Z Justyną Kulikowską, nominowaną do Nagrody-Stypendium im. Stanisława Barańczaka, rozmawia Antonina M. Tosiek
Justyna Kulikowska: Mam skłonność do zabawy w kwestionowanie wielu rzeczy, a jedną z nich jest właśnie docenienie. Ostatnio sama się nad tym zastanawiałam, co łatwiej unieść na barkach: sukces czy porażkę? Porażek poniosłam tak wiele, że w pewnym momencie przestały mnie dotykać. Z sukcesów powoli uczę się cieszyć, choć nie one są moim celem. Zdecydowanie większą radość sprawia mi to, że jestem czytana. Momentami zupełnie zapominam, że w jakimkolwiek polu literackim jestem (dryfuję między centrum a całkowitym poboczem). A moja dykcja uwikłana jest w tak wiele kontekstów, że daleko jej do suwerenności. Łudziłabym się, gdybym nabrała przekonania, że całkowita suwerenność jest możliwa.
Może moje wiersze próbują z tymi „tożsamościowymi” powinnościami igrać albo się droczyć. Nie ma szans na całkowite odcięcie od pochodzenia, w szczególności na płaszczyźnie autobiograficznej. Nie sądzę jednak, by pochodzenie było siłą napędową całej mojej twórczości. Nie będę też za nie przepraszać, jeśli akurat najdzie mnie ochota, żeby zrobić ku niemu zwrot – literatura pozwala na taką wolność. Ciekawe, że odczytałaś wers, ale właśnie przez pryzmat Simone de Beauvoir, choć miałam na myśli drugą Simone, mianowicie Simone Weil. Natrafiłam akurat na jej „Wybór pism”, taką czarną książeczkę z neonoworóżowym napisem, w przekładzie i opracowaniu Czesława Miłosza. Widzisz, można wpaść w pułapkę pochodzenia, ale i w pułapkę odczytania. Oczywiście trochę sobie żartuję.
Przepychanki są dobre, bo rodzą dyskusje. Czuję się częścią wielu tworów, a kontekst pokoleniowy miał wpływ na moją dykcję, choć bardziej w początkach pisania. Debiutowałam na portalach internetowych (Liternecie, Poemie), gdzie odbywały się wielkie bitwy o jedną frazę, o dystych. W ukryciu się pod nickiem było coś wyzwalającego, dającego nieskończone możliwości autokreacji. Z czasem – częściowo – minęła fascynacja hasztagami, „podłogami”, tab_sami i językiem internetu.
Są rzeczy zapisane, dla których forma staje się zbyt ciasna, stąd pojawiła się potrzeba, by w „Obozie…” wprowadzać przypisy. Trochę rozluźnić sztywną konstrukcję poematu, która w pewnym momencie zaczęła mnie uwierać, zrobiła się niewystarczająca, zbyt hermetyczna, żeby udźwignąć to, co chciałam przekazać. Słowa rzadko bezpośrednio przywołują rzeczy, które oznaczają. Mogą zostać wyjaśnione jedynie za pomocą innych. Z jednej strony język stwarza możliwość narracyjnej prawomocności i porządku w całym spektrum niespójności otaczającego świata, z drugiej zaś staje się narzędziem chaosu, dezinformacji. Wikła w mnogość kolejnych kontekstów i zapętleń.
Wiersz potrafi przetrawić i przyjąć bardzo wiele, choć chwilami odnoszę wrażenie, że do opisania pewnych rzeczy może okazać się zbyt wątły. Wtedy sięgnę po inną formę.
Komunikat stał się wątpiącym, więc masz sporo racji w swoich spostrzeżeniach. Trochę odeszłam od tego, co automatyczne i umaszynowione. W moich tekstach zaczęło pojawiać się więcej pytań, które pozostawiam bez odpowiedzi. Skąd zmiana w języku? W trakcie pracy nad „Obozem zabaw” przeżywałam fascynację klasykami i dramatem, czytałam Ibsena, Brechta, Williamsa, Ciorana, Pounda, Audena. Chciałam zderzyć antyczną formę poematu (dążącą do harmonizacji i określenia) z postmodernistyczną antyestetyką konstrukcji pękającej, kłopotliwej, poddawanej repetycji w poszukiwaniu pierwotnego znaczenia. Przećwiczyłam już niezgodę i rozpacz. Teraz znajduję się w takim momencie twórczości, gdzie kusi mnie dokonanie „rewolty” i potrzeba, aby przećwiczyć zachwyt – czy na tym polega zmiana w języku? Może.
Nie, wiersz nic nie musi, choć wtedy jego istnienie ma niewielki sens. Roję sobie jednak nadzieję, że nadal coś może. Co do odpowiedzialności: budulcem wiersza są słowa (ot, taka oczywistość), za słowa zaś bierze się odpowiedzialność zawsze. Może właśnie na tym polega największe ryzyko, które wynika z pisania.
Przestanę pisać, jeśli stracę frajdę z uprawiania poezji, bo nie chciałabym zostać wyłącznie wyrobnikiem, nad którym ciąży konieczność, żeby coś wyprodukować. Na szczęście – dla siebie – jestem od tego daleka. Czy wiersz przynosi ulgę? Przynosi ją na chwilę, ale to zawsze lepsze niż nic. Wyrzygi lubiłam praktykować, kiedy byłam młodsza – ostatnio powoli zaczynam z nich wyrastać (tu chciałam wstawić uśmiechniętą buźkę).
Co daje wiersz? Wolność. Co odbiera? Czasami potrafi doszczętnie obnażyć autora, a to niesie za sobą poczucie zawstydzenia, jak publiczne zdjęcie z siebie ubrań. Status? Myślę o wierszu, który jest wypadkową życia.