Nr 6/2024 Na dłużej

STULECIE OKRUTNYCH CUDÓW: Wielkie herezje [1]

Jerzy Franczak
Literatura Sztuka Esej Cykl

Jako przywódca grupy surrealistycznej André Breton pisał manifesty, redagował czasopisma i obmyślał strategię działania, a podczas spotkań (w jego mieszkaniu lub w kawiarni) decydował nie tylko o porządku obrad, ale i o kolorze trunków. Zmysł porządku i potrzeba ustalania ortodoksji skłaniały go do regularnych czystek, które nie omijały najbliższych współpracowników i przyjaciół – historia wykluczeń z grupy to osobna opowieść, bogata w sensacje i zwroty akcji (w tym pojednania po latach!). Nic dziwnego, że Bretona przyrównywano do policjanta (czyniąc przykrą aluzję do zawodu jego ojca), do tyrana (Georges Ribemont-Dessaignes nazwał go „Stalinem na małą skalę”), tudzież papieża albo założyciela sekty. On sam inaczej postrzegał te sprawy – w jednym z wywiadów (1951) mówił:

Nigdy nie przestaliśmy przeciwstawiać pojęciu grupy (w statycznym i zamkniętym znaczeniu tego terminu) kategorii Ruchu, doświadczenia, wspólnej postawy wobec życia, pokazując w ten sposób dobitnie, że surrealizm nie ma nic wspólnego z partią, dogmatem i pozwala się uzasadnić jedynie jako duchowa przygoda.

Biografowie biorą go w obronę. Powiadają, że odczuwał potrzebę życia we wspólnocie ożywianej ideą; że nie był despotą i cenił sobie twórcze herezje; że modyfikował program, nieraz przyznając się do porażki i unieważniając różne elementy doktryny (choćby pismo automatyczne, flagowy pomysł z wczesnego etapu); że cechowały go humor i otwarcie na inność. Podkreślają, że umiał wyczuć moment, kiedy rzucić się w przygodę, a kiedy ją zakończyć (jak w przypadku Biura Poszukiwań Surrealistycznych czy eksperymentów z hipnozą). Potrafił zjednywać sobie oryginalnych artystów, których napływ rekompensował liczne odejścia z grupy. Miał też wyostrzoną świadomość zmieniającego się ducha czasu i chętnie asystował przy przekładzie idei na inne kultury i języki.

Nie rozstrzygając tego sporu, skupmy się na tym, co – zgodnie z intencją Bretona lub wbrew niej – wymykało się kodyfikacji. Z perspektywy czasu widać, że wszystko, co w surrealizmie najciekawsze, rodziło się na obrzeżach doktryny, nierzadko z dala od stolicy Francji, w latach trzydziestych i później. Poza tym właśnie apostazje i herezje zadecydowały o witalności ruchu.

Mutacje, podziały, rozwarstwienia

Surrealizm powstał jako projekt literacki, ale szybko przebył drogę od pisma automatycznego i pracy w metaforze do artystycznych obiektów. Zwrot w stronę estetyki wizualnej to jedna z trzech najważniejszych zmian, jakie przyniosły lata trzydzieste – obok umiędzynarodowienia i rozmnożenia sporów. O ile więc lata dwudzieste były okresem konsolidacji grupy (i równoczesnych sporów politycznych), skupienia na eksperymencie słownym i zdobywania pozycji we francuskim polu literackim, o tyle kolejna dekada przyniosła artystyczne rozproszenie, dominację sztuk plastycznych i rynkową ekspansję. Symbolami tych przemian pozostają periodyki: z jednej strony czasopismo „Documents” (1929-1934), które przebudowało kanon idei surrealizmu, z drugiej elegancki, multidyscyplinarny magazyn „Minotaure” (1933–1939), który prezentował szerokiemu czytelnikowi (konsumentowi i kolekcjonerowi) surrealistyczną sztukę.

Umiędzynarodowienie oznacza pączkowanie grup nadrealistycznych poza Francją: pierwsza powstała w Belgii, kolejne w Czechosłowacji i Anglii, potem przyszła kolej na Rumunię, Serbię, Hiszpanię, Quebec, Argentynę, Meksyk, USA, Kubę, Szwecję, Japonię, Egipt, Filipiny… Ta geografia sama w sobie jest fascynująca. Pochylając się nad mapą awangard, widzimy wyraźnie, że ich regionalne odmiany nie były naśladownictwem, lecz oryginalną reinterpretacją. Surrealizm rozprzestrzeniał się poza granice paryskiej metropolii i mnożył się przez podział, a każda z jego lokalnych mutacji zawierała w sobie istotną różnicę, będącą źródłem odrębności. By przekonać się, jak dużą autonomię zyskały warianty rumuński i serbski, można sięgnąć po książkę Jakuba Kornhausera, ale warto też docenić transoceaniczny powiew inspiracji. Konwulsyjne piękno oznaczało coś zupełnie innego w Lizbonie, Bukareszcie, Montrealu, Kairze, Seulu, Buenos Aires czy Port-au-Prince.

Trudno przy tej okazji nie zapytać o to, co decydowało o popularności konkretnych idei w Europie Środkowej, oraz nie powrócić do sporu o polski surrealizm. Debatę da się sprowadzić do wyboru jednej z dwóch opcji. Pierwsza jest taka, że stwierdzamy brak surrealistycznej grupy i wyrazistego programu, ale zakładamy istnienie bakcyla surrealnej wyobraźni i wskazujemy jego świadomych lub mimowiednych nosicieli. Tradycyjnie najwięcej zainfekowanych rozpoznawano wśród pisarzy (Aleksander Wat, Witkacy, Adam Ważyk, Jan Brzękowski, Konstanty Ildefons Gałczyński, młoda Anna Świrszczyńska, w kolejnym pokoleniu Sławomir Mrożek, Stanisław Grochowiak, Julia Hartwig, a nawet Zbigniew Herbert), potem jednak rozszerzono badania na malarstwo (od międzywojennych awangardzistów, poprzez Zdzisława Beksińskiego, po Pomarańczową Alternatywę i współczesnych nam „nowych nadrealistów”) oraz kino (m.in. Wojciech Jerzy Has, Andrzej Żuławski, Roman Polański, Jan Lenica i Piotr Szulkin).

Druga opcja zakłada uogólnienie wstępnej diagnozy: po prostu nie istnieje coś takiego jak nadwiślański surrealizm. Ciekawie robi się, gdy zaczniemy dociekać przyczyn tego braku. Padały różne propozycje i rozmaite zastrzeżenia. Wskazywano powojenny i pozaborowy optymizm, skłaniający do dowartościowania ładu i konstrukcji… No ale co zrobić z ekspresjonizmem i z karierą absurdu? Dowodzono młodszości cywilizacyjnej, słabej pozycji kartezjanizmu i racjonalizmu… Czym więc wytłumaczyć hossę surrealizmu w innych krajach półperyferyjnych? Obwiniano katolicyzm i silną pozycję kościoła… Czy jednak tego samego nie można powiedzieć o Hiszpanii lub krajach Ameryki Łacińskiej? Twierdzono wreszcie, że przyczyna leży w mocnej tradycji romantycznej… Ale czy polski romantyzm był wciąż dostarczycielem cudowności, czy raczej istniał w postaci unarodowionej, oswojonej i nostalgicznej? Wszystko zależy od tego, jak będziemy rozumieć surrealizm: jako estetykę obecną w różnym stopniu – niekiedy w formie pierwiastkowej – we wszystkich rodzajach wytwórczości czy jako program estetyczno-politycznej rewolucji. Wybieram to drugie ujęcie również dlatego, że pozwala lepiej uchwycić paradoksalny sposób istnienia surrealizmu. Breton mówił o nim, że „jest niewątpliwie odpowiedzią na określony stan społeczno-polityczny społeczeństwa w danym czasie. Nie jest to odpowiedź monolityczna”.

Inaczej niż pozostałe nurty Wielkiej Awangardy, surrealizm nie dążył do radykalizacji i intensyfikacji, które oznaczałyby wyczerpanie możliwości i samolikwidację, lecz rozwijał się i przekształcał zależnie od bieżącej koniunktury. Kreślił granice, a następnie je przekraczał, przecząc sobie i zmieniając się nie do poznania. Zagęszczał się wzdłuż linii sporów, by się nicować i różnicować. Każda z tych linii była miejscem jego rozwarstwienia i zaczątkiem podziału. Rozrastając się, obejmował coraz więcej zagadnień – i anektował sąsiednie pola, dzieląc je ponownie i zmuszając do nowego samookreślenia.

Spróbujmy prześledzić bieg tych życiodajnych pęknięć.

Samotne ścieżki

Salvador Dali wyznawał w autobiografii: „Jestem skazany na ekscentryczność” (tłum. K. Jarosz). Ekscentryczność oznacza tyleż ostentacyjną ekstrawagancję, co bycie na zewnątrz, poza obrębem grupowej identyfikacji. Kataloński malarz odżegnywał się od przynależności do wspólnego frontu nowatorskiej sztuki – twierdził na przykład, że „Pies andaluzyjski” „w jeden wieczór zrujnował dziesięć lat powojnia fałszywie intelektualnego awangardyzmu”. Większość mód intelektualnych i artystycznych uznawał za aberracje (bergsonizm, prymitywizm, „to plugastwo, które nazywano sztuką abstrakcyjną lub niefiguratywną”). Deklarował, że „żywi wstręt do swojej epoki”, i poszukiwał wzorów w renesansie. Musiał też zmagać się z pokusą radykalizmu, któremu ulegali jego bracia w surrealizmie. Podobno podczas prac nad „Złotym wiekiem”, już wówczas „oczarowany i opętany wielkością i przepychem katolicyzmu”, kłócił się z Luisem Buñuelem, który „w swej naiwności i zacietrzewieniu Aragończyka przekształcał wszystko w prymitywny antyklerykalizm”.

Przede wszystkim szukał dystansu do politycznego zaangażowania, z którego Breton odpytywał swoich akolitów. Dali nie przebiera w słowach: komunizm niesie ze sobą „niebezpieczeństwo ogłupienia”, a ulegający mu artyści pokroju Aragona „zmierzają ku miernocie intelektualnej”. Oczywiście narodowy socjalizm – „liryczna sentymentalna reakcja na komunizm” – nie jest żadną alternatywą. Wydaje się, że idee, ku którym Dali kieruje się po anarchokonserwatywnym zwrocie (tradycyjny katolicyzm, elitaryzm, monarchizm) też nie stanowią punktu dojścia, lecz punkt oparcia w zmaganiach z dominującymi definicjami artysty. O potrzebie mocnego wyodrębnienia się świadczy refleksja dotycząca lat 1939–1945: „W porównaniu z walką, która rozgrywała się w mojej głowie, wojna europejska wydawała mi się dziecinną bijatyką między ulicznikami”. Oto potęga désintéressement względem wszystkiego, co „zbyt historyczne”! Słowa te obliczone są oczywiście na prowokację, a narcystyczne samouwielbienie stanowi część autokreacji. Mówiąc Gombrowiczem – wspomnienia Dalego podlegają Gombrowiczowskiej zasadzie: nie tyle „taki jestem”, co „takim chcę być dla was”. Kiedy siostra artysty przedstawiła swoją wersję zdarzeń, burząc misternie konstruowany mit dzieciństwa, Dali był wściekły. Tak jak w przypadku specjalnie zaprojektowanego własnego muzeum, sam chciał sobie wystawić pomnik ze słów. Istotniejsze od dociekań – „jaki był i co myślał naprawdę” – pozostaje jednak co innego: fakt, że jego drogę wyznaczyła ucieczka od „światowej” tendencji surrealizmu.

W zakończeniu „Nadji” czytamy: „piękno będzie konwulsyjne albo nie będzie go wcale”.

Max Ernst sparafrazował to zdanie w „Poza malarstwem” (1936): „Tożsamość będzie konwulsyjna albo nie będzie jej wcale”. Artysta opuścił grupę w 1938 roku, odrzuciwszy trockistowski szantaż jej lidera (potem do niej dołączył i został z niej wydalony). Wiedział, że jego zadaniem jest eksploracja nowoczesnej podmiotowości – niejednorodnej, pokawałkowanej i procesualnej (badaczki dopowiadają: zdewastowanej przez Wielką Wojnę, histerycznej albo schizofrenicznej), a także świadoma deregulacja zmysłów, czyli wynajdywanie technik artystycznych pogłębiających introspekcję. Jak zauważył w klasycznej rozprawie Hal Foster, surrealistyczne piękno okazało się w tym badaniu pięknem kompulsywnym, bo zejście do nieświadomości drogą automatyzmu wywoływało przymus powtórzenia utajonych treści. Konwulsyjne okazywało się natomiast poszukujące wyrazu „ja”. Ernst konstruował mitologię dzieciństwa i malował alchemiczne krajobrazy, nie interesując się zanadto polityką (choć wyniósł lewicowe sympatie z okresu kolońskiego dadaizmu). Nie dążył do stania się medium, w pełni świadom, że sztuka to konwencjonalna transpozycja snów czy powidoków ze sceny pierwotnej psychiki. Był widzem przyglądającym się narodzinom obrazu w sobie samym, a zarazem projektantem form, które umożliwiały jego projekcję na zewnątrz. Zajmował pozycję pośrednią i niedookreśloną. Budował układ, w którym – jak pisze Foster – „zwyczajowe relacje podmiotu i przedmiotu, aktywnego i pasywnego, męskiego i kobiecego, heteroseksualnego i homoseksualnego, ulegają zawieszeniu”.

Tę ambiwalencję uosabiał Loplop – ptakokształtna postać pojawiająca się w sztuce Ernsta od 1928 roku i przekształcająca w jego alter ego. Jej bytowe i płciowe niedookreślenie budzi niepokój. W 1921 Breton widział w nim szansę na wymknięcie się zasadzie tożsamości – tak pisał w katalogu do wystawy Ernsta – ale w przededniu drugiej wojny światowej nalegał na stanięcie po którejś ze stron konfliktu. Nadaremnie; malarz co prawda opowie się przeciwko nazizmowi, ale odmówi wspólnego marszu pod łopoczącym sztandarem.

Inną figurą dobrowolnego odosobnienia jest Henri Michaux (o którym pisałem gdzie indziej) – luźno związany z paryską grupą pisarz, malarz i podróżnik. W jego idiomatycznej, a nawet ksenopatycznej postawie łączą się niechęć do pozajednostkowych, zawłaszczających bytów w rodzaju państwa, klasy czy jednolitej kultury, doskonała obojętność na epokowe mody oraz skupienie na najbardziej intymnych poruszeniach wyobraźni. Nie bez znaczenia pozostaje fakt, że Michaux był Belgiem: wyrzekł się rodzinnego kraju, który symbolizował dla niego zarazem mieszczańskie filisterstwo i grozę zachodniego imperializmu, ale na paryskich salonach pielęgnował prowincjonalne nieokrzesanie. Uprawiał strategię „Belga w Paryżu” – ożywczej niższości i nieprzyswajalnej obcości. W trzecioosobowej autobiografii wyznawał: „Podróżuje przeciw. Aby wyrzucić z siebie ojczyznę. […] Podróże ekspatriacji”. Podobną funkcję przypisuje sztuce: ma ona służyć zrywaniu więzi, które odtwarzają się samoczynnie i zmieniają w więzy. Za klucz do jego pisarstwa uznawano formułę „moi, non”. To właśnie mówi kochanek wyobraźni, gdy słyszy apel o zaangażowanie się po słusznej stronie.

Antonin Artaud by Man Ray | fot. Père Ubu on Flickr

Pępek otchłani

Symbolem zerwania ze światem współdzielonych wartości i powinności pozostaje Antonin Artaud – poeta, aktor, dramaturg i reformator teatru, redaktor „La Révolution surréaliste” i kierownik Centralnego biura poszukiwań surrealistycznych. Jego młodzieńczą twórczość cechuje pełen pasji antyintelektualizm. W manifeście („Manifeste en Langage Clair”, 1925) stwierdzał kategorycznie: „Prawda życia tkwi w impulsywności materii. Umysł ludzki jest chory pośród pojęć”. Literaturę i sztukę traktował jako narzędzia absolutnej ekspresji i emancypacji. „Pępek otchłani” (1925) otwiera zdanie: „tam, gdzie inni proponują dzieła, ja zamierzam poprzestać na ukazywaniu mojego ducha”. Ale celem nie jest obnażenie, lecz przemiana życia: „Chciałbym stworzyć Księgę, która niepokoi ludzi, która byłaby jak otwarte drzwi i prowadziła ich tam, gdzie nigdy by się nie zgodzili wejść”. Jego przygoda z surrealizmem była intensywna i krótka: 10 grudnia 1926 roku, podczas zebrania, na którym rozważano przystąpienie do Komunistycznej Partii Francji, Artaud opuścił szeregi grupy. Był przekonany, że rewolucja winna mieć naturę duchową, a sojusz z politykami oznacza temperowanie umysłów i ograniczenie potencjału wewnętrznej metamorfozy. W publicznej krytyce grupowego zwrotu w lewo („W ciemną noc albo surrealistyczny bluff”, 1927) nie tylko demaskował strategiczny błąd Bretona i wieszczył kres ruchu, ale z punktu widzenia „pesymizmu integralnego” stwierdzał „głęboką bezużyteczność jakiegokolwiek spontanicznego lub niespontanicznego działania”.

Po latach Breton twierdził, że spór nie dotyczył jedynie polityki: „ten głos, pół-libertyński, pół-mistyczny nigdy nie był moim”. Sprzeciwiał się prowokowanym paroksyzmom, które postrzegał jako marnotrawienie sił twórczych. A rebelia Artauda miała charakter absolutny. Surrealizm mógł stanowić jedną z jej form, o ile pozostawał „wewnętrznym buntem przeciwko wszelkim formom ojcostwa”. Nic dziwnego, że młody artysta tak szybko odrzucił zwierzchnictwo Bretona. Swój ostatni poemat, „Tu spoczywa” (Ci-git, 1947), rozpoczął od słów:

Ja, Antonin Artaud, jestem swoim synem,
swoim ojcem, swoją matką,
i sobą samym
niwelatorem błędnego koła, gdzie samo sobie szkodzi
płodzenie,
błędnego koła tatomama
i dziecko,
bardziej sraka z dupy babki
niż z ojcomatki
(tłum. R. Nowakowski)

Oto podmiot, który odrzuca determinację, przekreśla genezę i sam się powołuje do życia… A może nie podmiot, lecz innego rodzaju piszące-się-ja albo piszące-się-nie-ja? Giles Deleuze i Félix Guattari w „Anty-Edypie” powtarzają frazę „nie mam/ taty-mamy” w funkcji akompaniamentu dla tezy, iż nieświadomość jest sierotą i wytwarza samą siebie. Jako taka musi nieustannie konfrontować się z próbami przejęcia kontroli przez instancje opiekuńczo-nadzorujące. Filozofowie piszą:

Zawsze jakiś Breton wystąpi przeciwko Artaudowi, by literaturę podporządkować nad-ja, by nas ostrzec: uwaga, dalej nie idźcie! […] Artaud miał rację: całe pisarstwo jest gówno warte – co znaczy, że każda literatura, która przyjmuje siebie za cel i kres lub która narzuca sobie cele, zamiast stać się procesem, drążącym w kupie bytu i w swoim języku, zalewa nas tylko swoją miernością, niemotą i analfabetyzmem (tłum. T. Kaszubski).

Maksymalistyczne podejście do pisarstwa znać w przedziwnej książce zatytułowanej „Heliogabal albo anarchista ukoronowany” (1934), opowieści o cesarzu rzymskim słynącym tyleż z perwersji, co z wprowadzenia syryjskiego kultu boga-słońca. Artauda fascynowało jedno i drugie: swobodny homo- i transseksualizm, rytualne zadawanie bólu, orgiastyczny „żar płodzenia, żar śmierci” (tłum. B. Banasiak, P. Pieniążek) oraz przeniesienie do serca imperium bliskowschodniej idei boskości, zawierającej w sobie „zarazem fizyczne okrucieństwo, teatr, poezję i prawdziwą krew”. Heliogabal jawi się tu nie jako szaleniec, lecz buntownik: „1. Przeciw politeistycznej anarchii rzymskiej; 2. Przeciw monarchii rzymskiej, w imieniu której dawał dupy” (to ostatnie należy rozumieć dosłownie). Jest – jak każdy tyran – „anarchistą, który przyjął koronę i rzucił świat na kolana”. Artysta powinien zaś kontynuować suwerenne, cesarskie „przedsięwzięcie deprecjonowania wartości, monstrualnego rozprzężenia moralnego”.

By zrealizować tę wizję, Artaud zaprojektował oryginalną literacko-teatralną machinerię. Od strony instytucjonalnej wyglądało to niemrawo: Teatr im. Alfreda Jarry’ego, założony w 1926 roku wespół z Robertem Aronem i Rogerem Vitrakiem, dał dwa spektakle, a najsłynniejszym pokazem pozostał ten zakłócony przez surrealistów (Breton z kolegami protestowali przeciwko zaproszeniu przedstawicieli ambasady szwedzkiej na premierę „Gry snów” – a robili to na tyle gwałtownie, że wylądowali w areszcie). A jednak wyrażona w manifeście (1932) idea Teatru Okrucieństwa okazała się niezwykle inspirująca – zwłaszcza dla późnych wnuczek (od teatru absurdu, poprzez teatr alternatywny i kontrkulturowy, po performance i nowy brutalizm). Zakładała ona zniszczenie tradycyjnie pojętej akcji, sięgnięcie po chaotyczny, fragmentaryczny tekst, włączenie do materii przedstawienia krzyku i asemantycznych odgłosów, dopuszczenie nierealistycznej scenografii, deformację ciał aktorów i celowe aranżowanie drastycznych scen, zniesienie przestrzennego podziału na scenę i widownię. Wszystko to miało służyć wywołaniu afektywnego wstrząsu po stronie widza.

Idea ta ewoluowała w miarę narastania fascynacji obrzędami z Bali i w toku podróży Artauda do Meksyku (1936). Niektórzy – choćby literacki noblista, Jean-Marie Le Clézio – mają wątpliwości, czy artysta dotarł do Sierra Tarahiumara, jednak badacze osadzają jego idee w gęstym opisie etnograficznym i odnajdują ich rytualne źródła. W tym czasie krystalizuje się katastroficzna wizja zmierzchu: „Upada aktualna cywilizacja Europy. Dualistyczna Europa nie ma już światu do ofiarowania nic ponad proch kultur. Jest konieczne wyciągnięcie z tego prochu kultur nowej idei” (tłum. L. Kolankiewicz). Ratunkiem ma być sięgnięcie do pokładów przedkartezjańskiej cywilizacji, ożywienie pierwiastków naturalnego symbolizmu i metafizyki, ponowne nasycenie kultury mitem i zespolenie jej z życiem. Nowe techniki artystyczne, jak czytamy w „Teatrze i jego sobowtórze” (1938), służą duchowej odnowie Starego Kontynentu.

Ta wizja karmiła się nie tylko archaicznym obrzędem, ale i pejotlem, a sam Artaud był uzależniony od laudanum, którym od 1919 roku leczono go z choroby nerwowej, oraz od innych opiatów. Jednym z wątków tego dzieła jest obrona substancji psychoaktywnych. Już „Pępek otchłani” zawiera list otwarty do prawodawcy w sprawie ustawy zakazującej ich sprzedaży w aptekach (Loi des stupéfiants z 1916 roku, kalkujące wcześniejsze o dwa lata Harrison Narcotics Tax Act). Zaczyna się bezpośrednim zwrotem do adresata („jesteś idiotą”), a potem rozwija szereg argumentów na rzecz utrzymania legalnego dostępu:

Opium stanowi remedium na zło, któremu na imię lęk […]. Lęk, który rodzi szaleńców. Lęk, który rodzi samobójców. Lęk, który rodzi przeklętych. Lęk, którego nie zna medycyna. Lęk, którego nie słyszą wasi lekarze.

Całość wieńczy przekleństwo rzucone na legislatora: „Życzę ci, aby twoje prawo spadło na twojego ojca, twoją matkę, twoją żonę, twoje dzieci i całe twoje potomstwo. A teraz udław się nim”. Wielu niesfornych surrealistów eksperymentowało z narkotykami – przykładem meskalinowe sesje Michaux – mało kto jednak podążał tą drogą tak konsekwentnie, aż na samo dno.

Jako autor eseju „Van Gogh, samobójca społeczny” (1947), Artaud postrzegał siebie w kategoriach dobrowolnego wyrzutka. Włączał się do panteonu, który tworzyli między innymi Colerdige, Poe, Kierkegaard, Baudelaire, Lautréamont, Huysmans, Rimbaud, Nerval i Nietzsche. Dążył do reinterpretacji i rehabilitacji szaleństwa: „Obłąkany jest także ten człowiek, którego społeczeństwo nie chciało wysłuchać i któremu chciało przeszkodzić w wypowiedzeniu prawd nie do zniesienia” (tłum. L. Kolankiewicz). To punkt, w którym jego droga artystyczna splata się z życiową. Aresztowany za włóczęgostwo podczas podróży po Irlandii, przeznaczony do przymusowej repatriacji, Artaud opiera się próbom kontrolowania go na statku – wtedy po raz pierwszy zakładają mu kaftan bezpieczeństwa. W zakładach zamkniętych spędzi dziewięć lat. Przez ten czas będzie wydany na łaskę najokrutniejszych demonów – raz będzie wierzył, że ktoś skradł jego osobowość, innym razem, że zbliża się Apokalipsa. Zwolniony za wstawiennictwem przyjaciół w 1946 roku, wiódł będzie życie kloszarda, przerywane odczytami i publicznymi skandalami. W tym okresie spełnią się postulaty z manifestu: decentracji umysłu i przemiany języka w „narzędzie szaleństwa, eliminowania myśli, zerwania, labirynt nierozumu”. Z zeszytów, które Artaud zapełniał w azylu psychiatrycznym w Ivry, wydobyto teksty pełne inspirujących tajemniczych glosolalii i inkantacji: „Yo mertin/ di Bartarelda/ bartaeda/ ti matra// yo markoum/ ti forradira/ ya medlira/ tenitra”.

Słownik miejsc wyobrażonych” pod hasłem „Pępek otchłani” informuje o „kraju robaczkowatego kształtu”, którego mieszkańcy „mają w mózgach owinięte sznurkiem paczuszki, ale adresy na tych paczuszkach są nieznane”. Co ciekawe, Deleuze i Guattari też sięgnęli po metaforę pocztową, gdy pisali o Artaudzie: „O literaturze można mówić tylko wtedy, gdy umieszcza bombę w swojej przesyłce”. Nieusuwalna, urągająca rozumowi zagadkowość oraz wybuchowy potencjał eksperymentu zaburzają cyrkulację słów, obrazów i afektów. A przy okazji uniemożliwiają surrealizmowi ześlizgnięcie się w rutynę i kicz. Ten artytyczny i egzystencjalny radykalizm rodzi się w reakcji na próby kontrolowania wyzwolonych mocy wyobraźni.

Druga część odcinka ukaże się w kolejnym numerze „CzasKultury.pl” (7/2024).

STULECIE OKRUTNYCH CUDÓW – cykl esejów zaprojektowany z okazji stulecia nadrealizmu (1924-2024). Kolejne jego części dotyczyć będą różnych aspektów historii ruchu, jego niuansów oraz rozsadzających go sprzeczności, długiego trwania artystycznych idei i praktyk, wreszcie – widmowej obecności w dzisiejszej kulturze.