Założony w 2015 roku przez francuskiego kolekcjonera i handlarza płyt Fabrice’a Géry’ego (aka Cheb Gero) label Akuphone początkowo koncentrował się na reedycjach nagrań z Azji, które wcześniej nie były dostępne na rynku międzynarodowym. Zaczęło się od chińskiej wokalistki Lily Chao i jej piosenek inspirowanych folklorem, ale podanych w formacie modnego wówczas (czyli w 1968 roku) rock’n’rolla. Potem były zaskakujące utwory Japonki Chemi Eri z przełomu lat 50. i 60., łączące wpływy latino jazzu z rodzimymi elementami, zbiór nagrań ze Sri Lanki dokumentujący rozwój tamtejszej sceny folk-popowej w latach 1967–1979 oraz kambodżańskie pieśni wyzwoleńcze. Później wznowienia zdarzały się już rzadziej, ale wytwórnia nadal ma ucho nakierowane na mniej uczęszczane rejony – można dzięki niej podsłuchać, co obecnie dzieje się w Libanie, Japonii, Syrii, Chinach, a także w krainach wyobrażonych, gdzie stylistyki z różnych stron zderzają się ze sobą.
Flagowym przykładem takiego podejścia jest działalność duetu Axela Moon i Niko Shina, który z trzema albumami w logo Akuphone staje się jednym z najbardziej znaczących graczy w drużynie. Nie tylko ze względów ilościowych, lecz przede wszystkim jakościowych. Drugi album, wydany w 2019 roku, powstał w wyniku zaproszenia do współpracy wystosowanego przez Gallicę, cyfrowe archiwum Bibliothèque nationale de France. Panowie postanowili skoncentrować się na najstarszych nagraniach ze zbiorów pochodzących z lat 1910–1940, które zapisano na szelakowych płytach szybkoobrotowych. Muzyków zainteresowała już sama specyfika tego formatu, który z racji swoich ograniczeń brzmieniowych interesuje raczej badaczy, a nie zwykłych słuchaczy. Z wybranymi fragmentami (m.in. z północnej Afryki, Bliskiego Wschodu i Azji Centralnej) duet poczynał sobie dość dowolnie, ale przestrzegał zasady, żeby nie zmieniać pierwotnych skal – stąd odważna decyzja, by syntezatory dostroić do instrumentów słyszanych w nagraniach. To dało oryginalny efekt nasycenia tego, co wcześniej było silnie akustyczne, nowym, elektronicznym komponentem, ożywiającym przy tym zapomnianą przeszłość. Moon sięgnął też po swoje ulubione nieeuropejskie strunowce: bağlamę, oud i lautar. Paradoksalne hasło „nowa tradycja” po raz kolejny okazuje się w tym przypadku niezwykle sensowne.
Również to trio niezbyt przejmuje się geograficznymi i stylistycznymi granicami. Wiadomo, że nazwiska nie grają, ale jednak taki skład może wywindować oczekiwania: Alan Bishop, znany z legendarnych Sun City Girls, działający solo jako Alvarius B, założyciel wytwórni Sublime Frequencies, gra tu na gitarze i saksofonie altowym; gitarzysta Sam Shalabi improwizował między innymi z Evanem Parkerem, Mataną Roberts czy Orenem Ambarchim, a od lat firmuje swoim nazwiskiem projekt Shalabi Effect; parający się elektroniką Maurice Louca może jeszcze nie ma takiego dorobku, ale kto słyszał jego albumy z Northern Spy czy Nawa Recordings, ten wie, że warto mieć go na uwadze. Już poprzedniemu materiałowi tria dla Akuphone („Rats Don’t Eat Synthesizers”) nic nie brakowało, ale ten, wydany w styczniu 2020 roku, jest jeszcze ciekawszy. Po pierwsze, trio sprawdza się także w krótszych formach – przy czym w ich wypadku oznacza to wycieczki sześcio- albo siedmominutowe. Ale są też dłuższe trasy, nawet siedemnastominutowe i to podczas takich wypraw naprawdę można się w tej muzyce zagubić. Bo (po drugie) brzmienie tria stało się dużo bardziej zniuansowane, jest w nim więcej przestrzeni. To wciąż są nieznane, wąskie i ciemne uliczki, ale czasem niespodziewanie gdzieś odbije się słońce albo zamigocze jakiś ognik. Tłumne dźwięki już tak nie osaczają, stanowią za to barwne – choć może nadal nieco szemrane – towarzystwo, w którym warto się poobracać.
W takich kręgach mógł się również obracać Mushapata, który odkrył w sobie pasję muzyczną po przyjeździe do Paryża pod koniec lat 70. Urodził się na terenach dzisiejszej Demokratycznej Republiki Konga, a do Francji przybył, żeby kontynuować karierę bokserską. Świat sportu zawodowego był jednak dla niego odstręczający, więc jego menedżer poradził mu, żeby przekwalifikował się na ochroniarza. Dzięki temu miał do czynienia z wieloma sławami, wśród których znalazł się między innymi Bob Marley, w 1980 roku odbywający tournée po Francji. Charyzma najbardziej znanego rastafarianina musiała zrobić na Mushapacie wrażenie, bo po tym spotkaniu odkrył w sobie talent muzyczny. Outsiderowi nie udało się przebić ze swoim pacyfistycznym, panafrykańskim przesłaniem do żadnej wytwórni, ale nie powstrzymało go to przed nagraniem własnym sumptem dwóch albumów. Dobrze, że Akuphone przypomina chociaż cztery utwory, choć oczywiście budzą one apetyt na więcej. Jest to wyjątkowa propozycja, w której reggae stanowi zaledwie punkt wyjścia. Artysta odwołuje się też do muzyki brakka ze wschodniej Afryki, co daje piękny efekt, zwłaszcza w połączeniu z freejazzowym wykopem (kojarzącym się z Art Ensemble of Chicago), który daje o sobie znać w odpowiednich momentach. Muzyka pełna energii, luzu, swobody i ciepła.
Podobnych określeń można by użyć w przypadku ósmego (a pierwszego dla Akuphone) albumu Francuza Damiena Minguisa. Choć autor już w tytule odwołuje się do natywizmu, do tego powołuje się na Noama Chomsky’ego i gramatykę uniwersalną, to nie należy się obawiać twórczości przeintelektualizowanej. Muzykowi udało się przełożyć teorię o wrodzonej zdolności do tworzenia języka na utwory czarujące, dowcipne, pełne polotu; czasem jarmarczne, innym razem bajkowe. Przez moment jesteśmy w świecie dziecięcych wyliczanek, a potem ktoś rzuca na nas złowrogie zaklęcia, ale tylko na chwilę, bo i tak wiadomo, że „żyli długo i szczęśliwie”. Minguisa można by estetycznie ulokować pomiędzy jego rodakami: rozmiłowanym w mowie Dominikiem Petitgand a Pierre’em Bastien i jego kapryśnymi, kruchymi rytmami. Najlepiej o „Innéisme” świadczy fakt, że słuchając tych różnych głosów, rozmaitych języków (hindi, okcytański, angielski, francuski), refleksja nad tym, skąd one się wzięły, jak powstały i jak się rozwijają, przychodzi samoczynnie, jakby mimochodem.
Tu mowy nie ma, ale i tak jest to wyrazisty głos – wybrzmiewający jeszcze ciekawiej, gdy zestawi się go ze wspominaną wcześniej płytą Ko Shin Moon. Raed Yassin – kluczowa postać bejruckiej sceny muzyki improwizowanej, członek „A” Trio wraz z Mazenem Kerbajem i Sharifem Sehnaoui, założyciel cudownej wytwórni Annihaya – błyszczy tutaj jako kompozytor. Korzystając z nagrań z lat 1950–1980, wykonanych przez zachodnich muzykologów działających w ramach systemu kolonialnego (albo przynajmniej w odziedziczony po nim sposób), opowiada swoją historię. Ten gest przechwycenia nagrań muzyki etnicznej, w których muzycy zwykle pozostawali bezimienni, a za właściwych autorów uznawało się badaczy, jest szczególnym sposobem zabrania głosu i możliwością opowiedzenia innej, swojej, niesłyszanej wcześniej historii. Nie jest ona prosta, ale warto dać jej czas, bo Yassin, choć nie ułatwia, to też nie utrudnia na siłę. Kiedy już przyzwyczaimy się do braku oczywistych struktur i rozwiązań, jego kompozycje ukażą się nam jako wielobarwne i wielowątkowe strumienie, w których kilka wiązek różnych przebiegów czasowych splata się ze sobą. Zaintrygowanym polecam przy okazji przystępniejszy album duetu Praed (z Paedem Concą) i ich „Doomsday Survival Kit”.
Jeśli mowa o przystępności, to pozostaniemy w regionie i przy muzyce, która i Yassinowi jest bliska – w swojej wytwórni Annihaya wydał pierwszy autorski album Rizana Saida. Z działalnością tego muzyka z Syrii wiele osób mogło się zetknąć, nie będąc nawet tego świadomym: był on bowiem klawiszowcem i producentem nagrań Omara Souleymana. Po tym, jak lokalny styl dabke przebił się do świadomości odbiorców zagranicznych, zjeździli razem kawał świata, dając wiele koncertów. Tak jak działo się to z wieloma tradycyjnymi formami, także dabke uległo elektryfikacji i skorzystało z takich dobrodziejstw techniki, jak syntezatory czy maszyny perkusyjne. Na tym albumie Said okazuje się wszechstronnym muzykiem, który zapraszając do współpracy grono wokalistów, pokazuje różne oblicza tej formy muzyki. Aranżacje są pomysłowe i bogate, ale nie przeładowane; choć wszystko nadal opiera się na porywająco szybkim rytmie, to kompozycje są pomyślane w taki sposób, że nie pojawia się wrażenie siłowej rąbanki. Oczywiście – nóżka chodzi, ale pozachwycać się kolorystyką czy motywami też będzie szansa.
Kiedy myślimy o japońskiej nie-mainstreamowej muzyce, to najpierw do głowy przychodzą przede wszystkim faceci z tuzami noise’u na czele. Ta kompilacja przybliża raczej nieznane poza rodzimym krajem artystki i przypomina o tamtejszych feministycznych tradycjach. Tytuł to odwołanie do pierwszego feministycznego periodyku, założonego przez Raichō Hiratsukę i wydawanego w latach 1911–1916. Spośród zebranych tu twórczyń kojarzyłem tylko Kiko Hitomi, znaną z King Midas Sound, a obecnie współtworzącą WaqWaq Kingdom. Jej pokiereszowany dub z eterycznymi wokalami trzyma poziom, ale na płycie kryje się sporo ciekawszych nieoczywistości. Zaczyna się od niepokojąco żarzącego się, gęstego ambientu Fuji-Yuki (połowy duetu Sarry), są też eksperymenty z przetwarzaniem głosu i glitchami Miki Yui (przy okazji: warto sprawdzić jej współpracę z Carlem Stone’em pod szyldem Realistic Monk). W podobnych rejonach operuje Kakushin Nishihara, jednak u niej jest intensywniej i w gąszczu kolażu narracja co chwilę się urywa. Nieco ładu wprowadza trio Kuunatic z rytualnym utworem opartym na wyraźnym rytmie, szamańskimi nawoływaniami. Japońska tradycja jako inspiracja do krautrockowego transu? Jestem na tak! Ten trop zdaje się podejmować Keiko Higuchi, improwizatorka, która ma na koncie współpracę z Alanem Silvą, Tatsuyą Nakatami czy Gregiem Kelleyem. W najdłuższym w zbiorze utworze zapętla i nakłada zaśpiewy, na początku stonowane, potem dochodząc do ekspresji, która może nam przypominać ekspresję operową. Fortepian majaczy najpierw w tle pojedynczymi akordami, a w połowie rozpędza się, jakby zachęcając głos do rywalizacji. Gdy zdaje się wychodzić na prowadzenie, wokal atakuje całkiem niekonwencjonalnie. Na koniec zostawiłem jeszcze Mikado Koko, która akurat do tego zestawienia zaproponowała kawałek całkiem konwencjonalnego popu, ale poznać jej pełne możliwości pozwala wydany niedawno przez Akuphone solowy krążek „Maza Gusu”.
Pociągniemy wątek japoński, choć w tym przypadku jest on zapośredniczony przez doświadczenie migracji. Japonka Maya Kuroki i Ukrainka Tamara Filyavich spotkały się w Montrealu, gdzie obie współpracowały między innymi ze znanym nam już Samem Shalabim. Gdy zaczęły działać we dwójkę, to w poszukiwaniu figury, do której każda z nich na swój sposób mogłaby się odwołać, trafiły na Babę Jagę – obecną jako motyw kulturowy w folklorze obu krajów. Oczywiście postać ta funkcjonuje odmiennie w ich ojczyznach, ale być może dlatego jest dla artystek tak wdzięcznym punktem zaczepienia. Ich muzyka także jest zmienna, sięga po rozmaite środki i struktury. Zaczyna się zabawnie, od naiwnej elektroniki i gaworzenia, ale wkrótce ta wesołość odkształca się w krzywym zwierciadle. Groteskowość tandetnych motywów uwiera, a wokalne wdzięczenie się jest tak stereotypowo japońskie, że odbiera się je raczej jako ironiczny komentarz na temat rozpowszechnionego wizerunku i oczekiwań. Ukraińskość najwyraźniej obecna jest w swobodnej interpretacji tradycyjnej pieśni „Chornei Glaz”. Z każdym kolejnym utworem robi się coraz poważniej, wręcz złowrogo, choć w zasadzie nic wielkiego się nie dzieje. A jednak głos coraz mocniej hipnotyzuje, a elektronika coraz wyżej wznosi się i coraz głębiej zapada.
O hipnotyzowaniu wiele miałby do powiedzenia także ten enigmatyczny ośmioosobowy kolektyw, którego członkowie wywodzą się z Iranu, Izraela, Rumunii, Niemiec, Rosji i Stanów Zjednoczonych. W toku nieskrępowanego improwizowania wypracowali snujące się utwory, których wspólnym mianownikiem jest dub; dub nad wyraz nietypowy, gdyż nie ma w nim ani promyczka jamajskiego słońca, jest za to dużo mroku i zawiesistości. Mimo to utwory zachowują energiczność dzięki motoryce, która zbliża je do krautrocka – nawet jeśli suną ociężale, to jednak niezrażone podążają naprzód. Cieszą też nawiązania do jazzu z lat 70., choć jest ich mniej niż na poprzednich albumach. Przy okazji polecam wydaną także przez Akuphone EP-kę jednego z członków kolektywu: „Où” Çaykha jest dla odmiany rozsłoneczniona i roztańczona.
Opowieść o Akuphone nie mogłaby zgłaszać pretensji do pełnego obrazu bez wspomnienia osoby Laurenta Jeanneau (aka Kink Gong). Ten niestrudzony badacz od lat jeździ po świecie i rejestruje zanikające tradycje muzyczne. Koncentruje się na Azji, a francuska wytwórnia wydała jego nagrania z północnego i południowego Laosu oraz Tybetu i prowincji Yunnan. Tam właśnie Jeanneau zaczął na dobre współpracować z Li Daiguo, którego poznał kilka miesięcy wcześniej podczas koncertu w Syczuanie. Chiński multiinstrumentalista na prośbę Francuza improwizował między innymi na zhengu, pipie i wiolonczeli, a potem materiały zostały mocno przetworzone i doprawione nagraniami terenowymi. Tytuły utworów czasem zdradzają okoliczności (wesele, metro), ale większość sytuacji akustycznych jest raczej zachętą do puszczenia wodzy fantazji. Bo też nie chodzi tutaj o dokumentalizm, jakieś wierne odwzorowanie czy idealizowanie chińskiej tożsamości lub wizję czystej tradycyjnej muzyki. Jest to raczej zestaw dźwiękowych migawek, fascynujący kalejdoskop, w którym stare jest soczewką dla nowego, intymność wnętrza lustrem dla chaosu zewnętrznego, a elektroniczne manipulacje pryzmatem dla prostoty akustycznych instrumentów.