W wywiadzie dla miesięcznika „Teatr”, opublikowanym w lutym 2023 roku, Katarzyna Minkowska zapowiadała, że w kolejnym sezonie przygotuje w TR Warszawa premierę „Kubusia Puchatka”: spektaklu familijnego, opowiadającego o konsolidującej się wspólnocie poddawanej rozmaitym próbom[1]. Do tej premiery na razie nie doszło, a tymczasem na wspomnianej scenie reżyserka zrealizowała przedstawienie dla dorosłej widowni, które jednak pozwala jej eksplorować temat wspólnoty doświadczającej nieoczekiwanych zdarzeń, w wyniku których podlega rekonfiguracjom i się rozpada. „Kiedy stopnieje śnieg” też można uznać za spektakl „familijny”, choć w przewrotnym, upiornym sensie tego słowa. Po głośnych realizacjach będących adaptacjami znanej, często klasycznej prozy („Cudzoziemka” i „Faustus” w Teatrze Polskim w Poznaniu, „Orlando. Bloomsbury” w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie czy „Mój rok relaksu i odpoczynku” w Teatrze Dramatycznym w Warszawie) Minkowska stworzyła – wraz z dramaturgiem Tomaszem Walesiakiem –oryginalny scenariusz spektaklu opowiadającego o kryzysie w rodzinie i różnych sposobach przepracowywania żałoby.
Po samobójczej śmierci nastolatki osoby reprezentujące różne pokolenia jej krewnych spotykają się w domu, w którym część z nich mieszka, inne regularnie go odwiedzają, a niektóre – nie bez trudu – właśnie wróciły do niego po latach. To grono przypomina wspólnotę mieszkańców Stumilowego Lasu: różnią się, mają własne, niepowtarzalne neurozy, pomimo których usiłują ze sobą żyć. W uniwersum Minkowskiej obnażona zostaje iluzyjność takiej wspólnoty. Bohaterowie i bohaterki jej opowieści nie są bajkowi, a całkiem zwyczajni –pluszowy jest tu tylko wąż, który wypełza czasem na scenę jak zły omen. Nie znamy nawet imion poszczególnych postaci, które stanowią jedynie zbiór typów poddawanych psychosocjologicznej analizie; trudno też jednoznacznie odtworzyć wszystkie rodzinne powiązania. Gromadzą się – jak to często bywa w teatralnych studiach rodziny – przy stole. Minkowska sprawnie wykorzystuje konwencję obyczajowego teatru psychologicznego, znakomicie konstruując świat emocjonalnie angażujący widzów. Napięcie narastające od samego początku przedstawienia sprawia, że jego konstrukcja przypomina Ibsenowski dramat analityczny. Gęstniejąca atmosfera oczekiwania na zdemaskowanie buzujących pod powierzchnią sekretów prowadzi tu do ujawnienia faktów z przeszłości rodziny, co w radykalny sposób zmienia organizujące ją układy.
U Minkowskiej nie ma spektakularnych zwrotów akcji: większości spośród stopniowo odkrywanych tajemnic spodziewamy się od początku, inne nie wpływają znacząco na przebieg zdarzeń ani nie zmieniają relacji pomiędzy bohaterami. Siłą tego spektaklu, w którym tragizm łączy się z komizmem, są właśnie autentyczność i zwyczajność, brak puenty (nierozwiązywalne problemy pozostają nierozwiązane) oraz naturalność dialogów. Publiczność umieszczona na dwie godziny w niekomfortowej sytuacji rodzinnego zlotu doświadcza napiętej atmosfery i sprzeczek, śledzi chwilowe, zmienne sojusze, przysłuchuje się small talkom maskującym ważniejsze tematy i obserwuje ciotkę wmuszającą innym (przygotowywane na scenie) jedzenie. Narastające przy tym poczucie irytacji i znudzenia, które mogą odczuwać niektórzy widzowie, nie wynika z nieudolności reżyserskiej czy dramaturgicznej – to raczej zaprojektowana przez twórców reakcja na niezbyt przyjemnie, a często tak znajome wielu z nas sytuacje. „Kiedy stopnieje śnieg” nie jest pierwszym spektaklem Minkowskej, w którym ważniejsza od modnych dyskursów okazuje się chęć emocjonalnego zaangażowania widzów w świat przedstawienia i uniwersalność doświadczanych przez nich emocji.
Spektakl rozgrywa się na kilku planach: przestrzeń sceny wyobraża salon z kuchnią, a do innych przestrzeni mieszkania czy do wnętrza samochodu przenoszą nas projekcje oraz retrospektywna narracja z offu. Symultaniczność, wielopłaszczyznowość oraz – nabierająca coraz większego znaczenia w trakcie trwania akcji – warstwa wizualna przełamują wyjściowy realizm prezentowanych zdarzeń oraz sugerują wyłaniającą się stopniowo dominantę tematyczną przedstawienia. Rodzinna tragedia jest tu jedynie punktem wyjścia, pretekstem do refleksji na temat różnych form przepracowywania żałoby i wsparcia, którego potrzebują osoby jej doświadczające. Otumaniona lekami matka zmarłej (Aleksandra Popławska) rozpacza w milczeniu, jej wuj (Mirosław Zbrojewicz) snuje intelektualne dywagacje, odwołując się do badań na temat dziedziczenia skłonności suicydalnych, ciotka (Maria Maj) ucieka w fantastyczny świat „Gwiezdnych wojen”, kuzynka (Justyna Wasilewska) buntuje się przeciwko swojej mamie (Magdalena Kuta), a ktoś inny (Rafał Maćkowiak) każdy kłopot próbuje obrócić w żart. W pewnym momencie śmierć nastolatki wydaje się niemal nieistotna, czego znakiem może być niezauważenie przez nikogo ze skupionych jedynie na sobie postaci snującego się ducha dziewczyny (Antonina Marcyniak).
Decyzja, by wątku samobójstwa nie umieszczać w centrum zainteresowania (a jednocześnie wyraźnie go zaakcentować), wydaje mi się bardzo ciekawa i niejednoznaczna. W ten sposób twórcy warszawskiego spektaklu unikają mielizn teatralnej mody na interwencyjne i często protekcjonalne mówienie o problemach psychicznych oraz pladze samobójstw wśród dzieci i młodzieży. Równocześnie, wprowadzając wątek rodzinnej klątwy, zdają się powielać mechanizm „zagadywania” trudnego tematu, co wyraźne jest także w zachowaniu postaci przedstawienia. Znów prowokowany jest, odczuwany przez publiczność, dyskomfort, który tym razem wynika z połączenia wstydliwych uczuć ulgi i niedosytu (to „brzydkie uczucia” podobne do opisanych w książce pod redakcją Moniki Kwaśniewskiej i Katarzyny Waligóry[2]), doświadczanych szczególnie wyraźnie w końcówce spektaklu, kiedy okazuje się, że nie zostajemy bezpośrednio skonfrontowani z tym, co – będąc prawdziwą przyczyną kłopotów wpływających na życie rodziny – buzuje pod powierzchnią prezentowanego nam świata przedstawionego. Narastające napięcie nie zostaje rozładowane. Odbieram tę strategię jako metakomentarz do sytuacji postaci na scenie, które – rozmawiając ze sobą przez dwie godziny na (wydawałoby się) poważne tematy – cały czas jedynie ślizgają się po powierzchni, nie wykorzystują szansy na wyciągnięcie jakichkolwiek konstruktywnych wniosków.
Świadomość, że ten angażujący i intrygujący emocjonalnie spektakl ostatecznie nie formułuje żadnej oryginalnej hipotezy, jest najbardziej rozczarowująca. W pewnym momencie znakomity słuch twórców scenariusza i ich umiejętność wytwarzania szczególnej atmosfery przestają wystarczać. Śledzenie niemal laboratoryjnych studiów rozmaitych sposobów radzenia sobie z traumą jest ciekawe, podobnie jak obserwacja własnych reakcji na prezentowane na scenie postawy. Jednak dokonana przez Minkowską i Walesiaka analiza żałoby, pamięci i rodzinnych relacji nie mówi na ich temat niczego nowego. Można odnieść wrażenie, że twórcy „Kiedy stopnieje śnieg” odwracają jedynie myśl Lwa Tołstoja o tym, że wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, a każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób. Duszny spektakl Minkowskiej sugeruje, że każda rodzina skrywa mroczne sekrety, które z biegiem lat – przez wyparcie i brak komunikacji – coraz bardziej potwornieją, prowadząc do powielania zachowań, które część publiczności zapewne łatwo rozpozna z własnego doświadczenia. Błędnie rozumiana bliskość bohaterek i bohaterów przedstawienia sprowadza się do zagłuszania problemów śmiechem, czczych rozmów i unikania konfrontacji, o czym wprost wspomina ciotka, mówiąc: „Było tak miło, po co się kłócić?”. Zdolność do tłumienia konfliktów wydaje się synonimem rodzinnego szczęścia, choć w szerszej konsekwencji jest przyczyną rozpadu więzi, co jako konkluzja jest tyleż prawdziwe, co banalne.
Twórcy operują efektownymi środkami, chociaż opierają się przy tym na oczywistych skojarzeniach, czego dowodzi warstwa wizualna (scenografia Łukasza Mleczaka i wideo Agaty Rucińskiej). Obecność ekranów – czasem pokazujących to, co dzieje się w innych pomieszczeniach, kiedy indziej pełniących funkcję telewizorów, w które bezmyślnie wgapiają się domownicy – absorbujących uwagę, a przy tym ograniczających możliwość refleksji, sugeruje, że pozornie bliskie sobie osoby, patrząc na siebie, mogą się nie widzieć, podobnie jak mogą słyszeć wypowiadane przez innych słowa, ale ich nie słuchać. Przypominająca bęben pralki machina, która pojawia się w głębi sceny w drugiej części spektaklu, sugerować może potrzebę oczyszczenia rodziny z narosłego przez pokolenia brudu, choć w pewnym momencie staje się też metaforą błędnego koła. Albo kołowrotka, w którym – jak chomiki – utknęli bohaterowie tej opowieści. Powracający w różnych wersjach motyw węża (w formie związanych ubrań, pluszowej zabawki, projekcji czy na wykorzystanym w spektaklu obrazie autorstwa Sebastiana Pawlaka), nawiązując do domowego zwierzątka zmarłej nastolatki, przypomina o tym, że coś zatruwa rodzinę i czai się, by wypełznąć w najmniej spodziewanym momencie. Trawiona jadem, pogrążona w żałobie i od lat rozbita wspólnota krewnych pozuje przed teatralną publicznością, siedząc na kanapie z szerokimi, nieszczerymi uśmiechami. Temu kadrowi, choć odwołuje się do trywializujących rodzinne problemy sitcomów, takich jak „Świat według Bundych”, dużo bliżej do upiornej trylogii rodzinnej Markusa Öhrna[3].
Mimo lekkiego niedosytu, jaki pozostawia na poziomie refleksji, najnowszy spektakl Minkowskiej stanowi ciekawe wyzwanie dla uczestniczących w nim widzów. „Kiedy stopnieje śnieg” jest kolejnym dowodem na talent jego reżyserki do budowania scenicznych światów, lokowanych na zacierającej się granicy pomiędzy rzeczywistością a podświadomością. Zachęca także do namysłu nad wsparciem, które otrzymujemy i dajemy innym, z całą jego skutecznością i częstą wadliwością, oraz przypomina, jak różnorodne mogą być sposoby radzenia sobie z doświadczeniem śmierci. Udowadnia też, że śmiech nie jest najlepszym lekarstwem na wszystkie problemy, a kłótnia może przynieść więcej dobra niż – utrzymywana za wszelką cenę – zgoda.