Katastrofa klimatyczna jest problemem politycznym – ta, wydawałoby się, oczywista teza powraca na kartach książki Tomasza Markiewki „Zmienić świat raz jeszcze. Jak wygrać walkę o klimat” z bardzo intensywną częstotliwością. Zbyt często zapominamy o owej prostej prawdzie: katastrofa klimatyczna jest problemem politycznym, i to w potrójnym sensie. Po pierwsze, stanowi skutek zaniedbań politycznych. Po drugie, sama zaowocuje kłopotami politycznymi. Po trzecie, i co dla autora najważniejsze, nie istnieje inna droga wyjścia z kryzysu klimatycznego niż poprzez działania polityczne.
Banał? Niekoniecznie. „Przyszło nam mierzyć się z kryzysem klimatycznym w sprywatyzowanej epoce” – przekonuje Markiewka, i trudno nie przyznać mu racji. Lata neoliberalnej indoktrynacji sprawiły, że bardziej wierzymy w moc indywidualnych wyborów, w rozwiązania technokratyczne czy wreszcie w dobroczynne działania mitycznego rynku niż w naszą polityczną sprawczość. Chodzi więc o to, abyśmy odzyskali odwagę polityczną, ale i o konieczność rozszerzenia rozumienia polityki. Jeśli zgodnie z przytaczanymi przez Markiewkę definicjami Hannah Arendt i Brunona Latoura polityka jest komponowaniem wspólnego świata, to nie należy zapominać, iż ów wspólny świat obejmuje także aktorów nie-ludzkich. Tymczasem im bardziej społeczeństwo i natura są ze sobą splątane – a więc im mocniej empiria przeczy czemuś, co Latour dawno już temu nazwał nowoczesną konstytucją[1] – tym bardziej lekceważymy polityczną rolę „natury”.
Przekonanie, że nasze życie społeczne, polityczne i gospodarcze toczy się w oderwaniu od „natury”, jest jednak nonszalanckim złudzeniem. Nic nie potwierdza tego lepiej niż pandemia COVID-19, którą Markiewka nazywa „ostatnim ostrzeżeniem przed tym, co nas czeka, jeśli nie potraktujemy poważnie kryzysu klimatycznego”. Ujawniła ona skutki systemowych zaniedbań: lekceważenie specjalistów, którzy od dawna przestrzegali przed tego rodzaju wydarzeniem[2], braku sprawnych międzynarodowych procedur ułatwiających koordynację działań (mimo doskonałego funkcjonowania globalnych rynków), niedofinansowania służby zdrowia, kruchości gospodarek narodowych i tak dalej. Gdy więc koronawirus wydostał się poza Wuhan, „efekt domina był nieunikniony”.
Jakie lekcje powinniśmy wyciągnąć z pandemii? Przede wszystkim musimy zacząć dostrzegać połączenia między różnymi składowymi sieci, w ramach których funkcjonujemy – ze szczególnym uwzględnieniem połączeń z aktorami pozaludzkimi. Markiewce nie chodzi przy tym (a w każdym razie: nie przede wszystkim) o zagadnienia moralne (oddanie „naturze” należnego jej szacunku), lecz o przeorientowanie naszej ontologii i, co za tym idzie, ekonomii politycznej. Sfery ludzka i nie-ludzka oddziałują na siebie nawzajem, czy nam się to podoba, czy nie. Dopóki tego nie zrozumiemy, dopóty walka z katastrofą klimatyczną skazana będzie na fiasko. Nie możemy więc traktować „sprawy klimatu” jako wyizolowanego problemu – wymusza ona także dyskusje na takie tematy jak system podatkowy, nierówności płacowe, finansowanie służby zdrowia i tym podobne: „Te kwestie się ze sobą wiążą: nieważne, czy mówimy o naszym przygotowaniu na kryzysy wywołane zjawiskami przyrodniczymi, czy o naszym systemie podatkowym – cały czas poruszamy się w sferze decyzji politycznych, które kształtują nasze społeczeństwa”. Zwłaszcza że kryzys klimatyczny nie jest po prostu „kolejnym” problemem, z jakim musimy sobie poradzić, ale raczej, jak przekonuje toruński filozof za Davidem Wallacem-Wellsem, „wszechogarniającą sceną”, na której rozgrywać się będą wszystkie inne problemy.
Jak zatem upolitycznić (nie mylić z upartyjnieniem) kwestię klimatyczną? Zacząć trzeba od weryfikacji fałszywych alternatyw i nieskutecznych postaw. Przede wszystkim zdaniem Markiewki nie powinniśmy pozostawiać zadania samym ekspertom. Po pierwsze, dlatego, że rozwiązania eksperckie najczęściej skupiają się na pojedynczych problemach, tracąc z oczu ich osadzenie w szerszym kontekście, a więc narażając nas na nieprzewidziane skutki uboczne (w tym sensie takie pomysły jak geoinżynieria nadal mieszczą się w obrębie nowoczesnej konstytucji). Po drugie, dlatego, że obok debaty specjalistycznej powinna toczyć się także debata demokratyczna na temat tempa i sprawiedliwości transformacji energetycznej, priorytetowych działań, ponoszonych wyrzeczeń i potencjalnych zysków, tak aby uniknąć (nader prawdopodobnej) sytuacji obarczania kosztami zmian najsłabszych grup społecznych. Przy okazji Markiewka pokazuje, że w obrębie klimatologii od bardzo dawna istnieje konsensus co do powagi sytuacji. Problem nie wynika więc z braku wiedzy eksperckiej, lecz z impasu politycznego: braku woli przełożenia owej wiedzy na śmiałe decyzje polityczne, co wynika choćby z faktu, że szybkie przestawienie naszych gospodarek z ideału wydajności na ideał odporności byłoby nie na rękę zbyt wielu potężnym grupom interesów. Dlatego dla Markiewki tak istotne jest społeczne zaangażowanie na rzecz klimatu.
Właśnie: społeczne, a nie jednostkowe. Autor poświęca temu zagadnieniu rozdział „Zwodnicze uroki demokracji konsumenckiej”, w którym rozprawia się z mitem zbawczego wpływu na klimat indywidualnych wyborów konsumenckich. Oczywiście Markiewka nie chce nikogo odwodzić od weganizmu, przesiadania się z samochodu na rower czy życia w stylu zero waste – wszystkie te działania są z pewnością chwalebne z moralnego punktu widzenia. Rzecz jednak w tym, że „Katastrofa klimatyczna albo ekologiczna asceza – to fałszywy wybór”. Gdy myślimy o sobie przede wszystkim jako o konsumentach, a nie jako obywatelach, zapominamy, że nasze sposoby konsumpcji nie są jedynie indywidualnym wyborem, ale efektem tego, jak zaprojektowano otaczającą nas rzeczywistość. Zapominamy więc o zagadnieniach strukturalnych: o subsydiowaniu określonych (zwykle tych najbardziej szkodliwych dla klimatu) produktów, o systemowej przemocy wobec różnych aktorów ludzkich i pozaludzkich[3], o wywoływaniu w nas pragnień konsumpcyjnych przez reklamy, o powszechnym procederze greenwashingu i tak dalej. Jak to ujął Jason W. Moore: „Zamknijcie kopalnię węgla, a spowolnicie globalne ocieplenie o jeden dzień; zakończcie relacje, które zbudowały kopalnię węgla, a powstrzymacie globalne ocieplenie na dobre”[4].
Demokracja konsumencka jest więc iluzją, i to aktywnie wytwarzaną przez reżim neoliberalny, zgodnie z jego znanym działaniem polegającym na prywatyzacji zysków i uspołecznianiu strat. W ten sposób koszty działalności kapitalistycznej zostają zrzucone na barki (zatomizowanego) społeczeństwa, ale – co gorsza – następuje też depolityzacja konsumpcji, tak jakby nie była ona jedną ze sfer „kompozycji wspólnego świata”. Dlatego zamiast zachęcać jednostki do odpowiedzialnej konsumpcji, powinniśmy raczej zmienić sieć relacji społecznych, które uprzywilejowują konsumpcję nieodpowiedzialną.
Po nakreśleniu tych negatywnych punktów wyjścia Markiewka zarysowuje program pozytywny. Pierwszy krok polega na potraktowaniu klimatu jako dobra wspólnego: czegoś, co przynosi korzyść całym społeczeństwom, a nie tylko jednostkom. Wymaga to oczywiście przezwyciężenia zindywidualizowanej wizji natury ludzkiej. Znów chodzi więc o odzyskanie świadomości usieciowienia naszego życia: żaden self-made man nie zawdzięcza wszystkiego sobie – bez (publicznej) edukacji czy (publicznych) dróg, którymi jeździ do pracy, a także bez „taniej natury”[5], byłby nikim. Widać to szczególnie wyraźnie w kontekście katastrofy klimatycznej: „Gdy jakaś firma decyduje się inwestować w paliwa kopalne, to nie podejmuje jedynie prywatnej decyzji inwestycyjnej, ale godzi w dobro wspólne, jakim jest nasz klimat” (swoją drogą, jeśli to prawda w odniesieniu do firm, co powiedzieć o państwach, które to robią?).
Innymi słowy, należy zadać sobie pytanie, czym powinna być ekonomia na miarę XXI wieku – zbiorem dogmatów służących multiplikowaniu prywatnych bogactw czy, jak uważa cytowana przez Markiewkę Kate Raworth, narzędziem realizowania „praw człowieka dla każdej osoby w ramach możliwości zapewnianych przez naszą życiodajną planetę”? Z perspektywy dobra wspólnego nastawiona na krótkoterminowe zyski ekonomia neoliberalna okazuje się bowiem szalenie krótkowzroczna, a nawet ślepa na prosty fakt, iż gospodarka jest uzależniona od planety – zarówno na wejściu (korzystanie z tzw. zasobów naturalnych), jak i na wyjściu (ukryte koszty środowiskowe, takie jak przekształcanie atmosfery w składowisko gazów cieplarnianych). Te kwestie umykają nam, gdy do wszystkiego przykładamy miarę PKB: tak naprawdę nie wiemy wówczas, co wzrasta, po co to się dzieje, czyim kosztem ten proces się odbywa, kto czerpie z niego zyski i jakie ma to konsekwencje dla stanu planety. I znów: zmiana języka ekonomii nie wystarczy – potrzeba nam również odświeżenia języka debaty politycznej, ponieważ od tego, jak definiujemy problem, zależą też propozycje jego rozwiązania.
Tu zaś Markiewka jawi się jako wielki orędownik zbiorowej sprawczości – współpracy wielu aktorów politycznych skutkującej realnym wpływem na rzeczywistość. Problem w tym, że dominujące wzorce kulturowo-polityczno-ekonomiczne raczej nas od tak pojętej sprawczości odwodzą. Wystarczy pomyśleć o praktykach coachingu czy mindfulness – na pewnym poziomie służą one po prostu reprodukowaniu neoliberalnego status quo, ich celem nie jest bowiem zmiana warunków społeczno-ekonomicznych, ale idealna adaptacja do tych warunków[6]. Co gorsza, kultura indywidualnej zaradności czyni nas bezradnymi w momentach kryzysów systemowych, takich jak kryzys klimatyczny: okazuje się wówczas, że nie posiadamy scenariuszy właściwych działań politycznych. W ich wypracowaniu nie pomagają także ani wzorce popkulturowe (w których aktywizm polityczny najczęściej przedstawiany jest albo jako coś złego, albo jako stosunkowo nieszkodliwe dziwactwo), ani scenariusze historyczne, zgodnie z którymi wszelki postęp społeczny dokonywał się niejako sam z siebie, jako element zgoła teleologicznej ewolucji społeczeństw.
Jak jednak przypomina Markiewka, każda istotna zmiana społeczna musiała zostać wywalczona zbiorowo: kobiety nie otrzymały praw wyborczych „po prostu”, podobnie czas pracy nie został zredukowany do 8 godzin „ot tak”: „zmiana jest możliwa wtedy, gdy odpowiednio duża część społeczeństwa zorganizuje się, by ją sobie wywalczyć”. Nie byłoby Nowego Ładu – wielkiego programu prospołecznych reform gospodarczych – gdyby nie nacisk ze strony dobrze zorganizowanych klas pracowniczych. Podobne rzeczy dzieją się także dziś w kontekście katastrofy klimatycznej – działalność Extinction Rebellion czy Młodzieżowych Strajków Klimatycznych skutkuje ogłaszaniem przez kolejne (samo)rządy klimatycznego stanu wyjątkowego, a protesty żółtych kamizelek doprowadziły do powołania we Francji panelu obywatelskiego do spraw klimatu.
Tu przechodzimy do koronnego argumentu Markiewki: konieczności wywalczenia przez społeczeństwa Nowego Zielonego Ładu. Samo pojęcie jest dość niejednoznaczne (swój Green New Deal ma Partia Demokratyczna w Stanach Zjednoczonych, inaczej pojęty Nowy Zielony Ład wdraża Unia Europejska), chodzi jednak o pewien ogólny kierunek reform stawiających nie na mechanizmy rynkowe i nie na politykę zaciskania pasa, ale na szeroko zakrojony program inwestycji publicznych, będących czymś więcej niż korektą obecnego systemu: stanowiących dla niego alternatywę. Celem jest taka transformacja polityczno-ekonomiczno-energetyczna, która nie wiązałaby się z wyrzeczeniami i nie obciążałaby najsłabszych grup społecznych, ale – przeciwnie – radykalnie dowartościowywałaby „zielony” sektor publiczny: od transportu zbiorowego po służbę zdrowia. Na głosy sceptyczne, iż będzie się to wiązać ze zbyt dużymi kosztami, Markiewka udziela prostej odpowiedzi: „Klimat jest jeszcze bardziej too big to fail niż jakikolwiek bank. […] Jakkolwiek duże byłyby koszty Nowego Zielonego Ładu, koszty zaniedbań będą jeszcze większe”. Autor proponuje także oryginalne połączenie koncepcji zrównoważonego rozwoju i postwzrostu, zgodnie z którym pewne elementy gospodarki (np. odnawialne źródła energii, transport zbiorowy) powinny rosnąć, inne zaś (konsumpcja mięsa, wydobycie paliw kopalnych, konsumpcja dóbr luksusowych) zdecydowanie spadać.
Przyznam, że trudno mi wtrącić do opowieści Markiewki swoje trzy grosze. Jego ogólne postulaty są dla mnie nie tylko przekonujące – są po prostu oczywiste. Toruński filozof ma przy tym niewątpliwy dar opisywania skomplikowanych zagadnień w zrozumiały sposób, niezbędną szczyptę zacięcia publicystycznego (ujawniającą się zwłaszcza w jego polemikach z dogmatami wolnorynkowymi) i dużą erudycję: powołuje się na trafne przykłady, odsyła do istotnych prac z zakresu klimatologii, polityki, ekonomii heterodoksyjnej i tym podobnych. Trudno więc także zarzucić coś jego argumentacji. Spróbuję jednak wskazać na trzy zagadnienia, które nie do końca mnie przekonują lub budzą we mnie niedosyt.
Po pierwsze, mam poczucie, że spora część rozważań Markiewki to klasyczny przykład preaching to the converted: przekonywania tych, którzy i tak są już przekonani. Tu oczywiście wartość jego książki polega na pchnięciu ich na właściwe tory, wskazaniu na konkretne przykłady politycznej sprawczości. Pozostaje jednak pytanie: co z całą resztą – z (mimo wszystko olbrzymią) grupą tych, którym łatwiej wyobrazić sobie koniec świata niż koniec kapitalizmu, którzy nade wszystko przedkładają wiarę w dogmaty neoliberalne, w interes jednostkowy i wartość prywatną? Łatwo pokazać, że koncerny paliwowe inwestują niebotyczne kwoty w proceder produkcji denializmu klimatycznego, jeszcze łatwiej wyśmiać ekonomistów, zdaniem których rynek działa niezależnie od praw fizyki. Czy jednak bez nich – a w każdym razie bez tych „zwykłych” ludzi, z których lata indoktrynacji uczyniły wzorcowe podmioty neoliberalne – uda się przeprowadzić niezbędne zmiany? Czy rzeczywiście istnieje aż tak duża wola polityczna do ich wdrożenia? Życzyłbym sobie, by Markiewka miał rację, ale empiria pokazuje, że wystarczył rok pandemii COVID-19, by wielu ludzi straciło cierpliwość do izolacji społecznej, zapomniało o solidarności, a nawet zaczęło wierzyć w teorie spiskowe zaprzeczające pandemii, jako żywo przypominające mechanizmy denializmu klimatycznego. A czym jest pandemia COVID-19 wobec katastrofy klimatycznej?
Wiąże się z tym drugie zagadnienie: pilność wyzwań. Tu będę chyba większym pesymistą niż Markiewka, który stosunkowo często pisze o rozmaitych jaskółkach nadziei, takich jak nowe koncepcje polityczne czy ekonomiczne starające się wyjść naprzeciw sytuacji klimatycznej. „To już się dzieje” – podkreśla raz po raz autor i trudno nie cieszyć się razem z nim. Pytanie jednak, czy dzieje się dostatecznie szybko. Choćby cele europejskiego Nowego Zielonego Ładu są przedmiotem dużej krytyki. To cele za mało ambitne i zbyt wolno realizowane, abyśmy mieli jakiekolwiek szanse na utrzymanie ocieplenia klimatu na poziomie 2 stopni Celsjusza względem czasów sprzed rewolucji przemysłowej (znamienne, że o 1,5 stopnia wynikającym z porozumienia paryskiego mało kto już nawet mówi)[7]. Markiewka nie jest naiwny i zdaje sobie sprawę, że obywatele powinni patrzeć rządzącym na ręce i wymuszać na nich realizację obietnic, ale problem wydaje się głębszy: czy mamy na to czas? Badaczki i badacze forsujący koncepcję antropocenu są zgodni, że system Ziemi już wkroczył w nową trajektorię i nieunikniony jest jakiś rodzaj chaosu klimatycznego – gra toczy się jedynie o to, jak bardzo ten chaos uda nam się ujarzmić, a nie o to, czy uda się go uniknąć. Rodzi się tu pytanie, czy powinniśmy inwestować całą energię w ratowanie świata, jaki znamy, czy raczej przygotowywać się na to, co nieuchronnie nadchodzi?
To zaś kieruje mnie w stronę trzeciej kwestii. Otóż mimo wskazywania na polityczną sprawczość aktorów nie-ludzkich Markiewka często o nich zapomina. Albo inaczej: w jego rozumowaniu sprawczość tego, co nie-ludzkie, polega przede wszystkim na negatywnych ingerencjach w świat ludzki (np. sprawczość pandemii COVID-19 bierze się stąd, że wywróciła nasze gospodarki). Tak się oczywiście dzieje. Markiewka nie zawsze jednak pamięta o pozytywnych powiązaniach pomiędzy ludźmi i nie-ludźmi, które na przykład Donna Haraway nazywa sympojetycznością: współwytwarzaniem świata, w jakim żyjemy[8]. Zbyt często chodzi mu o wypracowanie „bezpiecznej przestrzeni operacyjnej dla ludzkości”[9], a nie o rzeczywiste – jak to ujmował Latour – włączenie aktorów nie-ludzkich do parlamentu. Bez tego kroku przedsięwzięcie zmiany świata, jaki znamy, będzie niepełne, a przez to także nieskuteczne. Stawka wydaje mi się więc jeszcze wyższa, niż to zarysowuje Markiewka. Jeśli zmieniać świat raz jeszcze, to tylko z resztą jego aktorów.