W pierwotnym zamyśle poniższy szkic miał się rozpocząć wyrażeniem podejrzliwości wobec stwierdzenia, jakoby debiutancka powieść Stanisława Syca stanowiła – jak czytamy na tylnej okładce – „Napisany wbrew modom queerowy psalm o zbuntowanym klasztorze”. Połączenie queeru i religijności od razu nasuwa bowiem skojarzenia z głośnym debiutem ostatnich lat – „Nie wszyscy pójdziemy do raju” Olgi Górskiej; dodanie do tego zestawu pieśni przywodzi na myśl jeszcze inny debiut: mniej głośne, ale realizujące podobne założenie „Misterium” Marcina Oskara Czarnika. O jakich modach i niszach zatem mowa, zastanawiałabym się, skoro przenikanie się religijności i seksualnej nieheteronormatywności to teren już przez debiutantów co najmniej rozpoznany, a queer – jak można się przekonać, obserwując ofertę kolejnych wydawnictw, wcześniej niewiele z queerową solidarnością mających wspólnego – znajduje się dzisiaj raczej w centrum niż na obrzeżach głównego nurtu literackich „mód”?
Te podejrzenia stanowiłyby punkt wyjścia do wyrażenia niepokoju – bo po lekturze „Suplementów siostry Flory” nie odnajduję potwierdzenia takiej, bardzo przecież atrakcyjnej i intrygującej, kategoryzacji. Nie odnajduję queerowości w książce ani na poziomie intrygi, ani na poziomie filozoficznych założeń – sposobu widzenia świata – ani na poziomie językowych eksperymentów. A przecież na wszystkich tych poziomach sporo się w powieści dzieje: mamy tu wszak do czynienia z historią zamkniętego kobiecego klasztoru, z wyrazistymi bohaterkami, z obecnością sił nadprzyrodzonych, z zabawą dzisiaj dla nas kuriozalnym, ale jakoś bliskim i swojskim językiem XVII-wiecznych manuskryptów, wyrażających transcendentalne przeżycia zakorzenione w kobiecym ciele – wszystko to stanowi niejednokrotnie już przecież sprawdzone, doskonałe warunki do przyglądania się sposobom, na jakie w warunkach izolacji od społeczeństwa i jego reguł zazębiają się duchowość i cielesność, mistyka i surowość codziennego bytowania, ekscesy i asceza, tworząc nieoczywiste – queerowo-kobiece – tożsamości, ekspresje i relacje.
W czasie powstawania tego tekstu ukazała się jednak recenzja Bartosza Żurawieckiego, w której autor dokonał już krytycznej rozbiórki chwytu wydawcy polegającego na przypisywaniu queerowości tekstowi, który queerowy – powtórzmy – nie jest. Nie zgodzę się jednak z recenzentem, który zarzuca powieści nadmierny estetyzm zasłaniający brak treści (innymi słowy, że książka jest „o niczym”). Zamiast pochylać się nad – skądinąd całkiem niepokojącą – mętną kwestią przypisywania tekstowi queerowości, zastanowię się zatem, o czym książka Syca (mimo wszystko) jest.
Na podstawowym poziomie książka jest zakorzenioną w lekturze źródeł z epoki historyczną opowieścią o kobiecym klasztorze: w bliżej nieokreślonej przeszłości, raczej nie wcześniej niż w XVII wieku, na ziemiach polskich działa klasztor karmelitanek, a w nim prym wiodą dwie znaczne osobowości, dwie święte: przeorysza Anna a Jesu i jej podwładna, podprzeorysza Flora. Pierwsza z nich jest pragmatyczką zafascynowaną zarządzaniem swoją instytucją, druga – skromną mistyczką regularnie doświadczającą rozmaitych świętych wizji. Flora spisuje te wizje w różnych formach, w tym powszechnie znanych i czytanych publicznie suplementów, porywających – przynajmniej na początku powieści – okoliczny lud, regularnie gromadzący się wokół klasztoru, żeby wysłuchać duchowych wskazówek świętej. Jak podaje wydawca (tym razem chyba możemy mu wierzyć), inspiracją autora do podjęcia wątku klasztoru karmelitanek były pisma Marianny Marchockiej, noszącej imię Teresy od Jezusa Morchockiej – XVII-wiecznej karmelitanki bosej, która zapisała się w historii jako pierwsza Polka i jednocześnie autorka autobiografii. Od razu zatem dodajmy, że „Suplementy…” nie są pokrzepiającą klasztorną herstorią: nie są opowieścią ani o funkcjonowaniu kobiecych klasztorów w dawnych czasach, ani o kobiecej solidarności, ani o ich ludowym pochodzeniu – chociaż wszystkie te wątki się w powieści pojawiają. „Suplementy…” są przede wszystkim opowieścią o rywalizacji – realizacji przez dwie bohaterki, przez każdą na swój sposób, ambicji świętości. Przeorysza Anna a Jesu ma bowiem zacięcie organizacyjne, zarządcze, a przy tym przejawia coraz wyraźniejszy faszystowski rys, czym zagraża klasztornemu status quo, opartemu na mistycznym autorytecie siostry Flory. „Suplementy…” można tym samym odczytać jako opowieść o dwóch modelach stosunku do autorytetu i kolektywności: pierwszym, indywidualistycznym, w rosnącym tempie zmierzającym ku faszyzmowi, i drugim, opartym na poczuciu odpowiedzialności za dzielenie się wiedzą – jakiekolwiek, ziemskie czy boskie, byłoby owej wiedzy źródło.
Temat kolektywności wyznacza zresztą w powieści drugie i kolejne dno, to zaś wiąże się ze strukturalnym zabiegiem, polegającym na oddaniu w narracji głosu kolektywnej instancji. Tą instancją jest świętych obcowanie, byt najbardziej chyba spopularyzowany w Polsce przez treść modlitwy – wyznania wiary. W powieści świętych obcowanie zostaje upersonifikowane, upodmiotowione i obdarzone mocą tworzenia historii. W pierwszej partii powieści czytamy na przykład:
Jako temu pątnikowi rzucić się przyszło w nieznane, tak nam przyszło do was mówić, bo mówić musimy, są my mówiącymi, patrząc jeno na to, co widać, co pod ręką mamy, nie wszystko wiemy, języków wiele cudzych chce mowie naszej zaszkodzić, […] o tym nasza opowieść, na której drogi dopiero my weszli i nie wiesz, i się nie dowiesz, czy kiedy z niej zejdziemy lub jej końca dojdziemy.
„My” są przewodnikami po klasztornej rzeczywistości, wskazującymi, na czym my, czytający, do których często zwracają się w drugiej osobie – „dusza słuchająca”, „ludzka dusza tułacza”, „dusza katusze czyśćcowe cierpiąca” – mamy skupić uwagę, ale też wskazującymi, co umyka i zostaje poza kadrem. Zabieg zaprzęgnięcia do narracji pierwszoosobowej podmiotu zbiorowego przywodzi na myśl niedawno wydaną u nas (tym razem jak najbardziej queerową) powieść amerykańskiej autorki Selby Wynn Schwartz „Po Safonie”. To snuta z pozycji quasi-greckiego chóru kobiet opowieść o transhistorycznym i transgeograficznym kontinuum kobiet żyjących z kobietami. W „Suplementach…” świętych obcowanie odgrywa, w moim odczuciu, bardzo podobną rolę – z fundamentalnym zastrzeżeniem: o ile u Schwartz kolektywne „my” służyło zaprojektowaniu bezpiecznej, stającej się pisarsko-czytelniczej queerowo-kobiecej wspólnoty, o tyle u Syca to typ narratorów niewiarygodnych, nieznośnie rozegzaltowanych, wiecznie wikłających się w wytworzone przez siebie sprzeczności, nieustannie przez siebie samych się podważających i wprost dystansujących czytelniczkę od wygłaszanych prawd. Przykładowo: z jednej strony stwierdza się, że „cnota to największa w siebie wątpić”, z drugiej – że „onegdaj tak było, że każdy w siebie nie wątpił, każdy wiedział, czym jest, kim jest, i jakoś się żyło, teraz zaś nikt nic nie wie”, teraz „sidła piekielne wszędy czyhają zastawione”. Z jednej strony snuje się rozważania o trosce, z drugiej jako jej przykład podaje się denuncjację; z jednej stwierdza się niepodważalny czas kiszenia kapusty, z drugiej z całą pewnością obiecuje sukces odstępstwa od normy – takim stwierdzeniom oczywistej nieprawdy często towarzyszą wykrzyknienia kompulsywnie opatrywane symbolem krzyżyka lub przypadkową liczbą wykrzykników. I tak dalej – przykłady paralogizmów i sofizmatów można by mnożyć, a efekt jest, oczywiście, komiczny. W humorze właśnie i w rozszczelnianiu przez niego idei religijnego autorytetu dostrzegam jedną z wartości „Suplementów…”.
Ten humor nie polega jednak tylko na obśmianiu – obśmianiu, zaznaczmy, czułym, bo Syc podchodzi do religijności i jej struktur odczuwania z troską – przednowoczesnej religijnej egzaltacji, która tak często zaprzeczała logice przyczynowo-skutkowej i ponad rozum stawiała afekt. Mam poczucie, że w tym obrazowaniu religijności wiele jest przewrotności rodem z „Konopielki” niedawno zmarłego Edwarda Redlińskiego. Przyczynia się do tego już sam język powieści. Ten wygina się – czy, jak powiedziano by w powieści, jest się wyginający – i jest nieustannie rozwlekany i przesterowywany nadmiarem imiesłowów, powtórzeń, retardacji. Pobrzmiewają w tym echa przemyślnych językowych manieryzmów austriackich pisarzy i pisarek (na okładce książki wspomina się Elfriede Jelinek), zaznaczających w ten okrężny sposób poznawcze ograniczenia podmiotu i tożsamościową dezorientację. Podobnie w „Suplementach…” nagromadzenie zapętlających się peryfrastycznych formuł, w połączeniu ze wspomnianymi sprzecznościami i spiętrzonymi, często niewydarzonymi, afektami, generuje nieznośny naddatek, w którym zawiera się pewna prawda o opisywanym świecie i buduje się najbardziej wyrazisty motyw całej historii. Dochodzę tutaj do trzeciego – po przedstawieniu rywalizujących modeli kolektywności i rozszczelniania idei religijnego autorytetu – tematu książki: peryferyjnej modernizacji.
Z tego właśnie powodu – tematyki modernizacyjnej – lektura powieści Syca nasuwała mi bowiem więcej skojarzeń ze wspomnianą już „Konopielką” Redlińskiego niż z queerem, historią Marchockiej czy książkami Jelinek. W „Konopielce” – przypomnijmy – cała historia polegała na przeciwstawieniu, oczywiście w sposób celowo uproszczony i przejaskrawiony, cywilizacji wiejskiej i miejskiej z jej ambicjami przekształcenia wsi na modłę urzędniczych wyobrażeń, przy czym perspektywa chłopa i stylizacja językowa pracowały na rzecz obnażenia hipokryzji tkwiącej u podstaw tych idei. U Syca jest podobnie – mamy tutaj i zderzenie dwóch epistemologii i porządków, uosabiane przez dwie święte, i brutalne przejście do przemysłowej nowoczesności; nie będzie spojlerem zdradzenie, że cały opisywany świat, z jego, oczywiście często wystudiowaną i nieznośną, zadumą nad światem przedprzemysłowym i jego przyrodą, zostaje skazany na zagładę. O ile jednak tam nośnikiem refleksji był korowód konfrontacyjnych wydarzeń, o tyle Syc koncentruje się na dygresjach, wykrętnie niespiesznym odmalowywaniu tego, co pomiędzy kolejnymi zajściami – a tych zajść jest niewiele, chociaż, rzecz jasna, kokieteryjnie wmawia się nam, że opowieść to „tak zawiła, kręta, wątpliwości pełna, nic niewiedząca, zaskakująca, zaskoczeniami pędząca”. I to niedzianie się i snucie po bezdrożach było dla mnie – w przeciwieństwie do Żurawieckiego – całkiem niezłym źródłem zabawy.
Jakie to były bezdroża? Rzeczywistością powieści rządzi tyleż porządek kalendarza liturgicznego, co prawa natury – jesteśmy wszak na wsi i blisko ziemi, stąd też liczne, przydługie opisy wydarzeń z życia klasztoru i wiernych. Te klisze, niczym z powieści Władysława Reymonta – sceny pielgrzymkowania, kiszenia kapusty czy krowy cielącej się na polu – zostają jednak poddane dekonstrukcji obnażającej umowność ich zestetyzowanej wizji. Kiszenie kapusty może być bowiem zmyślną torturą, a świat objawi nam się zupełnie inaczej, widziany z perspektywy krowy przeżywającej ciążę i poród (swoją drogą ta ostatnia zmiana perspektywy chyba jest całkiem modna, a nawet mogłaby być bardziej). Ptaki śpiewają, zakonnice zanoszą modły, a „kto w domu siedzi, ten w domu siedzi, kto poza domem siedzi, ten poza domem siedzi”. Są sceny rozsadzające patos religijnych uniesień: to lud na świętej górce turlający się w świętym łkaniu, w ekstazie: „a stań, nie daj boże, pod taką górką, masa ludzi od ekstazy się turlających porwie cię niby ta fala morskiego przypływu”; to odwieczne prawdy, takie jak o tym, że „każde krowy cielenie się jest ważne i inaczej być nie może, i nigdy w świecie nie było” – nawet jeśli w tym samym akapicie czytamy, że poród odbywa się latem, co znowu zaprzecza wszelkiej wiedzy i prawom przyrody. Bo wystarczy, żeby Gwiazdula „tak sobie umyśliła i koniec” – każde odstępstwo od normy jest potwierdzeniem tej normy, a im więcej wyjątków, zdają się mówić święci, tym reguły pewniejsze.
Tymi sposobami autor myli tropy, manipuluje uwagą czytelnika, pozwalając umknąć temu, co najważniejsze – dziejącej się w tle, a ostatecznie zmieniającej kształt świata rewolucji. Wystarczy jednak wsłuchać się w proroctwa spisywane przez siostrę Florę, by przewidzieć jej przybliżony kształt:
[…] wszystko ma się wnet zmienić i nikt nie wie, co to za zmiany, ale zmieni się wszystko, trupy rozmaite z szaf powypadają i będzie to zmiana zasadnicza, i ptaki nie będą ptakami, wałachy nie będą wałachami, a sprawy zajdą, zajdą daleko, najdalej, daleko tak, że odmienić ich nie podobna […] i nikt, nikt, nawet my nie wiemy, co to znaczy, wiemy, że święta ręka słowa święte spisała i że trzeba zawierzyć.
W tym cytacie pobrzmiewają echa proroctwa o zniknięciu wsi z książki Redlińskiego, ale daje się także usłyszeć głos wieszczący nadejście nowego porządku – który zniszczy nie tylko wrażliwość wiejską, ale też wszelką solidarność opartą na współistnieniu indywidualnej i międzygatunkowej różnorodności. Zastąpią ją nowe systemy symboliczne oparte na przewadze siły, podporządkowaniu i sztywnych społecznych podziałach. Bo przemocowe nie są – nie mogą być – konkretne systemy symboliczne i idee, tylko sposób ich przełożenia na społeczną praktykę – taki wniosek wyczytuję z książki.
„Suplementy…” wydobywają elementy systemów symbolicznych i wprawiają je w ruch, żeby przepuściwszy je przez kolektywne struktury odczuwania i języka, dać proroctwo i przestrogę. Dokładnie tak, jak to robi każdy dobrze skrojony psalm.