Przełom października i listopada, czas katolickiej uroczystości Wszystkich Świętych, słowiańskich dziadów, popkulturowego Halloween oraz innych, mniej zakorzeniowych w zbiorowej świadomości obrzędów obfituje w – tyleż liczne, co różnorodne – zwyczaje, tradycje i rytuały związane ze śmiercią. To zatem dobry czas na permierę „dziwowiska”, jak nazywają swój spektakl twórcy „Frankensteina”, którego premiera odbyła się 28 października w Teatrze im. Stefana Żeromskiego w Kielcach. Śmierć prezentowana jest tu jako przyczyna i skutek wszystkich zdarzeń. To zjawisko silnie obecne w świecie przedstawionym – jego świadectwem jest trupia materia rozkładu – a mimo to nieuchwytne. Jednak, choć nieustannie przed nią uciekamy, w końcu dotknie każdego.
Od ponad dwustu lat „Frankenstein” Mary Shelley stawia więcej pytań, niż daje odpowiedzi. Uznawana za prekursorską dla literatury science fiction, napisana w roku 1818 powieść opowiada historię naukowca, Wiktora Frankensteina. Tworzy on monstrum, a następnie odrzuca je z pogardą i przerażeniem, by spędzić resztę życia uciekając przed nim lub je goniąc. Dynamiczna relacja pozbawia go psychicznej równowagi, a w końcu – doprowadza do śmierci. Spektakl w reżyserii Jędrzeja Piaskowskiego, za którego dramaturgię odpowiada Hubert Sulima, eksplorując konteksty powieści i wpisując jej motywy w realia współczesnego świata, poszukuje ponadczasowego przesłania prozy Shelley.
Pierwszą scenę przedstawienia nawiedza duch Mary Wollstonecraft – matki Mary Shelley, która zmarła tragicznie kilka dni po urodzeniu córki. To pierwsza, lecz nie ostatnia śmierć, z którą jesteśmy konfrontowani w kieleckim „dziwowisku”. Pojawiający się na ciemnej scenie duch w białej sukni pieszczotliwe zwraca się do córki, odczytując list, którego styl przypomina relację z podróży. Wykorzystane zostają mechanizmy mające przynosić pocieszenie po stracie bliskich, o których mówi się, że gdzieś tam są, obserwują nas, kochają, tęsknią i wspierają, kiedy trzeba. Jakby śmierć nie była końcem, a jedynie kolejnym etapem życia; podróżą w nieznane.
Kolejna konfrontacja ze śmiercią następuje zaraz potem – w drugiej scenie „dziwowiska” Karolina Frankenstein umiera porażona prądem podczas uroczystości urodzinowej swojego syna, Williama. Początkowo nikt nie zauważa, że kobieta nie żyje – jej ciało leży na scenie, podczas gdy impreza urodzinowa nadal trwa w najlepsze. Ta śmierć – szokująca, co potęgowane jest przez kontrast niespodziewanego zdarzenia podczas imprezy z tańcami, na której chwilę wcześniej śpiewano „Sto lat” – na zawsze zmienia dotąd beztroskie rodzinne życie. Wiktor Frankenstein i jego ojciec, Alfons, celebrują żałobę. Mąż zmarłej nie porzuca jednak swojego fanatycznego zainteresowania prądem – z pasją opowiada o efekcie uderzenia pioruna, który zniszczył dąb: „Nigdy dotąd nie widziałem, by coś zostało tak doszczętnie unicestwione”. Kiedy wraz z synem montuje piorunochron na pomniku nagrobnym zmarłej żony, Wiktor wydaje się nieobecny, zgaszony, obojętny. Obaj sprawiają wrażenie ogarniętych szaleństwem: Alfons w swojej pasji, Wiktor w depresyjnym marazmie.
Znający powieść lub/i jej dotychczasowe adaptacje widz może być zaskoczony fabularnymi zmianami w spektaklu Piaskowskiego. Zwykle bowiem nacisk interpretacyjny kładzie się na relacje monstrum z jego stwórcą, sugerując namysł nad tym, co oznacza „zrobienie” (nie)człowieka i jakie mogą być tego konsekwencje. Natomiast kielecki „Frankenstein” kieruje uwagę na przyczyny, które pchają Wiktora do działania. Kiedy pogrążony w żałobie nastolatek zaczyna studia z dala od rodzinnego domu, w jednym z listów opowiada Elżbiecie – swojej przyrodniej siostrze, a zarazem ukochanej – że nie ma kolegów i nie chce ich mieć, interesuje go bowiem tylko nauka. To jej poświęca cały swój czas. Depresja pozbawionego kontaktów społecznych młodego mężczyzny zamienia się w epizod maniakalny. Próba ożywienia trupa, tchnięcia życia w pozszywane, gnijące części ciał martwych osób, wynika – zgoła inaczej niż w prozatorskim pierwowzorze – z ambicji oszukania śmierci. Teatralny Frankenstein zdaje się pytać, czy zapanowanie nad jej niszczycielską siłą dawałoby szansę na ożywienie zmarłej matki.
Trup – jako widoma reprezentacja śmierci – pojawia się na scenie, kiedy Wiktor zaczyna tworzyć swoje monstrum z fragmentów ludzkich ciał. Dźwięki przeboju „Ale to już było” Maryli Rodowicz towarzyszą trzem muchom, które niespodziewanie pojawiają się na scenie i obsiadają wyrzucone przez młodego naukowca części zwłok. Posilające się owady rozmawiają o wartościach odżywczych ludzkiego ciała. Przezabawna, pełna czarnego humoru scena przełamuje ciężar żałoby i depresji, zwracając równocześnie uwagę na materialny aspekt umierania. Muchy zachwycają się trupem – ropiejącym ciałem w stanie rozkładu, kośćmi, mózgiem, paluszkami – podobnie jak tworzący dzieło swego życia Wiktor.
Śmierć jako efekt konkretnych działań wprowadzona zostaje do fabuły spektaklu w historii Justyny Moritz, służącej Frankensteinów, która zostaje oskarżona o zamordowanie najmłodszego brata Wiktora, pięcioletniego Williama. Znaleziony przy niej medalion chłopca doprowadza – wbrew woli rodziny zmarłego – do oskarżenia, wyroku i wykonania kary śmierci. Po utracie życia dwóch niewinnych osób: dziecka i młodej kobiety, na scenie pojawić się mogą kolejne duchy. Zjawa Williama stara się pocieszyć zjawę Justyny. Cieniutkim głosikiem pyta, dlaczego jest smutna; chce się z nią bawić. Sekwencja ta, nawiązując do horrorów z upiornymi małymi dziećmi, jest tyleż urocza, co niepokojąca.
Wyeksponowanie postaci Justyny, której historia, zarówno przed śmiercią Williama, jak i po niej, przedstawiona jest dość szczegółowo, to kolejne, niestandardowe przekształcenie fabularne w tej adaptacji. W powieści służąca jest postacią epizodyczną, pojawiającą się tylko na kilku stronach; w spektaklu otrzymuje możliwość zabrania głosu i to nie jedynie w kontekście śmierci najmłodszego Frankensteina. Nie jest więc „tylko” niewinnie oskarżoną ofiarą, ale pełnowartościowym człowiekiem – kobieta zdaje sobie (i nam) sprawę, że całe życie poświęciła służbie dla kogoś innego, starając się nikomu nie przeszkadzać, własne ambicje chowając za uprzejmym uśmiechem. Teraz z żalem spogląda na swoją przeszłość, jednocześnie czując ulgę, że nie musi już więcej udawać. Kobieta w XIX wieku nie miała w życiu wielu perspektyw – mogła być czyjąś żoną lub służącą, a zakresy obowiązków w obu tych funkcjach często się przenikały. O sytuacjach takich Justyn, o których słyszała i które znała osobiście, pisała Mary Wollstonecraft, matka Mary Shelley – angielska pisarka uznawana za prekursorkę feminizmu. Sąd nad Justyną prowokuje skojarzenia ze współczesnymi wyrokami najwyższych polskich trybunałów, lekceważących prawa kobiet. Kiedy na kieleckiej scenie ogłaszany jest wyrok, publiczność słyszy towarzyszące mu pierdy, co wywołuje niesmak, dezorientację i konsternację. A przecież nieprzystojne odgłosy akompaniują pierdo-leniu sędziego, którego mowa przypomina głosy od kilku lat dobiegające do opinii publicznej z tzw. Trybunału Konstytucyjnego.
W tradycji poetyckiej sen jest siostrą śmierci – metaforą mającą oswoić umieranie. Kulminacyjna scena spektaklu Piaskowskiego pozwala nam spotkać duchy, pojawiające się we śnie Wiktora. Jest w nim i Wollstonecraft, która tłumaczy zdziwionemu Frankensteinowi, że jest on tylko wytworem wyobraźni jej córki, Mary. Ukazane w spektaklu senne widzenia są spektakularne i kolorowe. Upiory i monstra tańczą, niemal jak goście balu w „Mistrzu i Małgorzacie”. Duch baronowej Barbary von Krudener, rosyjskiej mistyczki, która na początku XIX wieku ogłosiła się prorokinią własnej sekty, z wytęsknieniem oczekuje apokalipsy, co podsumowuje wymownym życzeniem: „Niech to wszystko w końcu pierdolnie!”. W scenie snu wybrzmiewa po raz kolejny genderowa interpretacja „Frankensteina”. Stwór – bo i jemu twórcy nadają podmiotowość, porzucając nazywanie go monstrum – stosuje inkluzywny język: mówi o „osobach”, „kreaturach”, „istotach”. Opowiada o ciele, w którym nie może czuć się sobą, o odrzuceniu i niezrozumieniu. Przywołując doświadczenia osób reprezentujących mniejszości seksualne, niebinarnych czy transpłciowych, nawołuje do porozumienia ponad podziałami i przytula wszystkich. Swój finałowy monolog kończy słowami: „Kocham cię, potworze”, które kieruje do Wiktora. Następnie, radośnie przy tym gawędząc, razem odchodzą w stronę tęczowego światła.
„Dziwowisko” przesycone jest romantyczną estetyką. Zarówno Wiktor, jak i powołany przez niego do życia Stwór, wydają się zagubieni – czegoś poszukują, są nieszczęśliwi, cierpią. W powieści istota czyta między innymi „Cierpienia młodego Wertera”, epistolarną powieść, którą zachwycały się Mary Wollstonecraft i Mary Shelley. Odrzucenie, którego doświadcza, przypomina doświadczenia bohatera Goethego – bez wzajemności zakochany jest w życiu i świecie; szuka akceptacji, której nie może zdobyć. Scena, w której powoływany jest do życia w spektaklu Piaseckiego i Sulimy, przypomina moment poznania się kochanków. Ożywione ciało wstaje. Bohaterowie patrzą na siebie, a po chwili, kiedy Wiktor włącza radio, obie postaci zaczynają tańczyć do „Opowieści” Edyty Bartosiewicz. Frankenstein ubiera swoje „dziecko” we własną kurtkę. Chwilę później wyrzuca je jednak za drzwi. Ożywiony może nie tylko czuć się odrzucony przez swojego ojca-stwórcę, ale też porzucony przez kochanka. Cierpiąc, wyrusza w podróż, by szukać szczęścia i spełnienia. Bez powodzenia.
Wyreżyserowany przez Piaskowskiego „Frankenstein” łączy powagę z humorem, a tonację serio – ze zgrywą. Są w nim duchy, mrok i potwory; są też żarty, muchy i pierdy; a wreszcie śmierć – nieprzepracowana żałoba i źródło cierpienia. Scenografia jest oszczędna, ale wymowna: na scenie pojawia się na przykład wysoki na metr model ludzkiego serca, w które strzela piorun. Rekwizytów jest niewiele, ale aktorzy doskonale obywają się bez większej ich liczby.
Obietnica dziwności i widowiskowości została spełniona. Kielecki „Frankenstein” nie jest klasyczną historią o szalonym naukowcu i strasznym, mściwym potworze, tylko opowieścią o zagubionych duszach, które szukają szczęścia. Twórcy przypominają, że „inności” nie trzeba się bać. Potworne nie jest to, co estetycznie odmienne, ale to, co czynimy z ową odmiennością: wykluczenie i niesprawiedliwość, brak poszanowania dla praw mniejszości i praw kobiet. Po doświadczeniu pandemii, w obliczu nadciągającej katastrofy ekologicznej i wojny – bliskiej jak nigdy w naszej nowoczesnej historii – nie możemy nadal udawać, że jesteśmy daleko od śmierci. A skoro dotknie ona każdego, może warto ją zawczasu przytulić?