Kilka lat temu w okolicy górskiego gospodarstwa, do którego jeżdżę od wczesnego dzieciństwa, zamontowano lampy uliczne. Z ich powodu noc w Gorcach nie jest już tak ciemna, a niebo tak gwiaździste. Utraciłem tym samym cząstkę mojego romantycznego i magicznego krajobrazu. Mojego – tak o nim myślę, ale przecież w żaden sposób nie jest mój. Nie mieszkam tam, nie mierzę się z trudną codziennością w górach. Jako przyjezdny chciałbym, żeby nic się w Gorcach nie modernizowało, chciałbym odwiedzać to miejsce niczym zastygły w czasie skansen. Podobne kwestie poruszają hiszpańskie „Bestie” Rodriga Sorogoyena: czy ktoś, kto szuka raju na ziemi i odnajduje go w małej galicyjskiej wiosce, ma w równym stopniu prawo decydować o jej przyszłości, co ludzie żyjący tam od pokoleń?
Antoine (Denis Ménochet) i Olga (Marina Foïs), para około pięćdziesięcioletnich Francuzów, od kilku lat prowadzi ekologiczne gospodarstwo na hiszpańskiej prowincji. Po tym jak małżeństwo sprzeciwiło się budowie farmy wiatraków, która pozwoliłaby miejscowym się wzbogacić, ich sąsiedzi, bracia Xan (Luis Zahera) i Lorenzo (Diego Anido), wchodzą z nimi w otwarty konflikt. Wzajemna wrogość narasta z każdą chwilą, prowadząc do spirali agresji.
Głównym bohaterom nie można bezpośrednio zarzucić klasizmu wobec tubylców. Jawią się wręcz jako okoliczni dobroczyńcy – nakładem własnych środków i sił remontują zrujnowane domy, żeby przywrócić ich dawny blask i zachęcić ludzi do przybycia do mocno wymarłej wioski. Sorogoyen przekonuje, że pomimo najlepszych intencji nie jesteśmy w stanie pozbyć się kulturowych przyzwyczajeń. To, skąd wyszliśmy i co przeżyliśmy, kształtuje nasz odbiór innych. Świadomi posiadanych ograniczeń myślowych maskujemy je, tak by nikt nie mógł zarzucić, że kogoś dyskryminujemy. Do czasu. Kiedy nadejdzie moment eskalacji konfliktu, niechybnie sięgniemy do uśpionych uprzedzeń.
A jednak Antoine’a można postrzegać jako łagodnego kolonizatora z cywilizowanego świata. Choć bohater nie okazuje pogardy, podskórnie czuć z jego strony wyższość. Jest przekonany, że najlepiej wie, jak inwestować w okolicę, żeby zachowała swoje naturalne walory. Mieszkańcy z kolei nie chcą egzystować w skansenie, zależy im na godnym życiu, na które w podupadłej wiosce, gdzie klepią biedę, nie mogą sobie pozwolić. Jak mówi Xan: nie mają tu nawet szans na ożenek, bo wszystkie młode kobiety wyjechały do miasta.
Mam wrażenie, że Sorogoyen w „Bestiach” wchodzi w polemikę z Luisem Buñuelem i jego dokumentalną „Ziemią Hurdów” (1933). Legendarny reżyser, choć był Hiszpanem, związał się z paryską bohemą artystyczną surrealistów. Kiedy wybrał się z kamerą do trudno dostępnych zakątków prowincji Estremadura, żeby pokazać biedę i zacofanie tamtejszych mieszkańców, był poniekąd obcym. Z dzisiejszej perspektywy w filmie Buñuela rzuca się w oczy pornografizacja ubóstwa i epatowanie współczuciem wobec „niecywilizowanej” egzystencji. „Bestie” pokazują, że łatwo wejść w buty autora „Ziemi Hurdów” i mimo pozornie dobrych intencji (o ile takie miał Buñuel) można skrzywdzić i zaszufladkować innych.
Próżno jednak szukać w „Bestiach” jednoznacznego oskarżenia francuskiej pary. Ściera się ona w ideologicznej potyczce z sąsiadami. Choć film rozpoczyna scena w miejscowym barze, gdzie przysłuchujemy się rozmowie mieszkańców – co sugerowałoby, że widz będzie patrzył na rzeczywistość oczami tubylców (scena ta ma przede wszystkim wskazywać, kto „siedzi” w tej małej ojczyźnie od dawna) – to jednak historię obserwujemy z perspektywy Antoine’a i Olgi. Nietrudno się z nimi identyfikować – stworzyli sobie przytulne gniazdko do życia i pracy w malowniczej okolicy, ale jedna, ich zdaniem słuszna, decyzja wywraca codzienność do góry nogami. Sąsiedzi zaczynają od kpiarskich żartów, a potem grożą i zastraszają. Chcą wymusić na Francuzach zmianę zdania w sprawie wiatraków. Do wykreowanej własnymi rękami i umysłami arkadii wdzierają się strach oraz przemoc, co tylko wzmaga w Antoine’em upór i atawistyczną potrzebę obrony tego, co uważa za swoje. Z drugiej strony, choć sąsiedzi przekraczają wszelkie granice uzasadnionej perswazji, ich desperacja jest zrozumiała. Są niczym zwierzęta zamknięte w klatce. Wyjście na wolność (w ich mniemaniu są nim pieniądze z wiatraków) pozwoliłoby na uczłowieczenie – ale zamiast tego szarpią kraty i zamieniają się w bestie.
W zeszłym roku w kinie hiszpańskim triumfy święciły dwie produkcje: „Bestie”, które zdobyły dziewięć statuetek Goya, oraz nagrodzone Złotym Niedźwiedziem w Berlinie „Alcarràs” Carli Simón. Oba obrazy upominają się o wieś, ale w całkiem odmienny sposób. „Alcarràs” mityzuje prowincję, docenia rytm wyznaczany przez naturę i pracę w sadzie, ale jednocześnie wieści upadek małych tradycyjnych rodzinnych gospodarstw. Simón kręci czułą pieśń żałobną – końcowa scena dewastacji drzew owocowych przez wielkiego właściciela rolnego jest rozdzierająca i ostateczna niczym apokalipsa. Mieszkańcy wioski z „Bestii” są inni – nie obchodzi ich mit, ale własne życie, które trzeba uratować za wszelką cenę, wbrew romantycznym wizjom przyjezdnych.
Film Sorogoyena wpisuje się również w kreślone w ostatnim czasie przez europejskich twórców portrety prowincji jako miejsca trudnego do życia, będącego niczym Dziki Zachód w westernach. Poza „Bestiami” na polskich ekranach gościły ostatnio: rumuńskie „Prześwietlenie” (2022) Cristiana Mungiu i ukraiński „Pamfir” (2022) Dmytro Sukholytkyy-Sobchuka. Wszystkie trzy produkcje są traktatami o problemach dotykających interioru państw Starego Kontynentu – biedzie, braku perspektyw, bezprawiu, ksenofobii i maczyźmie. W żadnej z nich nie dopatrzymy się jednak oskarżycielskiego tonu wobec małych społeczności – to system i władza centralna zaniedbały te tereny. Machnęły na nie ręką, zupełnie jakby nie pasowały do obrazu nowoczesnej i tolerancyjnej Europy, przez co tamtejsi mieszkańcy zostali zmuszeni do radzenia sobie z przeciwnościami wszelkimi możliwymi sposobami.
„Bestie” wymagają od widzów uważnego odbioru – żeby pochopnie nie zaczęli kibicować którejkolwiek ze stron. Sorogoyen unika ostatecznych sądów, nie opowiada się za żadnym z bohaterów, jeśli już to domaga się zwyczajnej ludzkiej życzliwości, o którą w brutalnym sporze jest szczególnie trudno. Wciąż niewiele jest takich gęstych, ale niejednostronnych filmów na polskim podwórku. Częściej dostajemy produkcje spod znaku Wojciecha Smarzowskiego („Wesele”, 2021) i Małgorzaty Szumowskiej („Twarz”, 2017), atakujące rodzimą wieś, niż takie, które kompetentnie diagnozowałyby aktualne problemy. Na tym tle wyróżnia się „Cicha noc” (2017) Piotra Domalewskiego i „Wiarołom” (2021) Piotra Złotorowicza, pokazujące szeroki wachlarz postaw i trudności obecnych na prowincji.
Sorogoyen stworzył niezwykle emocjonalne kino, zachęcające do zrewidowania wizji wsi jako odskoczni dla bogatych mieszczuchów. Wszyscy chcielibyśmy egoistycznie szukać oddechu i tworzyć swój azyl gdzieś na peryferiach, niczym Andrzej Kondratiuk w Gzowej, którą reżyser pokazywał w mocno autobiograficznych filmach w końcowym etapie kariery. Ładny i banalny obrazek pól, łąk oraz lasów nie oddaje, z czym mierzą się ludzie żyjący tam od pokoleń (dlatego w „Bestiach” niemal nie ma ujęć estetyzujących krajobraz). Być może Sorogoyen sam jest niczym jego bohaterowie Francuzi – marzący o małym raju pośród natury – ale przy okazji wie i rozumie, że nie sposób tworzyć własnego miejsca w oderwaniu do społecznego tu i teraz.