„Piosenki o miłości” stają się fenomenem o charakterze pokoleniowym. W wielu głosach osób zauroczonych filmem Tomasza Habowskiego da się usłyszeć ekscytację, że w końcu ktoś uchwycił stan ducha młodych ludzi – odbił skrywaną gdzieś w głębi serc wrażliwość, uderzył w nutkę współczesnej melancholii. Niektórzy nawet sięgają po porównania z „Niewinnymi czarodziejami”. Zaś ja dawno nie czułem się tak bardzo w kontrze wobec większości komentatorów.
Żeby było jasne – „Piosenki o miłości” to film urokliwy. Można się w nim zakochać, ale trudno się z nim zaprzyjaźnić. Oszałamia bowiem zmysły, ale przy bliższym poznaniu okazuje się zwyczajnie banalny. Być może wszystko, co w nim dobre, realizuje się na powierzchni: w stylu, lekkości, zwiewności, naskórkowej bezpretensjonalności. Ma stylowe, czarno-białe zdjęcia, godne podziwu główne role – szczególnie debiutantka, na co dzień wybitna wokalistka zespołu The Dumplings, Justyna Święs, wypadła imponująco – i naprawdę kapitalne piosenki. Ale też – piszę to z niekrytym żalem – cały worek fabularnych klisz, które niszczą z tak wielkim trudem wypracowane przez twórców poczucie autentyczności.
Warstwa wizualna przywodzi na myśl nowojorskie kino niezależne z kręgu mumblecore. Niech jako punkt odniesienia posłużą „Frances Ha” Noaha Baumbacha czy niedawne „C’mon C’mon” Mike’a Millsa. Minimalizm dodaje historii miłosnej Alicji i Roberta naturalności, pozwala skoncentrować na ich relacjach, kiełkujących uczuciach, drobnych gestach, słowach i tworzonych wspólnie piosenkach. Tylko niekiedy, w chwilach bezpiecznego bycia razem, spokoju, czułości i zaufania, czerń i biel ustępują barwom, które nie zalewają obrazu pstrokacizną, lecz wydobywają intymność bohaterów – pochodzą z rzeczywistości cyfrowej, ze świata socialmediowych komunikatorów i smartfonowych filtrów. Habowski eksperymentuje z kadrami, zawęża je do internetowych standardów, posługując się w ten sposób estetyką bliskości ery Tik Toka – i robi to przekonująco.
Być może te chwile intymności, wspólnego śpiewania i niezobowiązującego bycia razem są najbardziej satysfakcjonujące, bo czuć w nich coś niemożliwego do uchwycenia i zracjonalizowania. Może to chemia między aktorami, może ich rzemieślniczy kunszt, może wernakularność wykorzystywanych mediów, może wpadające w ucho i osiadające głęboko w duszy piosenki. Co by to nie było – działa. I chciałoby się zatopić w ten stan głębiej, wpatrywać się w te chwile zdobywania zaufania i szczęścia przez bohaterów, kontemplować ich delikatne stany ducha.
Niestety twórcy nie idą konsekwentnie w tę stronę. Nie nakręcili filmu utrzymanego w klimacie dzieł nowofalowych, w których bardziej od akcji liczy się nastrój. „Piosenki o miłości” mają bowiem fabularną konstrukcję, której ciężar ciągnie cały projekt w dół. Konflikty między bohaterami – a tym ulegają niemal wszyscy – zostały ufundowane na bardzo mocnych, jednoznacznych podziałach. Te natomiast biorą się z wyraźnie wyeksponowanych cech postaci. Każda ma swój wstępny, określający ją zestaw cech, które dodatkowo taplają się w stereotypach. Głównego bohatera można podsumować mianem „banan” – jest synem popularnego aktora, który ma coraz mniejszą chęć sponsorować dostatnie życie syna darmozjada. Alicja to z kolei „słoik” – zakompleksiona dziewczyna z Piotrkowa Trybunalskiego, która stara się utrzymać na powierzchni warszawskiego życia, pracując jako kelnerka. Ona ma talent, a on tylko wielkie ambicje. Różnią się tak bardzo, że jedynie uniwersalny język muzyki może ich połączyć, a następnie pomóc zakiełkować ich uczuciu. Z takich prostych opozycji składa się cały film. Jest postać ojca – wybitnego aktora – i jego syna, artystycznego miernoty. Jest zalękniona i zakochana dziewczyna oraz cynik, który nią manipuluje. Jest w końcu wielka wytwórnia, która może zapewnić sławę, ale także potrzeba pozostania niezależnym.
Granie tak wielkimi kontrastami, na dodatek już wielokrotnie przerabianymi przez kino, sprawia, że żaden konflikt, żaden psychologiczny dylemat nie wypada wiarygodnie. Habowski nie dba o autentyzm reakcji i komunikatywność stanów wewnętrznych. Nie wiadomo, dlaczego ona tak bardzo nie chce pokazać swoich piosenek, dlaczego on musi być takim dupkiem, a jego ojciec tak wielkim megalomanem. Może jedyną odpowiedzią jest potrzeba nieustannego tworzenia konfliktów, konfrontacji i utrzymywania międzyludzkich relacji na jak najwyższym poziomie napięcia?
Rozrysowywane konflikty i ciągnięte za nimi rozwiązania fabularne są łatwe do odgadnięcia jak standardy polskiej muzyki rozrywkowej – po jednej nutce. To oczywiste, że on będzie chciał udowodnić coś ojcu, więc zniweczy wszystko, co zaszło między nim a dziewczyną. Równie jasne jest, że będzie żałował i postara się to naprawić. To wynika już z wstępnie rozrysowanych relacji między postaciami. Tak było setki razy w znacznie lepszych filmach. Ci, którzy je znają, doskonale wiedzą, w którą stronę to zmierza. I – niestety – nie mylą się.