Znacie Kamila (Jacek Beler), głównego bohatera filmu i powieści „Inni ludzie”? Zna go każdy, kto na przełomie wieków mieszkał na jednym z miejskich blokowisk. „Mój Kamil” miał na imię Radek, chodziliśmy razem do gimnazjum. Kiepsko się uczył, większą frajdę sprawiało mu robienie pranków (choć wtedy nikt tak ich nie nazywał). Co chwila znajdował na siebie nowy młodzieńczy pomysł. Pośród wielu pojawił się też ten, by zostać raperem. Nie wiem, co dziś robi Radek. Może tak jak filmowy Kamil wciąż marzy, ale jednocześnie popada w bezustanny marazm, bo ktoś mówi mu: „Gówno tam nagrasz, ty i twoja płyta”? „Inni ludzie” w reżyserii Aleksandry Terpińskiej starają się, choć nie zawsze z powodzeniem, ukazać takich jak on. Twórczyni przygląda się dresiarskiej duszy, a jednocześnie prezentuje nieoczywisty portret jednej z najważniejszych, ale i najbardziej wyświechtanych figur potransformacyjnej Polski na tle szerszego wielkomiejskiego pejzażu społecznego.
„Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” czy „Inni ludzie” Doroty Masłowskiej wydawały się niemożliwe do przełożenia na język filmu. A jednak polskie kino postanowiło zmierzyć się z trudną językową materią obu powieści. Co więcej, próby te zakończyły się niemałym sukcesem. Adaptacje książek Masłowskiej potwierdzają, że ekranizacje literatury tego typu wymagają znalezienia do nich odpowiedniego klucza. Xawery Żuławski w filmowej wersji „Wojny polsko-ruskiej” zdecydował się na metatekstualny multigatunkowy pastisz, a przy tym pozostał wierny oryginalnemu tekstowi, przenosząc na ekran wiele fragmentów żywcem wyjętych z książki. Nieco prostsze zadanie miała przed sobą Terpińska – struktura raperskiego musicalu była już bowiem wpisana w literacki pierwowzór. Reżyserka dysponowała swego rodzaju librettem Masłowskiej, które na etapie preprodukcji zostało uzupełnione o muzykę Auera. „Inni ludzie” są więc kolejną próbą zmierzenia się rodzimego przemysłu filmowego z musicalem. W ostatnich latach realizowano go na ekranie coraz częściej i z coraz większym powodzeniem, czego dowodem są „Córki dancingu” Agnieszki Smoczyńskiej i „Disco Polo” Macieja Bochniaka (choć zdarzają się również spektakularne wpadki, takie jak „#WSZYSTKOGRA” Agnieszki Glińskiej).
„Inni ludzie” to obraz pustki, który dotyka, według autorów, współczesnych wielkomiejskich rodaków. Ludzie krążą po szarej, zasyfionej Warszawie niczym w chocholim tańcu. Dążenie do celu ich małych podróży tramwajem czy samochodem jest czysto iluzoryczne. Brak sensu lub mamienie się, że takowy istnieje, nie ogranicza się do głównego bohatera, podobne doświadczenia mają: jego pracująca w Rossmannie dziewczyna, Aneta (Magdalena Koleśnik); bogata kochanka Kamila, Iwona (Sonia Bohosiewicz) czy mąż Iwony, Maciej (Marek Kalita). Problemem nie są pieniądze i wykluczenie społeczne wynikające z ich braku, ale dojmujące uczucia samotności i niespełnienia, które trwają od tak dawna, że zdążyły całkowicie wyprać dusze z radości i nadziei. Rap wydaje się w „Innych ludziach” muzyką lunatyków, napędzaną przez narkotyki (które rozprowadza Kamil), alkohol i środki uspokajające; muzyką rozpaczy i słów wypluwanych niemal bezwiednie; odruchem wymiotnym wynikającym z przedawkowania beznadziei. Film Terpińskiej można traktować również jako swoistą listę naszych przywar, uzależnień, zdrad. Każdy cierpi tu na niezdrową, narcystyczną obsesję na własnym punkcie, węszy spisek przeciw sobie i patrzy na świat przez okulary uprzedzeń: homofobię, rasizm i klasową pogardę.
Najlepsze sceny „Innych ludzi” rozgrywają się w głowach bohaterów – obnażają lęki, poczucie zaszczucia, brak realnych więzi czy pewności siebie. Kamilowi wydaje się, że jest wytykany palcami przez pasażerów tramwaju, że jego porażki (mające charakter nie tyle osobisty, ile klasowy) dają się wyczytać z tego, jak się porusza, w co się ubiera i jak mówi. Iwonę cudze spojrzenia doprowadzają do histerii – na wywiadówce syna jest przekonana, że inni rodzice w lot odgadną, co robiła przed kilkoma godzinami: zdradzała męża z „byle robolem”. Miernocie bezsensownych, do niczego nieprowadzących działań przygląda się bezczynny Absolut. Wprowadzenie do świata „Innych ludzi” blokerskiego Jezusa (Sebastian Fabijański) ubranego w bluzę z kapturem i bejsbolówkę nasyca film Terpińskiej deistyczną mistyką. Bóg jest obecny, ale co komu po takiej obecności? Co prawda dresiarski Chrystus pełni w filmie funkcję narratora, wszystko wie, wszystko widzi, ale nic nie robi, snuje się w pobliżu bohaterów równie smutny i być może równie samotny jak oni.
Film Terpińskiej, poprzez swój poetycki charakter, budzi skojarzenia z innym gorzkim ekranowym wizerunkiem rodzimego everymana, czyli Adasiem Miauczyńskim z „Dnia świra” (do obecnej w filmie eskalującej sąsiedzkiej nienawiści zdaje się nawiązywać w „Innych ludziach” postać Próchnickiej, granej przez Krystynę Tkacz). U Marka Koterskiego głównym tematem był los inteligenta zamkniętego w mieszkaniu na jednym z osiedli z wielkiej płyty niczym w więzieniu. Reżyser w kultowym obrazie śmiał się przede wszystkim z siebie – z nerwicy natręctw, marzeń nie do spełnienia, mizantropii, jednoczesnego poczucia wyższości i niższości wobec innych. Koterskiemu nie można zarzucić, że w swoim filmie na kogokolwiek patrzył z góry. W „Innych ludziach” (chociaż pomiędzy bohaterami istnieje pewna klasowa równowaga – przyglądamy się zarówno blokowiskowej klasie robotniczej, jak i zagnieżdżonej w luksusowych apartamentach wyższej klasie średniej) wśród rapujących w malignie postaci brakuje inteligenta, który okazałby się równie wydrążony, co reszta „słomianych ludzi”. Z powodu tego braku można domniemywać, że inteligent zamiast znajdować się na ekranie, stoi po drugiej stronie kamery i przygląda się „prawdziwym Polakom” ze współczuciem, ale i politowaniem, samemu niejako wykluczając się z tego grona.
Podobne wątpliwości mam co do tego, jak w produkcji pokazywana jest wielkomiejskość. Czy życie w każdej dużej aglomeracji wygląda tak samo, czy też Warszawa ma własne tętno? W „Innych ludziach”, podobnie jak w „Ślepnąc od świateł”, serialu Krzysztofa Skoniecznego na podstawie książki Jakuba Żulczyka, stolica nie przestaje ćpać. Dla mnie – a przecież jestem łodzianinem z blokowisk – taki charakter miasta, w którym każdy coś bierze, od młodych chłopaków z klatki obok po bogate matki w średnim wieku, wydaje się obcy (choć nie wykluczam, że winę za to ponosi moja niepełna znajomość otaczającej mnie tkanki społecznej). „Innych ludzi” można więc oskarżyć o wybiórczość w portretowaniu świata. Gdyby nie humor, którym Masłowska, dzięki językowym zabawom, potrafi nasycić nawet najmroczniejsze wizje, film Terpińskiej byłby trudną do przełknięcia tragicznie smutną opowieścią o patologizacji rzeczywistości i wszechobecnej, psychicznej oraz fizycznej przemocy. Niekiedy ironia jest jedynym, choć żałosnym erzacem ratunku przed takim światem, gdzie wszyscy są (wszyscy jesteśmy?) śmiesznymi, rapującymi o niczym przegrywami.
„Inni ludzie” nie okazują się tak porywająco dynamiczni jak „Wojna polsko-ruska”, ale pod względem realizacyjnym nie sposób im czegokolwiek zarzucić. Codzienność bohaterów skąpana jest w szaroniebieskich barwach, uwypuklających nieestetyczność warszawskich ulic i duchową pustkę otoczenia. W krótkich ujęciach, w których drobna chwila nabiera złudnego kolorytu, zdjęcia nasycają się intensywnymi barwami, ale tylko po to, żeby za moment wszystko znów wyblakło. Reżyserce udało się utrzymać rapowy rytm produkcji przez ponad sto minut i z niezwykłą zręcznością żonglować wieloma pojawiającymi się w obrębie jednej sceny – niekiedy tylko przez chwilę i symbolicznie – miejscami akcji. Tekst Masłowskiej pulsuje na ekranie dzięki dynamicznie nakręconym i zmontowanym obrazom (w czym wielka zasługa jednej z najzdolniejszych montażystek młodego pokolenia, Magdaleny Chowańskiej). Zobaczymy tu między innymi odwróconą pietę – Kamil trzyma na rękach pijaną matkę (Beata Kawka) – czy krótką, żartobliwą migawkę z Matką Boską (Justyna Wasilewska). W rzeczywistości opanowanej przez przegranych, którzy nie mają cienia szans na lepszą przyszłość, nie ma miejsca na decorum.
„Inni ludzie” kończą się tym samym rapem, od którego się zaczynają. To znak, że chociaż spędziliśmy w tym świecie niecałe dwie godziny, to nic, co wydarzyło się na ekranie, nie miało dla bohaterów realnego znaczenia. Nikt niczego nie osiągnął, niczego nie poczuł, żadna z zaprezentowanych sytuacji nie wpłynęła realnie na czyjekolwiek życie. Po seansie pozostaje jednak pytanie: komu mamy współczuć? Kamilom, Radkom, których spotkaliśmy i wciąż spotykamy na naszej drodze? Czy jako widzowie jesteśmy w stanie dzięki filmowi Terpińskiej dostrzec w bezdennej pustce egzystencji coś ze swoich bolączek? Czy też produkcja sprawia, że stajemy się przede wszystkim wielkimi nieobecnymi „Innych ludzi”, czyli inteligentami, patrzącymi współczująco, ale z góry, na resztę społeczeństwa, utrwalając tym samym podział na „my” i „oni”?