Nr 14/2022 Na teraz

Polska Szkoła Gitar

Jakub Knera
Muzyka

Fonoradar Records ma bardzo dobry czas. Stosunkowo mała i młoda wytwórnia od dwóch lat wydaje płyty w zabójczym tempie – średnio po jednej na miesiąc – ale w tym roku podniosła poprzeczkę. Z jednej strony wypełnia lukę gdzieś pomiędzy zawieszoną działalnością Instant Classic (?), Anteną Krzyku a tymi najbardziej gitarowymi wydawnictwami Gusstaff Records. Z drugiej odwołuje się trochę do spuścizny Nikt Nic Nie Wie i nieodżałowanego Post Post. Do tej pory Fonoradar zbudował katalog z wydawnictw powstałych niejako na gruzach wyżej wymienionych, goszcząc między innymi Titanic Sea Moon (3/4 Ewy Braun), Artura Maćkowiaka (1/5 Something Like Elvis) czy Marcina Dymitera (1/4 Ewy Braun), ale też June of 44 czy Guiding Lights.

Znaleźli swoją niszę, w której szukają najciekawszych zjawisk na polskiej scenie gitarowej. Celowo używam określenia „gitarowej”, a nie „rockowej”, bo nie przywodzi ono na myśl klisz, jakie generuje „rock”: stadionów, gwiazd juwenaliów, odcinania kuponów, kolejnych inkarnacji tych samych muzyków. Muzyka gitarowa jest na przeciwległym biegunie – czasem to jednorazowe wybryki, świadome czerpanie z różnych estetyk, dziwaczne nazwy, które gubią się w gąszczu wyników w wyszukiwarce. To także małe salki prób, kluby koncertowe i raczej skromna, ale wierna publiczność. Poszukiwanie, ale i echo dzisiejszych czasów. Formacje, które nawet w instrumentalnych utworach potrafią przenieść na muzykę nerwowość rzeczywistości. Ich atrybutami są muzyczna żonglerka, gitarowy minimalizm, poszukiwanie w obrębie rytmu z domieszką matematyki. Zamiast przesączonych maczystowskim testosteronem gestów i barokowego przepychu – konsekwentne i precyzyjne trzymanie się wyznaczonej ścieżki i oszczędność, czasem zaskakująca wręcz prostota. Zrób-to-sam zamiast sztabu managerów; udostępniane linki do Bandcampa zamiast obecności na radiowych listach przebojów.

Po dwóch latach trwania pandemii Fonoradar prezentuje światu naraz, w czteropaku, swoje odkrycia. Można skonstatować, że Columbus Duo, Przepych, Zdrój i Rozwód łączą w sobie najciekawsze zjawiska środowisk gitarowych ze świata, budując nieoczywistą i zagmatwaną ścieżkę w labiryncie wywodzącym się pokrętnie z trójkąta pomiędzy dokonaniami Shellac, Deerhoof czy Radian. W często surowym brzmieniu, a kiedy indziej w misternych elektronicznych konstrukcjach, gdzie gitary bywają niekiedy tylko ornamentem, rozpoznajemy charakterystyczny język, redukcję, ale też granie dosadne, prosto w oczy. To muzyka mięsista, dosłowna, pulsująca, w zasadzie pozbawiona mielizn.

Nierzadko niżej opisywani muzycy grają już w kolejnym składzie – czytaj: poszukują i kombinują. Fonoradar świetnie spina artystów współtworzących od wielu lat sceny undergroundowe Gdańska, Torunia czy Wrocławia. Swoją zmyślną erudycją i poszukiwaniem brzmieniowym reprezentują poziom światowy, chociaż nadal dla raczej wąskiego grona odbiorców: zamiast chwytliwych melodii i przebojowych refrenów dostajemy frapującą muzykę z marginesu noise-rocka, minimalizmu, post-punka i awangardy.

 

Przepych: matematyka i teksty

Wrocławski duet, który stał się trio, jest efektem towarzyskiej i muzycznej sieci powiązań w CRK Salka: NIC, Norymberga, Chlamydia, Pustostany, Kurws i Ukryte Zalety Systemu. Jakub Majchrzak grał w tym przedostatnim, Łukasz Plata z kolei – w ostatnim. Widziałem ich jeszcze w Klubie Proza w 2017 roku. Wkrótce po tym koncercie dołączyła do nich Ewa Głowacka, która śpiewa, gra na klawiszach i obsługuje sampler.

Teoretycznie muzykę Przepychu buduje brzmienie gitary basowej i perkusji, praktycznie obecne jest w niej całe spektrum sampli i elektronika, jest nerwowo i minimalistycznie, repetycyjnie. Otwierająca album „Kuchnia Fusion” brzmi tak, jakby kaseta zawinęła się w magnetofonie. Teaser możliwości zespołu, Przepych w pigułce: połamany rytm, skrawki brzmienia gitar, pocięte elektroniczne partie, duża dynamika. Widać, że „In Europe” powstał w drodze – w trakcie  trasy koncertowej przez Włochy, Słowenię i Czechy (2016): to porywająca eskapada przez zmienne motywy, no wave i rock in oposition. Motoryczna perkusja, grubo rysowany bas i zawadiacko wyłaniające się klawisze: najpierw basowy moog, potem punktowe, mathrockowe formy. W finale dostajemy pulsujący marsz i wypisz wymaluj diagnozę kontynentu obecną po dziś dzień: „It’s not the way I have imagined Europe / A busy runway rather than bunker. […] Where are we: in our out? / Who makes the way: down or up? […] Which side is it: north or south of what?”.

Nowofalowo brzmiąca perkusja często skręca w kierunku rytmicznie ułożonych sampli na padzie perkusyjnym, ale jest mocno osadzona w pulsującym rytmie, przez co wytwarza się frapująca forma utworów. Przepych świetnie bawi się brzmieniem i produkcją: w „Final Warning” na pierwszym planie słyszymy zapętloną melodyjkę graną na klawiszach (a może gitarze?), a w tle perkusja, trochę jak zapętlony loop. Potem zagęszcza się linia basu i perkusja, a Głowacka krzyczy co sił.

Momentami odbija się tu echem NoMeansNo, czasem The Ex albo minimalizm Horse Lords, przed którymi duet grał wspomniany koncert we Wrocławiu. Czasem dynamika zmienia się w tempie szalonym niczym u LXMP, aby potem wszystko powróciło do niby-piosenkowej formy. Sample sypią się jak z rękawa i czasem nie wiadomo, co tu jest grane naprawdę, a co odtwarzane. „Suchy basen” to połamana i abstrakcyjna perkusja z hawajsko brzmiącą gitarą w tle, trochę w stylu improwizacji Billa Orcutta. Role się odwracają: gitara wprowadza niespieszny luz, perkusja dodaje muzyce charakteru.

Głowacka śpiewa teksty po angielsku, ale najsilniej rezonuje „Dron Dron Dron” w środku płyty: wykrzyczany niczym improwizacja na kacu w stylu Doroty Masłowskiej albo wczesnego Pogodna. W zasadzie mógłbym cytować każdą linijkę po kolei, najbardziej podoba mi się kapitalnie wyartykułowany fragment: „Jest noc / Przez okno wpada co? Dron / Jak masz szczęście, da ci tabletkę / Na sen / albo na dzień po / A może to tylko system wpadł odwiedzić / bo chce wiedzieć co u ciebie?”.

„i inne zabawne rzeczy” brzmią zgrabnie, soczyście, mają moc. Sam zespół w opisie albumu na Bandcampie określa go mianem finałowego, traktując jako zwieńczenie pewnego etapu – wielka szkoda, bo to bezapelacyjnie jedna z płyt roku.

 

Rozwód: porzucić gitarę

Rozwód to 2/3 zespołu Wesele, który zachwycił mnie płytą „Dzieci Odolionu” w 2016 roku. Podobnie jak Przepych, zaczynali jako duet z gośćmi, a teraz tworzą trio. Szymon Szwarc – który obecny jest także na „i inne zabawne rzeczy” – i Damian Kowalski jeszcze w poprzednim składzie stawiali na oszczędne i surowe granie „bez napinki”, zawadiacką zmianę nastrojów, niezbyt mocne przywiązywanie się do etosu punkowego, twórcze poszukiwania. Jeśli debiutancki album Rozwodu „Pompy” można było uznać za rozwijanie kierunku obranego przez Wesele, to „Gold” niespodziewanie odbija ze szlaku: więcej tu konotacji z awangardową sceną elektroniczną. Jeśli coś brzmi gitarowo, powstaje w niegitarowy sposób. Sam instrument pełni częściej funkcję ornamentu niż motoru napędowego. Taka właśnie jest ta szkoła, że zamiast kanonu dostajemy niespodzianki, których słucha się z wypiekami na twarzy.

W „Hantel v2” na początku zagęszcza się elektronika, a dopiero potem pojawia delikatna partia gitary. „Drops” to transowy dron, gruba warstwa elektroniki przykrywa tu resztę, gdzieś tli się perkusja, którą wieńczy ciężka gitarowa końcówka. Utwór tytułowy zaskakuje basowym podszyciem, trochę przypomina zrytmizowanego Bena Frosta albo Pan Sonic. Ale wybrzmiewa w nim też postrockowa melancholia. „E” jest bardziej gitarowe, w stylu Kristen albo i Lotto – pojawia się więc inne odniesienie do zespołów ważnych dla gitarowej sceny. „Goodbye” jest zawiesiste i ciężkie, to trochę bitowy doom, trochę post-rock, który łagodzą delikatne pociągnięcia na gitarze, które z kolei stanowią świetny kontrapunkt dla rozwarstwionych i zniekształconych bitów. Aż w końcu – ale tylko na chwilę – pojawia się znany i charakterystyczny, bardziej konwencjonalny już gitarowy jazgot. „Diesel” brzmi mechanicznie, z zacięciem. Syntezator modularny gra tu, nietypowo, pierwsze skrzypce. Kiedy wszystko bardziej się klei, gdzieś jawią się gitary, kiedy nie, zespół lawiruje w kierunku dokonań Radian i Dynasonic: mechanizacji, fizycznego wyciskania dźwięku. Transowość jest budowana na zapętleniach, minimalistycznych dźwiękach, obudowanych kolejnymi warstwami elektroniki czy modyfikowanym brzmieniem gitary.

„Gold” to dosyć industrialny, łopoczący album, który pokazuje noise w innej odsłonie: bez przedrostka rock, ale też nie jako abstrakcyjny szum. Muzyka jest zwarta, oszczędna. Całość – frapująca, nieoczywista i hipnotyzująca.

 

 

Columbus Duo: zwolnione repetycje

Tomasz i Ireneusz Swoboda konsekwentnie od niemal dekady grają jako Columbus Duo. A jeśli dodać do tego dwa albumy Thing nagrane z Tomaszem Piotrowskim (Fonoradar wydał reedycję „Killwater” w 2020 roku), to w sumie wspólny czas grania wynosił będzie 25 lat. O ile jednak Thing eksplorowało surowy noise-rock, o tyle Columbusi eksperymentowali z Arszynem, szukali syntezatorowych odcieni na „A Temps”, pociętej elektroniki na „Expositions”, a nawet bluesa na splicie z Guiding Lights sprzed dwóch lat.

„Suprematist” to powrót do korzeni, ale na własnych zasadach. Jakieś powiązania w głowie się pojawią, tyle że widać, iż duet latami wypracowywał zróżnicowany styl. Gitara i perkusja są zredukowane niemal do zera, zmieniają się natężenie, interwały uderzeń, dynamika. „Isla” brzmi tak, jakby ktoś omyłkowo włączył winyl na zwolnionych obrotach. Jeśli Lotto w swoich utworach często transowo pędzi, to Swobodowie w podobnych momentach szukają przerw między riffem i uderzeniem w bęben. „Allez” z wykrzyczanym po francusku tytułowym nawoływaniem brzmi tak, jakby nagrali je Shellac na „End of the Radio”: najpierw utwór wyznacza miarowy rytm, potem pojawia się gitarowa ściana, następnie całość domykana jest przez minimalistyczne zagranie na gitarze.

Ósma płyta Columbusów to w zasadzie zestaw rozwiązań, które co chwila zaskakują – a robią to do tego stopnia, że ma się ochotę przewinąć taśmę, żeby sprawdzić, czy to, co słyszeliśmy, wydarzyło się naprawdę. Świetne są momenty, gdy w „Minimal” perkusja całkowicie rozjeżdża się z gitarą lub gdy w „Nomination” przy bardzo rytmicznym bicie pojawia się znudzone charknięcie (a może chrapnięcie); ponownie przywodzą na myśl skojarzenie z Lotto, tym razem w wersji naspidowanej. Transowo oparte na jednym riffie „Rite” jest obudowane ścianą perkusji, co na całe szczęście niekoniecznie musi oznaczać walenie po talerzach na oślep: tutaj mniej znaczy lepiej.

Columbus świetnie zrywa z gitarowymi kalkami. Tomasz Swoboda, profesor na Uniwersytecie Gdańskim, autor książek (m.in. świetnej pozycji „Historie oka: Bataille, Leiris, Artaud, Blanchot”) i tłumaczeń z francuskiego, konsekwentnie śpiewa w tym języku. Może to – znów idąc za podpowiedzią kliszy – jednoznacznie kojarzyć się z Noir Desir; ale to nie ten przypadek – tutaj wprowadza to dodatkowy koloryt. Podobnie „Interiors”: może się skojarzyć z gestem rockowego wieńczenia koncertów. Ale to, co na przykład Swans przeciągają do kwadransa, Columbus zwinnie zamyka w 180 sekundach. Sposób, w jaki Swobodowie to robią, sprawia, że ironiczna już fraza o „rockowym pazurze” ostatecznie blaknie. Columbus stoi w opozycji do tego kanonu. „Suprematist” dowodzi, że ich głowy kipią od pomysłów.

 

Zdrój: spontaniczne improwizacje

Zataczamy koło: Zdrój, podobnie jak Przepych, ma swój rodowód w CRK Salka. Jakub Zasada wcześniej grał w kapitalnym zespole Barłóg – składzie na gitarę i dwie perkusje; perkusista Sebastiaan Janssen pochodzi z Holandii. Łukasz Plata z Przepychu nagrania Zdroju montował, Szymon Szwarc z Rozwodu miksował. Ich muzyka kojarzy mi się trochę z narracją snutą na drugiej płycie duetu Wesele: z odniesieniem do lokalnego i regionalnego kolorytu, ze słowno-skojarzeniowymi zabawami na peryferiach. Spośród wszystkich czterech opisywanych w tym tekście albumów to ten Zdroju brzmi najbardziej surowo – prymitywistyczna gitara i sążniste uderzenia w bębny budzą skojarzenia z debiutem Kurws. Jest garażowo, prosto, a przez to ciekawie. Muzycy grają z nerwem, ale na luzie.

Utwory na „Zdroju” to krótkie miniaturki, których czas trwania rzadko kiedy przekracza dwie minuty. Niewiele tu matematycznego kombinowania i brzmieniowych eksploracji – prym wiodą rozbujana gitarowa żonglerka, perkusyjne akrobacje, intensywne granie. Tłumaczy to sposób powstawania „Zdroju” – materiał był niezaplanowany, stanowi wycinek z kilku godzin sesji nagraniowych, które odbywały się spontanicznie i bez założeń. Jest trochę cyrkowo i zawadiacko.

Zdrój jako zespół najmniej konceptualny i doprodukowany brzmieniowo prezentuje  pierwsze stadium wspólnego grania: żywiołowe i beztroskie improwizacje, zaczepne motywy i kompulsywne rytmiczne szranki. Materiał został pocięty w taki sposób, by zostało to, co najbardziej treściwe i wymowne. Przypomina trochę Ahleuchatistas, ale nie do końca – tam, gdzie amerykański duet kombinuje i poszukuje, Zdrój gra wprost. Bez niepotrzebnego dryblingu i przydługiej walki o pole przeciwnika – konkretnie, prosto, do bramki. I zawsze zdobywa punkty.

Zestaw od Fonoradar Records nieprzypadkowo tworzy czteropak – pokazuje bowiem gitarową ewolucję, która zaczyna się od spontanicznego grania w salce (Zdrój), a wiedzie ku eksperymentowaniu (Columbus), nerwowemu graniu (Przepych) albo zwrotom na międzygatunkowe marginesy (Rozwód). Polska szkoła gitar daje same świetne lekcje.

 

Przepych, „i inne zabawne rzeczy”
Fonoradar Records
2022

Rozwód, „Gold”
Fonoradar Records
2022

Columbus Duo, „Suprematist”
Fonoradar Records
2022

Zdrój, „Zdrój”
Fonoradar Records (winyl) / Syf Records (kaseta)
2022