę mogła zostać uznana każda najnormalniejsza czy najbardziej niepozorna kobieta. Nośność tej metafory współcześnie widać w trzymanych na kobiecych marszach lub manifestacjach (w licznych wariantach) hasłach „jesteśmy wnuczkami wiedźm, których nie udało wam się spalić”. Jeśli niegdyś oskarżenie mogło spaść na kobietę ze względu na przypadek i okrutną arbitralność patriarchalnej dominacji, to przyznawanie się do pochodzenia „od czarownic” jest równe identyfikowaniu się z pochodzeniem od kobiet-ofiar historycznej przemocy.

Ta identyfikacja pozwala również na oddzielenie się od grupy, która łowców czarownic wspomagała. Zgodnie z wymogami gatunku w obu książkach najbardziej diaboliczną funkcję pełnią nie „generalny łowca czarownic” czy prowadzący dochodzenie w Vardø Absalom Cornet, ale inne kobiety – zawistne dewotki i okrutne sąsiadki. Łamią one lokalną solidarność, poddając się działaniu mieszaniny paranoicznych lęków i bezwzględnej kalkulacji. Choć więc zarówno Blakemore, jak i Hargrave unikają prostych opozycji, to w obu powieściach podział na kobiety solidarne i kobiety podporządkowane jest klarownie zaznaczony; najprawdopodobniej celowo, jako że z niego bierze się lokalna tragedia, jaką są egzekucje za czary.

Kiedy więc dzisiaj identyfikujemy się z „czarownicami, których nie udało wam się spalić”, to jest to również gest przeciwko tym kobietom, które nie zdołały się na podobną identyfikację zdobyć; które w momencie próby opowiedziały się za władzą i uległością, a nie za oporem (w jakiejkolwiek postaci).

Z obu tych kontekstów – literackich opowieści i współczesnego aktywizmu – wynika, że wraz z pojawieniem się łowcy czarownic rozpoczyna się polityczny test dla wspólnoty.

W przejmującej scenie pod koniec „Kobiet z Vardø”, kiedy wzajemne oskarżenia wymknęły się już spod czyjejkolwiek kontroli – nikt więc nie jest bezpieczny – jedna z sąsiadek głównej bohaterki, wielka dewotka, rozpacza, że „przecież nie tego chciała”. Łowca czarownic miał tylko przywrócić poczucie bezpieczeństwa i zaburzony porządek we wsi oraz być może pozbyć się kilku najbardziej nielubianych kobiet, szczególnie jeśli są one, na przykład, nie-Norweżkami. Tymczasem przemoc nie zatrzymała się wraz z oczekiwaniami – raczej poczucie bezpieczeństwa odbierając niż je przywracając.

Jeśli każda kobieta może dzisiaj przyjąć identyfikację z wiedźmim dziedzictwem, to dlatego, że nasza wyobraźnia polowania na czary postrzega przez pryzmat ich arbitralności i szerokiego zasięgu. Inaczej rzecz ujmując: każda kobieta może być wiedźmą, ponieważ w oczach okrutnej, patriarchalnej logiki, każda trochę już nią jest. Stąd też siła przekazu prozy Blakemore czy Hargrave, które za swoje zadanie przyjęły demaskację tej arbitralności. Polowania na czarownice w ich powieściach są maszynką do wytwarzania atmosfery przemocy, niszczącą kobiecą zdolność do samostanowienia. Nie jest przypadkiem, że Matthew Hopkins i Absalom Cornet uderzają w przestrzenie niemal pozbawione obecności mężczyzn; przestrzenie, w których kobiety nie tylko zmuszone są radzić sobie same, ale gdzie też być może (wątek ten jest szczególnie mocno obecny w „Kobietach z Vardø”) ta samodzielność przynosi im poczucie dumy i podmiotowości.

Wniosek, że wiedźmą może być każda kobieta, która – w jakimkolwiek stopniu – odmawia podporządkowania swojej podmiotowości systemom dominacji, nie jest nowy. Czarownica, w swojej podwójnej postaci – z jednej strony „kobiety wiedzącej”, a z drugiej każdej kobiety – na dobre stała się feministycznym symbolem. Chciałoby się powiedzieć – popadając w delikatny banał – że to doskonale, bo symbole są ważne. Nieco banał rozszerzając, argumentować można, że przyjemność historycznej identyfikacji nie powinna być przywilejem i nie powinna być ograniczana tylko do tych, którzy chcą uznawać siebie za dziedziców historii dominującej, głównonurtowej. Ale jednak coś w tym wszystkim odrobinę zgrzyta.

fot. K. Mitch Hodg on Unsplash

Biologiczne wiedźmy

A zgrzyta (z góry przepraszam) z tendencyjnej perspektywy. Chciałabym bowiem zadać pytanie: dlaczego wszystkie czarownice Hargrave czy Blakemore są cis? Pytanie to obudowuję dwoma kontekstami.

Po pierwsze – jeśli przyjąć za trafne rozpoznania Frederici na temat historycznej roli polowań na czarownice – okres aktywności osób pokroju Matthew Hopkinsa i Absaloma Corneta był również czasem, w którym rodzące się europejskie mocarstwa imperialne przemocą narzucały zachodnie normy płciowe podbijanym ludom. Eksterminacja wiedźm, rozumiana jako próba rozbicia lokalnych form solidarności celem lepszego podporządkowania społeczności nowym formom władzy, nie była procesem samotnym, ale jednym z oblicz szerszego, historycznego procesu. Zaliczyć do niego można przemoc względem lokalnych form upłciowienia u amerykańskich autochtonów albo też – szukając nieco bliżej – wzmożenie działań podejmowanych przez władze włoskich miast w celu wykorzenienia społeczności sodomitów.

Byłoby arogancją uznać, że polowania na czarownice stanowiły jedyną lub wyjątkową formę przemocy przeciwko mniejszościom seksualnym i płciowym leżącą u fundamentów europejskiej nowożytności. W tym sensie traktowanie opowieści o nich jako stanowiących wyłącznie o losach „zwykłych kobiet” byłoby okropnym przeoczeniem. Hargrave jest bardziej świadoma niż Blakemore – obecność w powieści Diiny z Samów umiejętnie łączy historię polowań na czarownice z przemocą względem ludów autochtonicznych. Ale mimo tego – stwierdzam trochę samolubnie – brakuje mi innych upłciowień w tych powieściach.

Drugim kontekstem, wokół którego buduję swoje pytanie, jest współczesność. Z przykrością trzeba bowiem wskazać, że hasło o „wnuczkach wiedźm, których nie udało wam się spalić”, ma w ostatnich latach swój drugi obieg. Za swój slogan obrały je bowiem transfobiczne feministki, co symbolicznie przypieczętowane zostało przez selfie J.K. Rowling w koszulce z takim właśnie napisem. W transfobicznym użyciu oczywiście zmienia ono znaczenie: ma się odnosić do wyobrażenia o tym, że kobiety przywiązane do „prawdziwej” definicji kobiecości – niczym Galileusz broniący obrotów Ziemi, tylko że obrotami tymi jest tutaj mistyczne wyobrażenie o Biologicznej Płci[1] – są współczesnymi wiedźmami. Są reprezentantkami mocy kobiet nieustannie tłamszonej przez nurt domagający się od nich akceptacji maszkar w sukienkach jako sióstr. Krytyka transfobicznego feminizmu staje się w takim przypadku niczym więcej, jak tylko współczesną formą oskarżeń o czary, infiltracją przez diabolicznych inkwizytorów; identyfikacja z wiedźmami wskazuje zaś na to, kto znajduje się po słusznej stronie feministycznego dyskursu.

Z tego względu istotne jest jednak zwrócenie uwagi, że przemoc wobec czarownic i wobec różnicy płciowej to nie dwa osobne procesy, ale różne manifestacje tego samego mechanizmu. Doskonale pokazuje to „Czas huraganów” Fernandy Melchor.

Nekropolityka wiedźmy

„Czas huraganów” nie opowiada o procesach o czary; nie zalicza się do tego samego gatunku co „Wiedźmy z Manningtree” i „Kobiety z Vardø”. Jest to historia o śmierci wiedźmy, lokalnej znachorki pomieszkującej w zrujnowanym domu w zapadłym miasteczku we współczesnym Meksyku. Na samym początku powieści czarownica zostaje brutalnie zamordowana – i przez chwilę Melchor sugeruje czytelnikowi, że „Czas huraganów” będzie czerpał z konwencji kryminału.

Tajemnica „kto zabił” bardzo szybko zostaje rozwiązana. Zamiast odtwarzać śledztwo, książka kreśli szeroki, panoramiczny obraz losów ludzi, którzy jakoś – bezpośrednio lub nie – byli w tę śmierć zaangażowani. Obraz ten jest przerażający i poruszający. Melchor opisuje bowiem przestrzeń skrajnie zdegradowaną, zupełnie pozbawioną perspektyw; jej bohaterowie to ofiary meksykańskich transformacji systemowych, dla których nie ma przyszłości w zmieniającym się kraju. Nie przynosi to jednak epatowania brutalnością; poza tą wyrządzoną wiedźmie, przemocy w „Czasie huraganów” jest niewiele, bo też, jak można odnieść wrażenie, nikt nie potrafi się tu zdobyć na jakiekolwiek radykalne czy drastyczne czyny.

Otrzymujemy więc obraz mężczyzn pokaleczonych przez los, ludzi już na starcie przegranych. Przemoc względem kobiet, której się dopuszczają, nie ma w sobie nic demonicznego, nie reprezentuje ponurej władzy patriarchatu – jest raczej żałosną (choć nie mniej przez to okropną) reakcją na poczucie własnej bezsilności i zagubienia.

Jak już zostało powiedziane, Melchor nie czyni kryminalnej zagadki z tego, kto zabił wiedźmę – interesuje ją pytanie, dlaczego ta bohaterka musiała zginąć. Dlaczego to akurat ona, szalona kobieta dostarczająca lokalnym dziewczynom środków do wykonania aborcji, ściągnęła na siebie morderczą przemoc?

Odpowiedzi otrzymujemy cały szereg: bo była samotna i pozbawiona wsparcia, a więc jej życie znaczyło mniej w rachunku wspólnoty; bo miała jakieś pieniądze, a przynajmniej tak jej zabójcy sądzili; bo była szalona; bo była uznawana za drag queen, pedała, transwestytę, bo nie była hetero i cis (chociaż słowo „trans” w tekście nie pada). Co ważne, Melchor nie przypisuje żadnemu z tych czynników kluczowej roli; nie wyszczególnia żadnego z nich jako tego, który bezpośrednio doprowadził do zbrodni. Mord na wiedźmie jest w równej mierze konsekwencją ekonomicznej dewastacji Meksyku zaprowadzonej przez układ NAFTA i lokalnej mizoginii, co homofobii i transfobii. To śmierć w wyniku splotu kryteriów klasy, płci, orientacji seksualnej – stanowiących niemożliwy do rozplątania węzeł.

Śmierć wiedźmy nie jest więc u Melchor punktem wyjścia dla tożsamościowych krytyk przemocy wobec określonych grup, ale raczej dla namysłu nad tym, jak nowoczesność wytwarza warunki, w których pewne życie jest możliwe do zabicia prawie bez konsekwencji, w którym jest ono z góry przypisane do domeny śmierci. Takie spojrzenie pozwala „Czasowi huraganów” uniknąć ślepych punktów konwencjonalnych powieści o polowaniach na czarownice – pokazuje bowiem, że sama kategoria czarownicy jest zawsze wtórna względem materialnych ram, w których pewne formy życia są oznaczone jako bezwartościowe i właściwie już przed śmiercią zabite. Narzuca się tu skojarzenie z agambenowskim „nagim życiem” – z nekropolityczną operacją, która oznacza pewne ciała jako „zawsze martwe”. Śmierć wiedźmy nie ma wagi dla otaczającego ją świata, ponieważ już jej życie mieściło się w owej sferze nierozróżnialności – zamieszkiwała ona, jak to określił jeden z krytyków współczesnej nekropolityki, „krainę otwartych grobów”. Nie chcę przez to powiedzieć, że jej śmierć nic nie znaczyła – proza Melchor nie zachowałaby swej mocy, gdyby tak było. Ale z perspektywy ludzi zamieszanych w śmierć bohaterki sama utrata życia nie była ani zaskoczeniem, ani skandalem, a jedynie potwierdzeniem tego, co już na jej temat wiedzieli.

Narracja Melchor utrudnia więc prostą identyfikację z wiedźmą jako feministycznym, gejowskim czy transpłciowym znakiem. Właściwie w wydźwięku powieści nie daje się ona wpisać w żaden porządek tożsamościowy. Oddaje bowiem obraz kultury rozproszonej przemocy – przemocy, która nie sprowadza się do konkretnych kategorii, do indywidualnych złych wyborów, do cynizmu czy fundamentalizmu. Książka Melchor dostarcza narzędzi do krytyki przemocy nie jako wymierzonej w określone grupy, tożsamości czy identyfikacje, ale jako systemu, który cicho i brutalnie odbiera pewnym formom istnienia szanse życiowe, czyniąc ich śmierć oczywistą konsekwencją tego, w jakich warunkach przyszło im żyć. W tym sensie czarownica staje się znakiem współczesnej nekropolityki: nie ma potrzeby urządzać polowań na życie, które i tak przypisane jest do kategorii śmierci.

A.K. Blakemore, „Wiedźmy z Manningtree”
tłumaczenie: Urszula Gardner
Wydawnictwo Mova
Białystok 2022


Przypis:
[1] Zapisuję tę formułę wielkimi literami, gdyż zjawisko, o którym mówię, to dużo więcej niż tylko przywiązanie do zestawu wyobrażeń na temat relacji ciała z przypisaną mu płcią – to zestaw przekonań dotyczący tego, jaka powinna być relacja kobiet z ich ciałami. Biologiczna Płeć to zatem m.in. głębokie przeświadczenie, że bycie przypisanym do płci kobiecej przy urodzeniu predestynuje człowieka do zarówno wielkiej dobroci, jak i wielkiego cierpienia.