Chociaż od pierwszych sukcesów wyznaczających miejsce TR Warszawa w wąskim wówczas gronie najbardziej progresywnych polskich teatrów minęło ćwierć wieku, a wierna tej scenie publiczność nieco się zestarzała, jej zespołowi nadal udaje się podtrzymać wrażenie, że to miejsce osób młodych. Realizowane tu ostatnio spektakle nie atakują już wprawdzie widzów nowatorską estetyką (jak niegdyś „Oczyszczeni” Krzysztofa Warlikowskiego) i znacznie rzadziej szokują podejmowanymi tematami (co robił jeszcze „Grind/r” Piotra Trojana), jednak można odnieść wrażenie, że scena przy ulicy Marszałkowskiej 8 stara się utrzymać kontakt z tymi mieszkańcami stolicy, którzy chcą sztuki poszukującej nowego, oryginalnego języka komunikacji z odbiorcami. Zmieniające się czasy, oczekiwania i ograniczony potencjał produkcyjny doprowadziły do przesunięcia akcentów z obszaru rozwiązań „formalnych” na wymiar spraw społecznych.
Jednym ze znaczących sygnałów profilowego zwrotu od wyestetyzowanego, często zdystansowanego wobec rzeczywistości teatru reżyserskiego ku twórczości zaangażowanej, a nawet partycypacyjnej, były projekty z udziałem młodych dorosłych. Inicjował je Zespół Edukacji TR Warszawa od lat koordynowany przez Annę Rochowską. Spektakle zrealizowane w wyniku tych działań – „Autokorekta” stworzona pod opieką reżyserską Jakuba Skrzywanka czy „2030” w reżyserii Michała Buszewicza – twórczo angażowały osoby w wieku licealnym, które podejmowały próby mówienia własnymi głosami o sobie i interesujących ich sprawach. Mogło się wydawać, że ten wskazany przed kilkoma laty kierunek zdominuje program TR Warszawa po objęciu jego dyrekcji przez Rochowską. Tym bardziej że dawałoby to być może szansę na częściowe zniwelowanie pogłębiającego się kryzysu lokalowego (fundusze przeznaczone przez Miasto na budowę nowej siedziby w sąsiedztwie PKiN to około 1/3 potrzebnych dzisiaj środków, co skutkuje znacznymi opóźnieniami i zmianą koncepcji prowadzenia tej inwestycji). Po wyborze takiej drogi w perspektywie mogłaby pojawić się jednak groźba kryzysu, wynikającego z innych oczekiwań zespołu artystycznego tej instytucji.
Czy znakomite aktorki i aktorzy TR Warszawa występują dzisiaj w wystarczającej liczbie spektakli? Jak wiele pracujących tam osób jest przepracowanych, a ile odczuwa niedobór grania? Specyfika stołecznych realiów faworyzuje na ogólnopolskim rynku pracy artystki i artystów zatrudnionych i mieszkających w Warszawie, dając im większe możliwości udziału w reklamach, produkcjach filmowych, telewizyjnych i platform cyfrowych. Czy osoby wykorzystujące takie możliwości, a równocześnie zachowujące etaty w instytucjach teatralnych, mogą doświadczać nadmiaru zajęć albo konfliktu interesów? Jak często towarzyszy im przemęczenie? Czy dochodzi do zwątpienia w sens wykonywanej przez nie pracy, wypaleń zawodowych, kryzysów? Najnowsza premiera TR Warszawa – wyreżyserowany przez Buszewicza autorski spektakl „Za dużo wszystkiego” – sugeruje takie i kilka podobnych pytań.
Jednak, chociaż na początku przedstawienia wskazane tematy pojawiają się całkiem wyraźnie, realizatorzy szybko z nich rezygnują. Odtąd, zamiast osadzenia swoich działań w konkrecie, dryfują, jakby odwiedzali nieznane sobie wody. Wydaje się, że proponują widzom jedynie zbiór skeczy na temat pracy, ukazując kilka stereotypowych rodzajów pracowników i pracownic oraz typowe relacje pomiędzy nimi. Mimo że sceniczne żarty nie zawsze są śmieszne, co mogłoby sugerować poważne podejście do podjętego tematu, nie wynika z tego wiele więcej ponad ośmieszenie rozmaitych postaw pracowniczych. Sama praca sprowadzona jest przez Buszewicza do abstrakcyjnego pojęcia, a krytyce poddane zostaje całe spektrum relacji – od nadmiernego zaangażowania pracowników po ich ignorancję dla wykonywanych zadań. Akurat taka orientacja autorska wcale mi nie przeszkadza. Jednak z trudem przychodzi mi znalezienie i wskazanie jakiegokolwiek konstruktywnego zamysłu, który mógł towarzyszyć pomysłowi na ten spektakl. Tym bardziej, kiedy nie mogę pozbyć się myśli, że jedynym jego zamierzonym efektem jest prowokowanie dystansu wobec koncepcji, praktyki i celu wykonywanej pracy.
Może Buszewiczowi chodziło o próbę sprowokowania refleksji w świadomości tych, którzy ślepo zafascynowani są perspektywą korporacyjnych awansów? Albo o otrzeźwienie tych, którzy zapominają, że mogą przebierać w ofertach zatrudnienia i – dbając o swój komfort i dobrostan – mogą rezygnować z toksycznych relacji, swobodnie zmieniając pracodawców? Jestem w stanie to przyjąć, choć taka perspektywa – przypominając antykapitalistyczną krytykę z przełomu wieków, ale bez ówczesnego pazura anarchistycznego buntu – wydaje się nieco anachroniczna. Trudno też pozbyć się wrażenia, że osoby nie dysponujące mobilnością na rynku pracy – niezależnie od tego, jakie są ich kompetencje i wykształcenie, a także z jakich miejsc i klas się wywodzą – dzięki spektaklowi TR Warszawa zyskają jedynie świadomość, że inni też nie zawsze czują się dobrze, wykonując swoją pracę. Że nawet im ktoś czasem podkłada świnie, a czasem dla firmy poświęcają swoje życie prywatne. Scenki obrazujące fanatyczne oddanie szefostwu, pustą rywalizację z koleżankami i kolegami o to, kto doświadcza większych niedoli, czy tantalową gotowość brania na siebie dodatkowych zadań, bywają czasem zabawne. Powtórzę jednak wcześniejszą wątpliwość: o co tu w zasadzie chodzi?
Pięcioro aktorów i aktorek przez pierwszy kwadrans próbuje jakoś zagadać publiczność, ponieważ jeden z kolegów, który miał zagrać z nimi w rozpoczynającym się właśnie spektaklu, nie dojechał z powodu przedłużających się dubli na planie serialu oraz problemów ze stołecznymi taksówkami w piątkowy wieczór. Wspominają o możliwości zwrotu biletów i własnych problemach, które wiążą się ze spóźnieniem jednego z nich: będą zmuszeni dłużej przebywać w pracy, a stawka za spektakl nie ulegnie zmianie. Wrócą do domu później, kiedy ich dzieci będą już spały, poświęcając tak resztki własnego życia rodzinnego i płacąc opiekunce wyższą stawkę. Pani garderobiana, która w pracy jest na nogach osiemnaście godzin, właśnie omdlała, zwiększając grozę sytuacji. Rzucają suche żarty, jakby rzeczywiście byli osobami przemęczonymi.
Wiemy już, że nieobecny to Adam Woronowicz, który w końcu połączy się zdalnie, by – korzystając z techniki spopularyzowanej w czasie pandemii – grać rolę widzącego wszystko, stojącego nieco wyżej niż inni, Deadline’a. Franciszek (Dobromir Dymecki) gotów jest zacząć spektakl, czyli zabrać się do pracy, kiedy tylko zagotuje się woda, przekąsi coś i zrobi siku. Wiadomo – takie zadania trzeba inicjować przerwą. Wszyscy obecni na scenie wykonawcy – trzech aktorów i dwie aktorki – mają na sobie nieco dziwaczne, kolorowe kostiumy, w których dominują spodnie ogrodniczki i oryginalne nakrycia głów. Wyglądają w nich jak krasnoludki, które – o czym wiedzą wszyscy – są ludkiem pracowitym. Prosty układ choreograficzny (Katarzyna Sikora) reprezentuje jałowość podejmowanych przez nich działań, jakby ich praca polegała na przelewaniu z pustego w próżne. Tańcząc ten korporacyjny taniec, przedstawiają się nowozatrudnionej Magdzie, która – po przejściu rozmowy kwalifikacyjnej i pochwale rzuconej przez członka zarządu – zachwyca się cudownością miejsca, w którym, jak wylicza, spędzać będzie 1/3 pięciu z siedmiu dni tygodnia. Czym będzie się zajmować? Czym zajmują się tu inni?
Odpowiedzi kolejnych postaci utwierdzają mnie w przekonaniu, że ich praca to praca pro forma, niezależnie od tego, jak opowiadają o swoich zadaniach. Bo co właściwie jest zadaniem Magdy, przyjętej właśnie „firmiczki”? Firmowanie! Dionizy (Rafał Maćkowiak) to szopilnik, obszarka Maria (Natalia Kalita) obstawia dział obszarunku, a Feliks (Mateusz Górski), który – jako jedyny – czasem wątpi w sens tego, co robi, jest muczerem. Takie to właśnie grono pożytecznych i ważnych krasnali. Czy coś produkują? Nie. Czy pracują w kulturze? Nie. Wytrwale robią jednak swoje, wierząc w istotność realizowanych zadań. Nad nimi zaś, dysponując okiem bystrym jak Wielki Brat, czuwa Deadline. Ktoś będzie zastanawiał się, czy przerwa to też praca albo czy myśląc o pracy w domu, jest się jednak w pracy. Szopilnik Franciszek gotów jest poświęcić cały swój czas dla firmy. Zaniedbuje rodzinę, bo bardziej kocha wszystkie osoby, z którymi pracuje. To „pracownik pracy” a nie „domownik domu”. Równocześnie jednak licytuje się na poziom doznawanego cierpienia: porę rozpoczęcia pracy, liczbę wizyt w toalecie, długość przerwy na lunch. Dla niego życie poza pracą nie istnieje. Feliks marzy o wolności, a przynajmniej – o zmianie. Wielokrotnie zapowiada złożenie wypowiedzenia, jednak retoryczne chwyty Deadline’a odwodzą go od tego pomysłu. Dionizy to szczery, ale też dość naiwny człowiek, którego łatwo udaje się wkręcić. Korzysta z tego Maria, zrzucając na niego część swoich zadań. Magda z kolei sama z siebie gotowa jest przyjmować każde wyzwanie. Trzymając w rękach cztery szarpiące jej ciałem liny, domaga się wciąż więcej i więcej: „chcę wykurwiste, 300-tonowe zadania! Ja je wszystkie opierdolę!” – zapowiada niewybrednie. Specyficzna poza i odgłosy burzy sugerują, że mamy do czynienia z wyzwaniem rzuconym przez młodą kobietę krwawym bóstwom zatrudnienia. To akurat jeden z kilku rzeczywiście zabawnych momentów. Nie wystarczy jednak, by zapomnieć o pytaniu, co z tego wszystkiego wynika?
Postawione tu pytanie nabiera szczególnego znaczenia w kontekście orientacji TR Warszawa ku młodym odbiorcom. Wierna od lat publiczność tej sceny, która osiągnęła już wiek średni, może dobrze się bawić rozpoznając się w różnych sytuacjach niczym w oku „Camera cafe” (gdzie grał występujący i tu Maćkowiak) albo w krzywym zwierciadle polskiej wersji serialu „The Office” (z – pojawiającym się u Buszewicza jedynie na ekranie – Woronowiczem). Tym dystans i możliwość śmiechu z samych siebie z pewnością nie zaszkodzi. Jednak młodzież zyska tylko pretekst, by jeszcze przed podjęciem pracy etatowej upewnić się, że to wyłącznie pasmo pułapek i gra pozorów, więc lepiej – jeśli tylko się da – unikać jej jak najdłużej.
„Za dużo wszystkiego” sprawia wrażenie oddalenia od realnych problemów, jakby jego twórca – operując językiem brzmiącym dowcipnie w uszach uprzywilejowanych, którzy o zatrudnienie martwić się nie muszą – starał się stereotypowo ukazać podjęty przez siebie temat, zamiast pogłębić go i uwieloznacznić. W efekcie nie udaje mu się przełamać powierzchniowej bariery prezentacji, co stołecznej publiczności TR Warszawa zdaje się nie przeszkadzać. Nie wiem, jakie doświadczenia zdobył sam Buszewicz na rynku pracy, zanim na dobre zaistniał w środowisku teatralnym. Jednak liczba kolejnych realizacji jego tekstów w spektaklach Eweliny Marciniak czy Anny Smolar, praca w charakterze dramaturga, a w ostatnich latach także praktyka reżyserska sugerują, że nie miał zbyt wielu możliwości, by angażować się w pogłębiony, korporacyjny research czy badania uczestniczące. W najbliższym sezonie będzie miał okazję, by poznać hierarchiczną organizację pracy, przyglądając się jej… z góry. W inicjowanym wkrótce sezonie objąć ma – zwolnione przez Jakuba Skrzywanka rozpoczynającego pracę w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie – stanowisko dyrektora artystycznego Teatru Współczesnego w Szczecinie.
Z zapowiedzi „Za dużo wszystkiego” można dowiedzieć się, że przedstawienie Buszewicza to „próba zmierzenia się z mechanizmami organizującymi relacje pracy, z cieniami i blaskami rywalizacji, terrorem deadlinów i wszechobecnym przemęczeniem”. Taka deklaracja obiecująco zbliżała je do znakomitych spektakli i dramatów opisujących realia pracy w kulturze, takich jak „Lista uchybień” w reżyserii Pameli Leończyk czy „Zmęczone” autorstwa Darii Sobik. Różnica polega na tym, że wspomniane tytuły korzystały z rzeczywistych doświadczeń realnych ludzi, żyjących w znanym nam świecie, tymczasem tekst Buszewicza tworzy wyimaginowaną rzeczywistość nieistniejącej firmy, powielając stereotypowe wyobrażenia na temat pracy w korporacji. W efekcie otrzymujemy zbiór skeczy ośmieszających reguły funkcjonowania systemu, którego wytyczne – choć częściowo rozpoznawalne – pozostają nieznane. Z pewnością nie są to typowe reguły rynku ani kapitalistyczne zasady wytwarzania zysku, a raczej zasady organizujące muczerstwo, szopilnictwo czy obszarunek. Dziś, kiedy toczymy dyskusje o nadprodukcji i postwzroście, zdając sobie sprawę z konsekwencji „nadmiaru pozytywności”, który w „Społeczeństwie zmęczenia” opisał Byung-Chul Han, perspektywa przyjęta przez Buszewicza wydaje się zbyt naiwna dla widzów doświadczonych życiowo. Młodzieży zaś – której ważny głos wybrzmiewał w niedawnych, pionierskich realizacjach TR Warszawa – nie daje możliwości rozpoznania siebie: krytykując niedookreślony system, nie oferuje jej żadnej alternatywy dającej szansę na jego zmianę.