Małgorzata Szumowska wciąż próbuje szturmować Hollywood. Po nieudanym dramacie religijnym – „Córka Boga” – zdecydowała się nakręcić klasyczny survival movie z przebrzmiałą gwiazdą niepierwszej wielkości, Naomi Watts. Po seansie „Infinite Storm” artystyczne decyzje polskiej reżyserki zaczynają jawić się jako coraz bardziej desperackie. Jakby za wszelką cenę chciała przetrwać na wymagającym rynku światowego kina.
„Przetrwanie” zresztą to w przypadku „Infinite Storm” słowo-klucz. W końcu mowa o fabule, w której stawką jest przeżycie w ekstremalnych warunkach pogodowych. Ale podczas seansu pasuje ono również do kondycji oglądających, którzy z każdą pęczniejącą od nudy minutą filmu muszą coraz mocniej trzymać się fotela, by nie poddać się i nie zrezygnować z dalszego oglądania. A to chyba największy zarzut jaki można postawić filmowi, który z założenia ma podnosić adrenalinę.
Pam, członkini drużyny ratowników górskich, pewnego dnia decyduje się na wędrówkę na szczyt góry Waszyngtona, mimo zapowiadanych ekstremalnych warunków pogodowych. Jest zawodowcem – co to dla niej! Poza tym jest jeszcze konkretny powód dla samotnej wędrówki: na dzień wycieczki przypada bowiem rocznica – z początku niejasne jest, czego dokładnie. Twórcy chcieliby odkrywać sekret Pam stopniowo, wraz z rozwojem akcji – służyć temu mają znienacka pojawiające się retrospekcje. Ale już na wstępie nietrudno się domyślić, jaka tajemnica tkwi w przeszłości bohaterki. By ją poznać, wystarczy rzut oka na lustro w jej mieszkaniu, w które wetknięte jest zdjęcie małych dziewczynek.
Nietrudno również domyśleć się, co wydarzy się po drodze na górę. Zresztą już w pierwszych minutach filmu były mąż ostrzega bohaterkę, by odpuściła, że będzie niebezpiecznie. I takie jest. Z każdą minutą wiatr się wzmaga, śnieg sypie coraz gęściej, z każdym przebytym metrem temperatura spada diametralnie. Pam jednak brnie dalej, więc w sumie – trudno poczuć jakiekolwiek napięcie wywołane ewentualnym zagrożeniem. Ten stan do pewnego stopnia zmienia się, gdy kobieta na szlaku spotyka przemarzniętego, anonimowego chłopaka. Dopiero w tym momencie następuje zawiązanie akcji. Człowiek nie reaguje, więc Pam musi go samodzielnie rozgrzać, przebrać i na wpół przytomnego ciągnąć w dół. Gdy John – jak nazwie go bohaterka – nieco odzyskuje energię, wcale nie ma zamiaru wracać. Co chwilę wyrywa się i ucieka.
Szumowską bardziej interesuje relacja między bohaterami niż charakterystyczna dla survival movie akcja. To bardziej dramat mówiący o stracie niż kino akcji. Dlatego tak mocno podkreśla niezłomność Pam, która ani przez chwilę nie myśli, by odpuścić i zostawić krnąbrnego podopiecznego, któremu ewidentnie nie na rękę, że ktoś go ratuje. Reżyserka nie rozpisuje tej relacji tak, by generować napięcie, lecz w taki sposób, aby nieustannie tworzyć paralelę między sugerowaną stratą, której doświadczyła kobieta, a poświęceniem dla nieznajomego. Ich krótkotrwała relacja staje się dla kobiety formą rekompensaty.
Film szybko łapie wyrazisty rytm. Efektowne zdjęcia z drona, ukazujące potężną zawieruchę ponad górami, przeplatane są ujęciami walczących z pogodą i własnymi słabościami bohaterów. Co ciekawe, więcej życia i dynamiki mają te fragmenty, w których operator – Michał Englert – skupia się na przyrodzie. Monumentalne, ośnieżone góry, po których hula potężna wichura, zacinający śnieg, ostre granie i szybujące pod niebo szczyty – jest w tych kadrach potęga przyrody, ale także z ducha romantyczna fascynacja wielkością człowieka, który zamierza się na rywalizację z wydawałoby się niemożliwymi do pokonania siłami. Jednak gdy tylko kamera ponownie schodzi w dół, do bohaterów, jakiekolwiek napięcie niknie. Dwójka straceńców ciągnie się, walczy o każdy krok, bije z sypiącym w twarz śniegiem – nie ma w tym jednak grama napięcia.
Akcji brakuje zwyczajnie dramaturgii – jakichś zdarzeń, które wyrywałyby z usypiającego rytmu ujęcia z drona – ujęcia pary. Nie ma konkretnych przeciwności, z którymi na śmierć i życie musieliby walczyć bohaterowie. Następujące po sobie naprzemiennie chłód, wichura i śnieg stają się, trudno bo trudną, ale jednak normą, która szybko przestaje podnosić tętno widza. Dosłownie dwa razy bohaterowie napotykają autentyczne przeciwności, które nieco zakrzywiają prostą jak struna linię dramaturgiczną. Za pierwszym razem, gdy Pam wpada do osuwiska i nie jest w stanie się z niego samodzielnie wygrzebać. A za drugim, gdy John ześlizguje się z leżącego nad strumykiem pala i trafia do lodowatej wody. Od razu akcja w tych momentach przyśpiesza. Monotonny rytm zostaje przełamany, plany się zmieniają, kamera podchodzi bliżej bohaterów, a oni sami zaczynają się angażować w coś więcej niż mozolne, lecz nieciekawe łażenie.
Ze stuporu wyrywa jednak fakt, że niebezpieczna wyprawa dobiega końca na dobre 40 minut przed zakończeniem filmu. W momencie, gdy w innych survival movies akcja zmierzałaby ku rozwiązaniu, Szumowska skręca z fabułą w inną stronę – niestety, jeszcze mniej ciekawą. Daje bowiem bohaterce czas, by wyjawić swoje tajemnice, które, jak wspomniałem, są oczywiste już na wstępie. Reżyserka uznała najwyraźniej, że jeśli w samej górskiej przechadzce nie było za wiele emocji, to trzeba sprawić, by widzowie uronili łezkę z innego powodu. Niestety – bezskutecznie. W konsekwencji bowiem „Infinite Storm” zamienia się w nieangażujący dramat o próbach radzenia sobie z przytłaczającą stratą, na którą lekarstwem według twórców ma być niekończąca się burza… piękna.
Ta zastanawiająca „złota” myśl wydaje się groźniejsza niż górska przechadzka w środku zimy. Sugeruje bowiem, że na depresję najlepsze są… wycieczki na łono przyrody. Co więcej, słowa te niszczą to, co do tej pory wydawało się najwartościowsze, zmieniają bowiem status ukazywanych gór. Majestatyczne, potężne i tajemnicze w swojej wzniosłości, zaczynają jawić się jako banalnie piękne. Nagle ostatnie resztki grozy wyparowują doszczętnie.