Szerokie kapelusze, rżenie koni, rewolwery i skórzane kamizelki – sztafaż filmu „Magnezja” Macieja Bochniaka nie pozostawia wątpliwości: jesteśmy na Dzikim Zachodzie. I co z tego, że ten Dziki Zachód znajduje się na Wschodzie, na pograniczu terytorium nie Apaczów i bladoskórych, tylko polsko-radzieckim, na dodatek nie w XIX wieku, lecz gdzieś między dwiema XX-wiecznymi wojnami. Western to western, nawet gdy eastern.
Lecz „Magnezja” to western tylko na pierwszy rzut oka. Poza powierzchowną stylizacją nie zgadza się w niej niemal nic, począwszy od konwencji. Bochniak z westernu wyciągnął jedynie scenografię i kostiumy, pozostałe elementy odwołują się już do innych konwencji filmowych. Mamy tu nawiązanie do kryminału (pojawia się inspektorka badająca sprawę morderstwa); jest saga rodzinna – bo rzecz jest o tajemnicach rodu Lewenfiszów. Najwięcej tu jednak elementów komedii pomyłek, która spina klamrą konstrukcję narracyjną. I pomyłek tu faktycznie co niemiara. Szkoda tylko, że głównie pomyłek scenarzystów – samego Bochniaka i Mateusza Kościukiewicza (zarazem odtwórcy jednej z ról).
Film Bochniaka może zachwycać – od strony produkcyjnej (wielkie brawa dla Leszka Bodzaka i Anety Hickinbotham z Aurum Film) to jeden z najlepszych polskich filmów ostatnich lat. Klasa światowa, której nie musielibyśmy się wstydzić nawet w zestawieniu z hollywoodzkimi blockbusterami: stylowa, nawiązująca do westernowych standardów muzyka Jana A.P. Kaczmarka, wybitne scenografia Marka Warszawskiego i kostiumy Doroty Roqueplo oraz jeszcze lepsza charakteryzacja Waldemara Pokromskiego i Agnieszki Hodowanej (zęby Andrzeja Chyry to osobny bohater tego filmu!). Dynamiki opowieści przydają klimatyczne zdjęcia Pawła Chorzępy. Ogląda się to z rosnącym zadziwieniem: że też w ramach polskiej kinematografii da się nakręcić tak spójny estetycznie film, pełen zagrań ryzykownych, na granicy wizualnej szarży.
Mimo wszystko podczas seansu wzrasta również zadziwienie czym innym: wikłającą się z każdą kolejną sceną historią, która koniec końców pozostawia widzów całkowicie zagubionych. Na początku Róża Lewenfisz po śmierci seniora rodu kładzie łapę na handlu alkoholem z Rosjanami. Ale po kilku scenach na pierwszy plan wysuwają się inni bohaterowie: dwaj bracia syjamscy marzący o kradzieży pieniędzy na niezbędną operację. Po drodze mamy jeszcze wypadek, morderstwo, eksplozję fabryczki narkotyków, inspektorkę Kochaj, która znienacka zjawia się w miasteczku, piękną Polkę, którą bogaty ojciec zamierza wydać za Rosjanina, młodą Lewenfiszównę, która z nierozpoznanych przyczyn ma zamiar zemścić się na starszej siostrze, krótką odnogę fabularną tłumaczącą jej motywacje oraz polsko-rosyjskie porachunki i interesy. Każdy z tych wątków komplikuje już niejasne relacje między bohaterami. Skomplikowana fabuła to jeszcze nie wada, problem w tym, że mnogość wątków sprawiła, iż żaden z nich nie ma odpowiedniego rozwinięcia i satysfakcjonującego zakończenia. Dobiegają one końca często w sposób absurdalny, bez szacunku dla prawideł prowadzenia narracji i inteligencji widzów. Nie ułatwia sprawy fakt, że historia wikła się celowo w taki sposób, by postaci wpadały w kolejne pułapki zastawionych przez scenarzystów pomyłek.
W konsekwencji mamy ogromną liczbę postaci, historii i historyjek, wątków i wąteczków – jakby Bochniak i Kościukiewicz byli tak zachwyceni swoją kreatywnością, że nie potrafili porzucić żadnego pomysłu. Niektóre z nich rzeczywiście są niezłe – choćby bracia bliźniacy trudniący się fotografiką, traktowani w miasteczku niczym monstra. Kościukiewicz i towarzyszący mu Dawid Ogrodnik są rzeczywiście zabawni, budząc jednocześnie litość i trwogę. Trudno jednak o banalniejszy wątek zemsty niż ten prowadzony z punktu widzenia pogardzanego bękarta. Nie ma niczego oryginalnego w wątku inspektor Kochaj, która rozwiązuje sprawę morderstwa, będąc przejazdem w rodzinnych stronach. Punkt wyjścia historii – konflikt rosyjsko-polski – także ufundowany jest na konwencjonalnie potraktowanym sporze o handlową dominację.
Całkowicie chybione wydają się rozwiązania wyjęte z zakurzonej księgi sztubackich chichotów. Czyż może być coś bardziej boomerskiego niż żart z chłopa przebranego za babę? Może: żart z chłopa przebranego za babę w związku erotycznym z dużo drobniejszym, cherubinowym chłopcem o twarzy Bartosza Bieleni. Zupełnie niepotrzebne i zbędne dla snutej intrygi są takiej niespodzianki, jak Borys Szyc w damskich fatałaszkach – jest ich więcej, jakby twórcy za wszelką cenę dążyli do nasycenia każdej sceny jakimś smaczkiem. To prowadzi do poczucia przesytu, pożenionego z zagubieniem we wciąż plączącej się historii.
Na koniec kwestia zasadnicza. Jak wspominałem, świat dzikiego zachodu na wschodnich rubieżach II Rzeczpospolitej wygląda wspaniale. Pytanie tylko, czemu to ma służyć? Tradycja easternu jest długa i ciekawa. Nawet w naszej kinematografii mamy interesujące osiągnięcia na tym polu. Ale czy rewolwery tym razem dodają cokolwiek do opowieści o polsko-radzieckim pograniczu? I odwrotnie: czy te miejsce i czas są dla tej kowbojskiej opowieści ważne? Ta sama historia mogłaby się rozgrywać przecież gdziekolwiek i kiedykolwiek. W tym zresztą tkwi siła klasycznego westernu, że jego struktura, oparta na konflikcie dobra ze złem, jest uniwersalna. Jednak trzeba mieć konkretny powód, by przenosić krajobraz Dzikiego Zachodu w inne rejony świata. W „Magnezji” tego powodu nie widzę. Szerokie kapelusze niczego nowego nie wydobywają z ukazanych okoliczności. Niczego nie tłumaczą ani nie dopowiadają – są pustą grą znaczeń i odniesień plączących się bez zakotwiczenia w sensie. Po prostu są i niczego nie reprezentują poza westernowym sztafażem, więc spokojnie można byłoby je wymienić na popularne w ogarniętym prohibicją Chicago meloniki, a nawet na sombrero z filmów o el mariachi.
„Magnezję” ogląda się zaskakująco dobrze. To zasługa aksamitnej produkcji, która wygładziła ten film wizualnie, dopracowała każdy szczegół, zatrudniła najlepszych w swoim fachu, by stworzyć przekonujący, choć całkowicie nieprawdziwy świat zrodzony z fantazji scenarzystów. Fantazji tak rozbuchanej, a do tego narcystycznej, że trudnej do opanowania nawet, jak się okazało, przez największych speców.