„Cicha dziewczyna” należy do tych filmów, które niespodziewanie szybko się kończą, nie tylko pozostawiając niedosyt, ale również otwierając szuflady ze wspomnieniami, wgryzając się pod czaszkę i zmuszając neurony do pracy po godzinach. W efekcie nie może mi wyjść z głowy pewne szkolne skojarzenie wiodące wprost do sali gimnastycznej.
Na lekcjach wuefu jako pierwsze składy drużyn zasilały klasowe gwiazdy sportu, ale dalsza selekcja wymykała się merytoryce, gdyż reszta uczniów plasowała się zasadniczo na jednym, przeciętnym poziomie. Niezależnie od zmieniających się osób w roli kapitanów kolejność wyboru zawsze była mniej więcej ta sama, jakby ustalona intersubiektywnie. Najcichszych – o ile nie należeli do grupy wybitnie wysportowanych – wybierano zwykle na szarym końcu, bo najwyraźniej spodziewano się po nich najmniej. Chyba tak już jest, że skrytych ludzi docenia się dopiero wtedy, gdy krzykną głośno i wyraźnie.
Film też woli buntowników od milczków. Dziecięca niedola ma w kinie twarz Antoine’a Doinela, bo elektryzujący bohater „400 batów” Truffauta nie ulega naciskom opresyjnej rzeczywistości. Walczy, wyrywa się i kombinuje, a kamera świetnie rejestruje jego błyszczące oczy i ruchy przepełnione niespożytą energią. W przeciwieństwie do niego tytułowa „cicha dziewczyna”, 9-letnia Cáit (Catherine Clinch), nie posiada genu buntowniczki. W pierwszej scenie zamiast uciekać albo gniewnie się stawiać woli ukryć się pośród wybujałych traw i przeczekać rodzinną zawieruchę. Później niewiele się zmienia – bierna i pozbawiona ikry bohaterka wydaje się fatalnym materiałem na filmową postać, ale debiutujący w pełnym metrażu Colm Bairéad nie daje się zwieść tej myśli. Przekazuje ster swojej cichej przewodniczce i wraz z nią dociera prawie tak głęboko jak Truffaut.
Punktem wyjścia jest kiepska sytuacja finansowa rodziny Cáit. Nie dość, że już się nie przelewa, to w przepełnionym domu będzie jeszcze ciaśniej, bo mama niedługo urodzi kolejne dziecko. Rodzice wysyłają więc najbardziej kłopotliwą – bo wycofaną, lękliwą i niesamodzielną – pociechę na wakacje do dalekich krewnych. Dalej historia mogłaby przybrać różne kształty, ale Bairéad wiernie podąża za fabułą opowiadania Claire Keegan, zatytułowanego „Foster”: pod opieką Eibhlín (Carrie Crowley) i Seána (Andrew Bennett) dziewczynka powoli rozkwita. Nie ma jednak mowy o spektakularnej przemianie, a raczej dyskretnej emancypacji, na którą składają się pozornie nieznaczące szczegóły – jak pierwsza gorąca kąpiel czy zakup nowych ubrań. Przezroczystym dla bohaterki, ale doskonale widocznym dla dorosłego widza warunkiem osobistego rozwoju Cáit jest stabilność ekonomiczna jej tymczasowych opiekunów. Lecz chyba jeszcze ważniejsza okazuje się szczera chęć znalezienia z dzieckiem wspólnego języka.
„Cicha dziewczyna” pozostawiła mnie z wnioskiem, jaki wysnuć można z filmów Hirokazu Koreedy: porozumienie serc nie wymaga więzów krwi, lecz odrobiny empatii i wspólnie spędzonego czasu. Sens ten przepełnia filmowy obraz, ale nie zostaje wypowiedziany wprost, bo Bairéad unika dialogowego nadmiaru. Adaptując opowiadanie Keegan na potrzeby filmu, przenosi ciężar na sferę wizualną i zachowuje subtelność godną głównej bohaterki. Kadry jego filmu budują pełne znaczeń spojrzenia i przeciągłe chwile ciszy. Tak jest w jednej z piękniejszych scen, przedstawiającej Cáit i Seána siedzących w milczeniu w kuchni i nawzajem się obserwujących – na razie ich relacja przechodzi fazę larwalną. Jednak Seán robi następny krok: wychodząc, ukradkiem zostawia ciastko na stole, a kamera ukazuje malujące się na twarzy Cáit miłe zaskoczenie. Ten wzruszający w swej prostocie moment staje się punktem zwrotnym w procesie zadzierzgania więzi pomiędzy dziewczynką i mężczyzną. Z wielu podobnie ulotnych chwil wygranych precyzyjnie wyważonymi pozasłownymi środkami wyrazu składa się „Cicha dziewczyna”. Czasem tylko harmonię zaburza w tych scenach przesadnie ckliwa muzyka Stephena Rennicksa.
Czujne oko kamery jest dla Bairéada filmowym ekwiwalentem książkowej pierwszoosobowej narracji. Wprawdzie nie mamy dostępu do myśli Cáit, ale widzimy świat takim, jakim widzi go ona. Irlandzka wieś w obiektywie Kate McCullough (między innymi autorki zdjęć do serialu „Normalni ludzie”) mieni się rajskim blaskiem. Jest być może aż zbyt sterylna – twórcy zdają się tu podążać za stereotypem, że skoro patrzymy oczami dziecka, to widok musi być śliczny – trochę bajkowy, a trochę przepuszczony przez instagramowe filtry. Jednak mimo szczypty wątpliwości trudno nie docenić misternej formy, na której opiera się cała narracja. Cáit mało mówi, ale – jak to z podobnymi jej ludźmi często bywa – widzi i słyszy więcej, niż innym się wydaje. Dziewczyna jest świetną obserwatorką, więc oglądając rejestrowane przez jej oczy obrazy, wyłapujemy kolejne zawiłości świata pozornie ich pozbawionego. Wystarczy przyjrzeć się uważnie i kusząca krystalicznie czystą wodą pobliska studnia staje się bardziej źródłem potencjalnego zagrożenia niż obiektem estetycznych westchnień. Z kolei emocjonalna rezerwa Eibhlín i Seána każe nie wierzyć w zapewnienia, że ich dom nie kryje sekretów. Odkrycie przez Cáit tego, co znajduje się za zasłoną milczenia, będzie w pierwszej chwili nieco traumatyczne, ale w gruncie rzeczy budujące – dziewczynka zrozumie, że ma do czynienia z ludźmi, którzy rozumieją jej lęki. Dopiero ten wspólny smutek przyniesie prawdziwą radość porozumienia.
Nie tylko narracja z punktu widzenia głównej bohaterki wzbudziła we mnie skojarzenia z „Aniołem przy moim stole” Jane Campion. Pod każdym względem skromna opowieść Irlandczyka niby kłóci się z zamaszystym freskiem Nowozelandki, a Cáit zdaje się nie mieć niczego wspólnego z krnąbrną i energiczną Janet. To jednak pozory – oba filmy na samym początku umiejscawiają swoje bohaterki w symbiozie z naturą i w opozycji do ludzi, by dalej ten wątek rozwinąć. Zarówno „Cicha dziewczyna”, jak i „Anioł przy moim stole” stanowią bowiem – przynajmniej początkowo – portrety dziewczynek, które wolne są tylko wtedy, gdy samotnie wylegują się (Cáit) lub biegają (Janet) pośród zieleni. Campion dopełnia jeszcze obraz alienacji Janet o niezbyt udane próby dotarcia się z innymi w życiu dorosłym. Bairéad przedstawia natomiast pojedyncze wakacje, podczas których powoli i niepostrzeżenie narracja o samotniczym dzieciństwie zmienia się w opowieść o dziewczynce zyskującej współtowarzyszy w codziennym odkrywaniu świata. Seán zaprzyjaźnia się z Cáit przede wszystkim dlatego, że próbuje: zamiast czekać, aż dziewczyna wykrzyczy, co ją trapi, pierwszy wyciąga do niej rękę. Cała „Cicha dziewczyna” też jest tego rodzaju gestem – Bairéad zachęca do poświęcenia uwagi tym, którzy czekają na nią w milczeniu. Może to i banał, ale skoro podany z czułością Koreedy, to ja go przyjmuję.