Coke rap pozornie nie stanowi szczególnie kreatywnego, urozmaiconego odłamu hip-hopu – ile można słuchać o tym, że ktoś po nocach „gotuje” crack, wystaje na rogu ulicy, a potem opływa w bogactwa zapewnione przez handel zakazaną substancją? Składniki mieszanki – nie cracku, ale narracji – są takie same, często wzbogacone odniesieniami do kultowego „Człowieka z blizną” Briana De Palmy, kilkoma hiszpańskojęzycznymi wtrąceniami (bo jak handlować, to tylko z Kolumbijczykami) oraz nazwami marek samochodów, nazwiskami projektantów mody i wskazaniem egzotycznych lokacji. Ostatnie trzy elementy wyliczanki muszą brzmieć drogo i ekskluzywnie. To pozwala włączyć w narrację opowieść o trudnych początkach. Wejście na drogę przestępstwa nigdy nie jest tu powodem do wstydu – zignorowany przez system edukacji i zmuszony do działania poza mainstreamem bohater wkracza na salony tylnymi drzwiami. To czyni jego sukces jeszcze cenniejszym, bo wywalczył go wbrew okolicznościom.
Ograniczone emploi coke rapu umieszcza w centrum opowieści hustlera, postać tak immanentnie amerykańską, że sam zwrot nie ma polskiego odpowiednika. Hustler wywodzi się z ulicy, działa poza głównym nurtem, a dzięki wrodzonym umiejętnościom handlu potrafi sprzedać wszystko – nawet „ogień w piekle” i „wodę studni”, jak rapował w „U Don’t Know” (2001) Jay-Z. Przywołuję jako przykład tego artystę nieprzypadkowo – jest on uznawany za głos współczesnych hustlerów. Choć jego debiutancki album, „Reasonable Doubt” (1996), pełen jest linijek o handlu narkotykami (odhaczmy element obowiązkowy: Jay-Z rapuje też o tym, jak musiał odwrócić wzrok, „kiedy Tony zabił Manolo” w „Człowieku z blizną”), nie jest to stricte coke rap. Ta uwaga odnosi się do całej dyskografii rapera. Kariera Jaya-Z pokazuje bowiem pewną sprzeczność wpisaną w postać hustlera, którego etos łatwo można przenieść na kapitalistyczny grunt. Działanie poza systemem nie jest tu wyborem, lecz rezultatem braku możliwości bycia wchłoniętym przez główny nurt gospodarki. Jay-Z odnajduje się zarówno na gwiazdorskich galach, jak i na peryferyjnych osiedlach, ponieważ i tu, i tu obowiązują te same zasady – chodzi o zbudowanie swojego sukcesu na słabościach innych.
Do tego imaginarium odwołuje się także ikona coke rapu, Pusha T, na swojej czwartej solowej płycie zatytułowanej „It’s Almost Dry”. W utworze „Open Air” kilogramy kokainy sprzedawane są prosto z łodzi, a współczesny przepych przeciwstawiony jest biedzie dzieciństwa. Inspirowany „Człowiekiem z blizną” podkład jasno wskazuje na sposób, w jaki Pusha wyrwał się z Virginii. Ten motyw przewija się zresztą przez całą płytę – bieda i bogactwo przeplatają się, a posiłki w modnych restauracjach następują niemal zaraz po przemienianiu kokainy na crack nad kuchenką w ciasnym mieszkaniu. Raper nie pochwala używania kokainy, dostrzega też jej destrukcyjny wpływ na otoczenie, jednak jako prawdziwy kapitalista kieruje się chęcią zysku – będzie handlować, dopóki będzie się utrzymywać popyt. To w zamierzeniu autora opowieść o bogactwie będącym konsekwencją determinacji.
W warstwie muzycznej album brzmi współcześnie, tekstowo natomiast teleportuje słuchacza do „złotej ery” rapu. Pusha T odwołuje się do płyt sprzed trzech dekad, kreując się na spadkobiercę 2Paca i Notoriousa B.I.G., których gloryfikuje, nazywając „męczennikami”. Jeszcze w tej samej linijce przyznaje, że jego celem jest jednak dołączenie nie do męczenników, a do miliarderów. Jako typowy hustler, Pusha próbuje zmonetyzować bogactwo kulturowe lat 90., nawiązując do klasycznych albumów z tamtych czasów i uwspółcześniając historie z „Only Built 4 Cuban Linx” Reakwona i „Life After Death” Notoriousa B.I.G. Na te wpływy wskazują też nawiązania muzyczne, takie jak cztery otwierające uderzenia werbla w „Brambleton”, przywodzące na myśl „Niggas Bleed” Notoriousa czy inspirowane „Glaciers of Ice” Raekwona „Let the Smokers Shine the Coupes”. W „Neck & Wrist” leniwie, jakby mimowolnie, chwali się bogactwem razem z samym ojcem chrzestnym, Jayem-Z, którego obecność na płycie potwierdza status Pusha T jako jednego z najbardziej szanowanych hustlerów we współczesnym rapie.
Tytuł albumu, „It’s Almost Dry”, jest interpretacyjnie rozgrywany na dwóch płaszczyznach. Pierwsza jest dość oczywista: to nawiązanie do narkotyków, które muszą odpowiednio wyschnąć, by zostać zapakowane i sprzedane. Druga może być zaskakująca: raper porównuje swój album do pokrytego farbami płótna – dopiero gdy farba wyschnie, można ocenić, czy obraz jest arcydziełem. To o tyle wymowne, że rapując, Pusha T zarzuca wyobraźnię słuchacza obrazami – niemal co linijkę. Strategia obrazowania jest prosta i polega na budowaniu porównań. Temat numer jeden to oczywiście kokaina – biała jak suknia panny młodej, zapakowana w kilogramowe kostki niczym rządowy ser – jest jej tyle, że można urządzić bitwę na śnieżki.
Pusha T najlepiej wypada, gdy jest zimny i bezwzględny. W „Hear Me Clearly” przekonuje o przewadze strachu nad szacunkiem (w teledysku idealnie udało się uchwycić nastrój utworu). Lub kiedy jest zdystansowany: w „Open Air” przygląda się z balkonu, jak jego towar jest przepakowywany, jednocześnie wspominając swoje początki.
Kiedy raper ma do tego odpowiednie tło, jak choćby w „Diet Coke”, można wierzyć jego przechwałkom. Gorzej natomiast, gdy muzyczna oprawa nie odpowiada treści. Tak jest na przykład z „Just So You Remember”, w którego refrenie pobrzmiewa dobrze znany wokalny sampel, z jakim DJ Shadow zrobił już wszystko w „Six Days”. Z kolei „Rock N Roll” i „Scrape It Off” nie pasują konceptualnie do albumu. W pierwszym z wymienionych gościnnie obecny na płycie artysta, znany jako Ye, po raz kolejny roztrząsa swój rozwód z Kim Kardashian, co nijak ma się do tematu płyty. Drugi, nagrany z młodszymi od gospodarza o niemal dwie dekady Lil Uzi Vertem i Donem Toliverem, brzmi z kolei jak typowy „zapełniacz”. W zamykającym płytę „Pray For You” tytuł i podkład zwiastują refleksyjny utwór, tymczasem Pusha T i jego brat, Malice, jedynie przerzucają się przechwałkami. To o tyle rozczarowujące, że konfrontacja zapowiadała się obiecująco i miała wysoką stawkę: Malice zrezygnował z rapu ze względu na religię. Jednak w swoim tekście nie ma do zaoferowania nic poza poprzedzającymi nawrócenie historiami o ulicznym handlu.
Brak spójności przekłada się na ogólne wrażenie słuchacza. Gdyby album był dłuższy, być może owa „katalogowość” nie raziłaby aż tak mocno, jak robi to skomasowanie nieprzystających rejestrów w zaledwie 36 minutach. Wiadomo, że hustler musi zarobić, co jednak zawsze odbywa się kosztem jakości towaru. W przypadku „It’s Almost Dry” jest on dobry, prawie czysty, ale właśnie – jak sam tytuł niechcący podpowiada – prawie.