Nr 6/2024 Na moment

Cóżeś uczynił dla zyskania tylu przywilejów?
Zadałeś sobie trud, aby się urodzić, nic więcej[1]

Koncert z okazji jubileuszu osiemdziesiątych urodzin i sześćdziesięciolecia pracy artystycznej Antoniego Wita, wybitnego dyrygenta i kompozytora, byłego dyrektora Filharmonii Narodowej został zakłócony przez ekolożki, które przedostały się na scenę z postulatami o ochronie klimatu. Jak zwięźle informuje „Wprost”: „W trakcie incydentu orkiestra grała dalej – pracę przerwał jedynie dyrygent, który odłożył na chwilę batutę, by wyrwać z rąk aktywistek transparent, a gdy mu się to udało, powrócił do dyrygowania”. To trafna relacja, bo zamiast podgrzewać atmosferę, koncentruje się na chłodnej oszczędności gestu maestra. Zareagował jak fakir na kobrę, agent Smith na Neo – w ułamku chwili aktywując skrypt hierarchii ustanawiającej kulturę muzyczną Zachodu.

Fanpejdż „Ruchu Muzycznego” zawrzał niemal jednogłośnym entuzjazmem dla postawy maestra – brawa były tak gromkie, że redakcja musiała na Facebooku ostrzec przed konsekwencjami komentarzy nawołujących do przemocy, a w odpowiedzi spotkała się z zarzutem poprawności politycznej. Z kniei komentarzy wyszarpnąłem się jak ranny łoś. Z ekolożek, które targnęły się na świętość wieczoru, darto już pasy, a na brzegach linczu zaczynali się zbierać symetryści. Ludzie pokrzepiali się niewzruszonością mistrza („a gdy mu się udało, wrócił do dyrygowania”!) i z upodobaniem powtarzali tytuł wywiadu-rzeki z nim: „Dyrygowanie. Sprawa życia i śmierci”.

Trafnie nazwał i opisał tę postawę Jacques Rancière. „Polityka opornej formy” koncentruje się na „odgrodzeniu politycznej obietnicy od doświadczenia estetycznego przez oddzielenie samej sztuki oraz przez opór jej formy wobec jakiejkolwiek przemiany w formę życia”. Dla lepszego zrozumienia filozof porównuje „formę oporną” ze stojącą w opozycji do niej sztuką krytyczną, która jego zdaniem ma na celu „konstrukcję nowych form życia wspólnotowego, a zatem wymazanie siebie jako oddzielnej rzeczywistości”[2].

Jeśli przyjąć perspektywę Rancière’a, gest Wita jawi się jako rytualne sięgnięcie po muzykę w celu powołania równoległego wymiaru, który nie zawierałby katastrofy ekologicznej. Doświadczenie estetyczne rozpina się tu jako parasol chroniący przed wtargnięciem „polityczności”, ale rzucone przez maestra zaklęcie, a także jego późniejsza pochwalna recepcja zasługują na uwagę nie tylko jako performatywy dokumentujące pewną postawę wobec antropopresji. Gest „oporu formy” wobec „naporu życia” mówi wiele o warunkach, w jakich toczy się cały dyskurs muzyczny, który powinien być rozumiany nie inaczej niż jako ekosystem.

Dyskurs „nie jest tylko pewną konstrukcją symboliczno-estetyczną, ma również materialno-praktyczny charakter i wpływ nie tylko na konstrukcje symboliczne, takie jak teksty literackie, ale na praktyczną, materialną formę życia codziennego”[3]. Dopiero w takiej holistycznej wizji zarówno gest dyrygenta, jak i towarzysząca mu aprobata publiczności muszą skonfrontować się ze swoją „praktyczną, materialną codziennością” – ze światem, na który maestro uszczelnił chwilowo scenę, a do którego należy między innymi poniższe wyznanie autora pragnącego zachować anonimowość.

Nie miałem szansy na odpowiedź, gdy na festiwalu kompozytor odciągnął mnie na bok i zaczął z niekomfortowo bliskiej odległości besztać mnie za napisaną dzień wcześniej opinię. Odnosiła się do jego dzieła, a została odebrana personalnie. Na każdą próbę wytłumaczenia się słyszałem: „Nie przerywaj mi”, a po skończonej tyradzie po prostu się odwrócił i sobie poszedł.

Symptomy kryzysu

Mniej mnie więc w tym tekście zajmie sam protest klimatyczny – gest niezmiernie ważny, ale oparty na powtórzeniu, wszak w ten sposób zakłócano już sterylne przestrzenie muzeów, wystawy w galeriach sztuki i imprezy sportowe – a bardziej dyskurs, w jakim przyszło go komentować.

Na początku zeszłego roku na stronach „Ruchu Muzycznego” ukazał się zapis redakcyjnej dyskusji o krytyce muzycznej zatytułowany „Wewnętrzna wrażliwość powinna być naszą busolą”. Zespół otwiera rozmowę, nawiązując do swojego oświadczenia na temat etosu krytyki z 2022 roku, a później wymienia się poglądami, które przez ten czas narosły. W ciągu ostatnich miesięcy zdarzyło mi się kilka razy wrócić do tego tekstu – zarówno dlatego, że jest tak dobry, jak i dlatego, że ukazuje szerokie horyzonty redakcji w porównaniu z tymi, które pokazują następujące potem kolejne części debaty z udziałem przedstawicieli i przedstawicielek rozmaitych środowisk „spoza” bezpośredniego kręgu „RM”.

Z głosów, które należą w dużej mierze do młodego pokolenia krytyków i krytyczek – należy do nich wspomnienie obsztorcowania przez kompozytora – wyłania się wizja krytyki, która nie może sobie pozwolić ani na autonomię, ani autorefleksję, bo zbyt dużo energii kosztuje ją godzenie wewnętrznego konfliktu. Z jednej strony na dyskusję składają się między innymi głosy osób zaangażowanych w promocję nurtów awangardowych, których clou stanowi rezygnacja z hierarchiczności. Z drugiej – we wszystkich wypowiedziach powraca jak refren właśnie motyw hierarchii i nierównej dystrybucji możliwości, jakimi dysponują poszczególne piętra systemu.

Z lektury dyskusji wynika, że z uwagi na atmosferę segregacji na tle percepcyjnym w „świeżo upieczonym” studencie muzykologii narasta przede wszystkim poczucie winy wywołanie sposobem, w jaki zarządzał swoją percepcją, zwłaszcza słuchem. Z osób, które – jak czytamy w jednym z artykułów – „często pierwszy raz słyszą nazwisko Andrzeja Chłopeckiego i trzymają w ręku »Ruch Muzyczny«”, dopiero będą ludzie, ich słuch dopiero się wykształci, tak jakby wcześniej i teraz byli nawet nie tyle głusi, ile w ogóle nie dysponowali zmysłami albo od zmysłów odeszli, traktowani są więc jak pacjenci.

Prawomocność dominacji zawsze opierała się na oczywistości zmysłowego podziału na dwa rodzaje ludzi jak w twierdzeniu Woltera: ludzie gminu nie mają tych samych zmysłów, co ludzie wyrafinowani. Władza elit była zatem władzą zmysłów wykształconych nad zmysłami surowymi, aktywności nad pasywnością, intelektu nad doznaniem. Same formy doświadczenia zmysłowego miały utożsamiać różnice funkcji oraz miejsc z różnicami dotyczącymi natury[4].

Na poszczególnych piętrach kastowej struktury – jej szczyt zajmuje maestro, spód melomani – ujawniają się ślady uwewnętrznionej przemocy instytucjonalnej, która prowokuje do snucia fantazji o rychłej sprawiedliwości. Jeden z respondentów życzyłby sobie dyskursu, który uwzględniałby różne perspektywy i wrażliwości, w tym samym jednak czasie „głosy nierzetelne lub nieuczciwe miałyby być demaskowane przez czytelników i innych piszących”. We wspomnianej serii tekstów figura „demaskacji” powraca jeszcze parę razy i choć nie wiadomo, na czym konkretnie miałaby polegać – obsztorcowywaniu? sądzie koleżeńskim? – to jawi się jako wymarzona forma rekompensaty za lata rygorystycznego treningu behawioralnego.

Życie naukowo-zawodowe studentów i studentek toczy się w deprymującej atmosferze postapokalipsy, swobodnego dryfu po końcu historii. Tytuł jednego z opublikowanych w „Ruchu Muzycznym” esejów Piotra Miki – „Odważne młodzieży chowanie” – znakomicie koresponduje z drugim, „Zmierzch bogów”. Autor wyznaje: „Nie mogę sentymentalnie westchnąć za dekadami świetności, urodziłem się już za późno”. To co ma powiedzieć młodzież, „odważnie chowana” bez widocznego powodu, skoro zawarowany jest przed nią nie tylko boski status, ale nawet etat wyznawcy. Muzykologiczne „doły” mierzą się z codziennością pełną ograniczeń i niepokojów, wśród których dominuje lęk przed „spaleniem mostów”, „narażeniem się komuś” i tym podobnym.

Fotografia prezentuje wnętrze Filharmonii w Szczecinie wraz z napisem „No music on a dead planet”

Ku jeszcze głębszemu pognębieniu młodych lektura wypowiedzi zebranych przez Krzysztofa Stefańskiego w artykule „Kółko dyskusyjne nie wystarczy” prowokuje do postawienia niewygodnego pytania: skoro wszyscy autorzy i autorki są siłą rzeczy uwikłani w układ, wewnątrz którego teksty się wymusza, to czy którąkolwiek z ich publikacji można uznać za wiarygodną? Dlaczego nie oznacza się jakoś tekstów napisanych ze strachu, żebyśmy mogli je rozumiejąco wspierać, ale zbytnio nie sugerować się autentycznością wygłaszanych w nich sądów? Powyższa wątpliwość nie jest „winą” autorów i autorek, lecz tego, że dyskurs-ekosystem jest przecięty na dwie nieprzystające połowy.

Los tych, którzy biorą pod uwagę środowiskowe, ekonomiczne, społeczne, psychologiczne czynniki determinujące uprawianie krytyki muzycznej, bo aspirują do jej uprawiania zawodowo, zależy w dużej mierze od osób, których zdaniem jakość krytyki zależy od „kompasu moralnego” i które nie uczestniczą aktywnie we współczesnym dyskursie medialnym. Tam, gdzie powinno się pisać Deleuze’ami, kwestią sporną pozostaje „obiektywizm”. „Obiektywizm za wszelką cenę, oto oficjalna dewiza polityki inercji”[5] – pisał Franz Fanon, przyglądając się opresyjnym politykom manipulowania poczuciem tożsamości skolonizowanych ludów. W tym niepokojącym kontekście warto przywołać zgodliwą definicję Stanisława Brzozowskiego, w myśl której „obiektywizm opiera się na metodzie takiego opracowania naszych stanów podmiotowych (uczuć, wrażeń), aby miały one wartość społeczną, a więc niezależną od nas, »obiektywną«”[6].

„Wartość społeczna” równa się tutaj po prostu komunikatywności. Nie jest więc „obiektywizm” „kwestią kompasu moralnego”, a tylko fantazmatem, konstruktem myślowym, który ma na celu ustawienie progu wejścia na niemożliwym poziomie. „Jeśli nie będziemy wpuszczać do obiegu nowych osób, to będziemy ciągle rozmawiać o tym samym. Będziemy ciągle powtarzać te same, ugruntowane opinie, które wypada mieć” – zakrawa na ironię, że akurat to zdanie wyboldowano i wydzielono z tekstu będącego w istocie autodonosem na zapóźnienie metodologiczne. Całkowite odcięcie dyskursu od otaczających go zwrotów jest symptomem „twardym”, który decyduje o kryzysie na wszystkich płaszczyznach. Zapóźnienie to jest o tyle istotne, że z niego właśnie bierze się sam początek tej serii tekstów, czyli „Kilka próśb do osób zajmujących się krytyką muzyczną” Kuby Krzewińskiego.

Nie sama treść artykułu jest tu istotna, lecz wizja świata, która w ogóle pozwoliła go napisać. Na tle mapy z wyraźnie rozgraniczonymi podziałami Krzewiński przypomina, że krytyce przynależy uświęcone tradycją miejsce petentki ubiegającej się o konsultacje u mistrza – stoją w kolejce razem z ekologią. Zgodnie z duchem czasu Krzewiński nie gani niegrzecznych krytyków i krytyczek ani nie wyrywa im transparentów, wystosowuje jedynie „prośby”, najwięcej miejsca poświęcając – niespodzianka – tej „o więcej ostrożności”. Miałaby ona w istocie polegać na świadomości swojego miejsca w szeregu i przestrzegania kierunku flow – z muzycznej góry do krytycznego dołu.

Zwięzłym podsumowaniem rządzących w tym uniwersum zasad będzie chyba wypowiedź kompozytorki Jagody Szmytki: „Jeśli ktoś nie jest pewien, »co kompozytor/kompozytorka miał/miała na myśli«, to zawsze może zapytać”, a na zachętę ilustracja przedstawiająca nuty, z których jedna zmienia się w stryczek – trafnie, bo na grzecznym pytaniu o intencje koniec: ocena sposobu ich realizacji nie mieści się na pięciolinii jak dział korekty w biznesplanie Agory. Chciałbym za przykładem maestra Wita zdecydowanie urwać dalsze godzenie w mój światopogląd, pozwolę więc sobie uruchomić skrypt Cioranowski.

Przypisanie jakiemuś dziełu jednego tylko sensu równoznaczne jest z nieodwołalnym na nie wyrokiem; pozbawione całej otoczki nieokreśloności i dwuznaczności, tak pochlebiającej i pomnażającej grono komentatorów, dzieło takie pogrąża się w niedoli klarowności, a porzuciwszy mylenie tropów popada w dyshonor zarezerwowany dla tego, co oczywiste. […] Dzieło przegrywa, jeśli komentator wie, na jakim poziomie rzeczywistości można je umieścić i jaki świat w sobie odbija[7].

Polityka opornej formy polega na ustanawianiu oddzielnych rzeczywistości. Granice dyskursu muzycznego wyznacza w skali mikro gest dyrygenta, w makro – regulacje obejmujące cały ekosystem. Proces uspołecznienia w naznaczonej hierarchicznością strukturze, która usiłuje nie przenikać się z żadną inną, ma trwale zabezpieczyć przed innymi formami życia społecznego niż akademicka, wytwarzając coś w rodzaju syndromu sztokholmskiego. Może pod wpływem tej presji zamiast ekolożek zobaczymy na barykadach krytyków i krytyczki dopominających się o własną emancypację. Jako hasło proponuję: „Mamy prawo żądać od krytyka nie »spraw, bym uwierzył w to, co mówisz«, ale raczej: »spraw, bym uwierzył, żeś postanowił to powiedzieć«”[8].


Przypisy:
[1] P. Beaumarchais, Wesele Figara, przeł. T. Żeleński (Boy), Warszawa 1951, akt 5, scena 3.
[2] J. Rancière, Estetyka jako polityka, przeł. J. Kutyła, P. Mościcki, Warszawa 2007, s. 39.
[3] J. Sowa, Fantomowe ciało króla. Peryferyjne zmagania z nowoczesną formą, Kraków, s. 439–440.
[4] J. Rancière, Estetyka…, op. cit., s. 30.
[5] F. Fanon, Wyklęty lud ziemi, przeł. H. Tygielska, Warszawa 1985, s. 39.
[6] S. Brzozowski, Współczesna powieść i krytyka literacka, Warszawa 1971, s. 177.
[7] E. Cioran, Ćwiczenia z zachwytu. Eseje i portrety, przeł. J.M. Kłoczowski, Warszawa 1998, s. 82.
[8] R. Barthes, Krytyka i prawda, przeł. W. Błońska, [w:] Współczesna teoria badań literackich za granicą. Antologia, t. 2: Strukturalno-semiotyczne badania literackie. Literaturoznawstwo porównawcze. W kręgu psychologii głębi i mitologii, Kraków 1972, s. 134.