Wytwórnia Bongo Joe zaczęła funkcjonować pod koniec 2015 roku jako przedłużenie muzycznych pasji osób prowadzących w Genewie sklep płytowy o tej samej nazwie. Patronem został George Bongo Joe Coleman (1923–1999), który dla założycieli stanowi symbol artystycznej niezależności i działania w myśl etosu DIY (na długo przed sceną punkową). To wspaniałe połączenie chęci wspierania współczesnej lokalnej sceny z poszukiwaniem inspiracji w odległych rejonach i czasach. Na szczęście ostatnio wytwórnia jest coraz bardziej rozpoznawalna i doceniana, dlatego w swoim przewodniku skupię się przede wszystkim na starszych wydawnictwach. Zapraszam w dźwiękową podróż m.in. do Turcji, na Madagaskar, Martynikę, Wyspy Świętego Tomasza i Książęcą oraz Alaskę.
Debiut genewskiego duetu perkusistki Simone Aubert (Massicot), grającej także na gitarze, i kontrabasisty Vincenta Bertholeta (Orchestre Tout Puissant Marcel Duchamp), którzy udzielają się tu również wokalnie. W tekstach inspirują się Szekspirem, Tristanem Tzarą, Douglasem Adamsem i Brigitte Fontaine. Muzycznie powołują się na Neu!, Can, Liquid Liquid i faktycznie jest w tym wciągająca krautrockowa motoryka oraz błyskotliwe punkfunkowe odjazdy. Polskim słuchaczom może przypomnieć się Baaba z czasów „Con Gas”, zwłaszcza w utworze „Penser Ensemble”. Bawiąc – uczy, a do tego otumania i może nawet trochę przestraszyć.
Hyperculte wśród swoich tropów wymieniali współpracującego z Brigitte Fontaine Areskiego Belkacema. Tę parę słyszę raczej na drugiej płycie genewskiego tria Odessey & Oracle, wspieranego tutaj przez licznych gości. Owa płyta to coś pomiędzy dadaistycznym kabaretem i zwichrowaną chanson, może przypomnieć się też eteryczna kameralistyka Tin Hat Trio albo delikatniejsze momenty poszukiwań Volapük. Sami twórcy wskazują na inspiracje tak różne jak J.S. Bach, Caetano Veloso, Robert Wyatt czy Moondog. Na szczęście nie wychodzi z tego eklektyczny miszmasz, ale kolorowa mozaika mieniąca się brzmieniami harfy, violi da gamba, waltorni, fletu czy trąbki.
Fascynująca wyprawa na Mauritius, Seszele i Reunion, gdzie w latach 70. XX wieku kształtowała się nowoczesna sega. Podwaliny tego gatunku formowały się w wieku poprzednim, gdy w tradycje wywiedzione z Madagaskaru wplotły się style i instrumentarium europejskie oraz elementy dostarczone przez napływowych pracowników z Indii. Gdy po roku 1950 na wyspach zaczęło pojawiać się coraz więcej płyt z różnorodną muzyką (nie tylko rock’n’roll, jazz czy soul, ale też muzyka brazylijska czy kubańska), twórcy dostali nowy zastrzyk inspiracji. Dotychczasowe instrumenty akustyczne w dużej mierze wyparł rockowy zelektryfikowany standard, ale szczególnego posmaku tym utworom nadają perkusjonalia: od trójkąta i bębna ravanne, przez klawesy, po bongosy, które nie pozwalają przegapić nietypowego trójdzielnego metrum. Pora dodać do ulubionych takie postaci jak Narmine Ducap, Marclaine Antoine, Gérard Cimiotti, Eric Nelson czy Claude Vinh San. I sięgnąć po drugą część składanki.
Na wspomnianej wyżej kompilacji znajdziemy także przykłady innego stylu z Reunionu, ochrzczonego jako maloya. Jego transowość mogła posłużyć za natchnienie dla jednego z utworów na drugim albumie szwajcarskiego tria La Tène. Założyciel wytwórni Insubordinations D’incise gra tutaj na harmonium, ale korzysta także z elektroniki i perkusjonaliów, Cyril Bondi zasiadł jak zwykle za zestawem perkusyjnym, a Alexis Degrenier pochwycił lirę korbową. Dla urozmaicenia panowie zaprosili po dodatkowej parze gości do każdego utworu: muzyków związanych z interesującym kolektywem La Novià, grupą Super Parquet i labelem Standard-In-Fi. Jacques Puech i Louis Jacques grają na różnych rodzajach cabrette, czyli francuskich dudach, a Guilhem Lacroux i Jérémie Sauvage odpowiednio na dwunastostrunowej gitarze i basie. Instrumenty tradycyjne są użyte w sposób zupełnie nietradycyjny, w dodatku idealnie przegryzają się z elektroniką. Powstała muzyka obezwładniająco odwieczna, jakby poza czasem, przynosząca dużo skojarzeń, ale raczej luźnych, niepozwalających na przyszpilenie jej. Jest to też piękny przykład twórczości zarazem ziemistej, niejako „zakorzenionej”, czasem wręcz brudnej, ale jednocześnie uwzniaślającej, roztaczającej się w bezkresie i patrzącej odważnie w dal. Przez swoje opieranie się na powtarzanych motywach, które są podawane ciągłym przekształceniom, może kojarzyć się z The Necks albo Lotto.
Z inną transowością, bardziej ekspresyjną i ekstatyczną, mamy do czynienia na debiucie mediolańczyków, który Bongo Joe wydało wraz z Black Sweat Records (co już jest wystarczającą rekomendacją). Grają, mocno zapożyczając się u czarnoskórych muzyków, jak choćby Milesa Davisa, Dona Cherry’ego, Pharoah Sandersa czy Sun Ra. Ale w sumie słychać, że wiedzą, po co to robią i mają znakomity warsztat, który pozwala im przetworzyć te zapożyczenia w coś własnego, świeżego i ożywczego. Być może właśnie dlatego udaje im się podążać w tak wielu kierunkach naraz, bo czego tu nie ma: nie tylko spiritual jazz, space rock, czy hybrydy bluesowo-rockowo-jazzowe (ach, to mocarne piano Rhodesa), ale jest też miejsce na puszczenie oka w kierunku Indii i nimi napędzanych hipisowskich odjazdów (ach, ten medytacyjny sitar).
Z motyką na słońce porywa się też ten genewski septet na swojej trzeciej płycie. Można tu odnaleźć echa kosmische musik, funku (w odsłonie supercool), disco, psychodelii, a wszystkim rządzi bujający i sunący zdecydowanie naprzód groove, którego nic nie jest w stanie powstrzymać. W tych kombinacjach alpejskich można też wyłapać zbieżności z afro-jazzem z serii „Ethiopiques” czy zawiesistymi konstrukcjami Religious Knives, jak choćby w lepkim dub-funku „Castor MacDavid”. Na monumentalność tego materiału mogło mieć wpływ to, że nagrywano go w odosobnieniu w górach. Jest w nim coś z mierzenia się z absolutem. To ekscytująca mieszanka niezachwianego przekonania i otwierania się na nieznane. I choć pozostałym wydawnictwom kolektywu nic nie brakuje, to właśnie „L’Eclair” cenię sobie szczególnie.
Podczas podążania z Bongo Joe mniej uczęszczanymi szlakami można też trafić na fantastyczną składankę z muzyką z położonych w Zatoce Gwinejskiej Wysp Św. Tomasza i Książęcej. Podobnie jak w przypadku wysp na Oceanie Indyjskim, także w tym przypadku mamy do czynienia z unikatowym koktajlem gatunkowym. Styl, który potem zaczęto określać jako puxa, powstał jako wypadkowa coladeiry z Wysp Zielonego Przylądka, brazylijskiego afoxê, a także semby, merengue, soukous i kompas. Płyta, zaopatrzona w zapewniającą szczegółowe informacje książeczkę, jest także opowieścią o wybijaniu się na niepodległość, kształtowaniu własnej tożsamości (także w dialogu z kontynentem, zwłaszcza Angolą) i wielce istotnej roli, jaką w tym procesie odgrywa muzyka. Ma ona przecież moc wzmacniania wspólnoty i tworzenia alternatywnych światów. A tytuł? Jest to popularne na wyspach wyrażenie, które można przetłumaczyć jako „spokojnie, nie przejmuj się”.
A może by tak na Martynikę? Muzyka tego kraju wciąż nie jest u nas wystarczająco znana, a naprawdę jest w czym przebierać. Szwajcarzy przypomnieli arcydzieło z 1981 roku, stworzone przez prawdziwą legendę tamtejszej muzyki: urodzonego w 1944 flecistę Maksa Cilla, grającego na tradycyjnym i popadającym w zapomnienie na początku XX wieku bambusowym flecie, nagrywającego między innymi z Archiem Sheppem i Tito Puente. Muzyk podchodzi do przeszłości z szacunkiem, swój instrument zbudował wedle przykazań indyjskiej praktyki, ale ma świadomość, że tradycja musi żyć i być zasilana świeżą krwią. Dlatego też chętnie sięga po wzorce kubańskie i latynoskie, ale przekłada je na język miejscowy choćby dzięki wyspiarskim perkusjonaliom. Wizjonerskie, natchnione i przepełnione witalnością granie, które się nie zestarzało.
Jeśli mielibyście ochotę na bliższe okolice, to do Turcji, a konkretnie do Anatolii, można wybrać się z wokalistką Deryą Yıldırım i jej zespołem. Na swoim pełnowymiarowym debiucie ci młodzi muzycy, może trochę z tęsknoty za ojczyzną, odwołują się do złotej ery tureckiego rocka psychodelicznego. Są też wyczuleni na popową chwytliwość i przystępność, w związku z czym ich piosenki zamykają się zwykle w czterech minutach. Ale nawet w tak krótkim czasie potrafią powiedzieć wiele i zabłysnąć talentami aranżacyjnymi. Dzięki temu udaje im się ujmująco pożenić brzmienie tamtejszej lutni bağlama z perkusją, klawiszami, gitarami, basem i nawet fletem. Większość materiału stanowią ich własne kompozycje, ale jest też kilka pomysłowych interpretacji folkowych standardów (choćby przepiękna wersja „Dom Dom Kurşunu” Mahzunia Şerifiego).
No, chyba że Madagaskar? Tak, żeby odczarować wyspę, która w Polsce może się nieco dziwnie kojarzyć. Remedium jest jedno – faktycznie ją poznać! A ponieważ z podróżami teraz trudno, to zacząć można od muzyki. Jedną z wciąż żywych tradycji jest tsapiky, które narodziło się na południowym zachodzie kraju, a jego ostoją jest miasto Toliara. Już znacie tę historię: lokalny repertuar nadal jest ceniony, ale za granicami dzieje się tyle ciekawego, że trudno się temu oprzeć. W tym przypadku zagranicą były Kongo, Mozambik i Kenia, a miejscowa tradycja okazała się na tyle podatna na nowinki, że udało jej się przetrwać i wydać na świat formę hybrydową. Zarazem nowoczesną i tradycyjną, łączącą miejskość i wiejskość. Ale trzeba też dodać bardzo szybki rytm, chwytliwe melodie i niebanalne harmonie głosów (zwykle kilku) oraz gitar, które są pierwszoplanowymi instrumentami (wspiera je stelaż perkusyjno-basowy). I choćby dlatego tsapiky jest muzyką, która stanowi ścieżkę dźwiękową wszelakich uroczystości i łączy wszystkich w transowym tańcu.
Za gorąco – to może na Alaskę? Zabrać możemy się z Elliottem, który właśnie dostał tam pracę przy rurociągu. Nazwa albumu sugeruje, że mamy do czynienia z soundtrackiem, ale w zasadzie możemy mówić o filmie dla uszu. W utworach często słyszymy wypowiedzi głównego bohatera, który mógłby służyć nam za przewodnika, ale sam jest niepewny i niezorientowany, a z czasem zaczyna nawet wątpić w rzeczywistość. W pamięć zapadają mroźne chmury dźwiękowe – czy to ambientowej elektroniki, czy umiejętnie przetworzonych odgłosów otoczenia. Jeszcze ciekawiej robi się, gdy trudno rozróżnić, czy to jeszcze nagrania terenowe, czy już instrumenty – dużo jest chłodnych smug, piskliwych powiewów, niepokojących zgrzytów, metalicznych skrzypnięć, otchłannych tąpnięć. Zaskakująco wypada tutaj harmonijka ustna, zupełnie odbiegająca od tego, do czego przyzwyczaiły nas bluesowe standardy. Grający na niej Guillaume Lagger sięga też czasem po gembri, basową lutnię znaną z muzyki gnawa i po instrumenty perkusyjne. Na wyjątkowe brzmienie całości składa się też ravanhatta, azjatycki instrument smyczkowy, w którym upatruje się protoplastę skrzypiec. To wybór Léona Kadi, który do zbioru dołożył także flet. Jest też niezwykle oszczędna gitara, może czasem nawiązująca do country, na której gra Nicolas Silvestrini. No i syntezatory Poujoulya i Peitrequina oraz obróbka i postprodukcja L’ironie du Son. Wszystko to muzycy mi wcześniej nieznani, o niewielkim dorobku, ale na pewno warto śledzić ich dalsze poczynania. Razem stworzyli frapujące słuchowisko, zadziwiająco powściągliwe, a jednak sugestywne i wciągające. Może także dlatego, że zostawiające tyle miejsca dla słuchających. Gdybym miał szukać jakichś porównań, to mógłbym przywołać zamglono-nostalgiczną kameralistykę Boxhead Ensemble. Natomiast, jeśli chodzi o aspekt słuchowiskowy, to ten album przypomniał o wybitnej radiowej trylogii Glenna Goulda „The Idea of North” – a to bardzo dobry znak!
Gdy spiritus movens wytwórni, Cyril Yeterian, spotkał znanego nam już Cyrila Bondiego, szybko stało się jasne, że to początek owocnej przyjaźni. Nie tylko ze względu na zbieżność imion, choć to ukróciło rozważania co do nazwy projektu. Yeterian do swojego pierwszego instrumentu, gitary, dorzucił klawisze i banjo. Przetwarza je nie do poznania licznymi efektami w taki sposób, że staje się ono pomostem do innych kultur: tureckiej, greckiej, a nawet północnoafrykańskiej. Bondi na klawiszach też trochę pograł, ale – co ważniejsze – rozbudował swój zestaw perkusyjny tak, że mógł sobie pozwolić na grę barwową, pełną niuansów, ale również intensywną i masywną. Obaj Cyryle korzystają z głosów na różne sposoby: są inkantacje, opętańcze okrzyki, zaśpiewy i deklamacja (fragment wyróżnionej Nagrodą Goncourtów książki „Texaco” Patricka Chamoiseau). To znów ten przypadek, gdy wpływy są tak starannie przepracowane, że finalnie wychodzi coś zupełnie osobnego. Dla mnie przekonującego i pochłaniającego do tego stopnia, że od razu polecam ich drugi album „Yallah Mickey Mouse”.