Choć sam tytuł stworzonego we Wrocławskim Teatrze Pantomimy spektaklu – „I love Chopin” – kieruje uwagę widzów na postać kompozytora, nie jest to sceniczna biografia. Trudno nawet jednoznacznie stwierdzić, że jego temat dotyczy wskazanego artysty. Owszem, nawiązania do wydarzeń z życia Chopina, cech jego charakteru czy odniesienia do tworzonej przez niego muzyki (stanowiącej znaczną część ścieżki dźwiękowej przedstawienia) pojawiają się w nim nieustannie, jednak twórców – współpracujących ze sobą od długiego czasu reżysera Jędrzeja Piaskowskiego i dramaturga Huberta Sulimę – znacznie bardziej od Chopina interesuje poczesne miejsce, które zajmuje on w panteonie najznakomitszych Polaków. Przyglądają się więc krytycznie rozpoznanym mechanizmom, za sprawą których wybitne i sławne postaci stopniowo odzierane są z życiowego konkretu, stając się symbolicznymi figurami. Kulturowe konstrukty funkcjonują w odbiorze powszechnym, ale powierzchownym. Ich tworzenie służy rozmaitym celom, na przykład budzeniu lub podtrzymywaniu poczucia narodowej dumy. W tym kontekście tytuł spektaklu przypomina kolejną wersję haseł promujących miejsca tłumnie odwiedzane przez turystów, chętnie fotografujących się pod tablicą „I love [nazwa miasta]”. Wrocławski spektakl obfituje w (także inne) wątki, jednak ich liczba niekoniecznie jest jego zaletą.
Wspomniane mechanizmy wytwarzania symboli parodystycznie i kpiarsko unaocznia rozpoczynający przedstawienie wykład słynnej chopinolożki, Danuty Gładkowskiej (granej gościnnie przez Sarę Celler-Jezierską). Oprócz pseudonaukowych wywodów dotyczących częstotliwości występowania specyficznych układów nutowych w utworach kompozytora, wielokrotnie pojawiają się w nim stwierdzenia podkreślające duchowe walory jego muzyki. W ten sposób Piaskowski i Sulima ukazują retoryczne mechanizmy, których celem i efektem jest spostponowanie sfery ciała w odniesieniu do pomnikowych postaci. Jak refren powraca także – obecna również w dalszych częściach spektaklu – kwestia immanentnej polskości, która wpisana jest w dzieła Chopina. Ten popularny sąd otwiera twórcom spektaklu pole do refleksji nad tym, co właściwie mieści się pod tym pojęciem i czego nie włącza się zwykle w jego zakres.
Rozwijaniu problematyki narodowej służą komentarze wygłaszane przez Danutę w reakcji na kolejne epizody spektaklu, tworzonego przez luźno połączone ze sobą sceny. Fabularne uzasadnienie tej asocjacyjnej struktury nie jest specjalnie wyszukane, co – przynajmniej częściowo – wynagradza spora dawka graniczącej z dezynwolturą śmiałości, na którą pozwalają sobie twórcy przedstawienia, ostentacyjnie przełamując napuszoną powagę i niemal nabożny szacunek, z jakim niejednokrotnie mówi się o postaci i dziele Chopina. Skończywszy wykład, Danuta wybiera się w swoją coroczną pielgrzymkę do grobu kompozytora. W minimalistycznej, ale bardzo wyrazistej i pomysłowej scenografii autorstwa Anny Marii Karczmarskiej i Mikołaja Małka miejsce to ukazane jest jako fortepian pokryty puklami włosów, na którym umieszczono ogromnych rozmiarów nos. Rozczarowana stanem pomnika („i glonem mi ten grobik zaszedł”) bohaterka przystępuje do porządków. Gdy próbuje przegonić obsiadające mogiłę muchy, uderza się w głowę i traci przytomność. Ciąg następujących potem zdarzeń jest więc skutkiem wypadku, co zwalnia twórców z konieczności przestrzegania reguł prawdopodobieństwa, pozwala im na wprowadzanie absurdalnego humoru i sięganie po rozmaite rozwiązania formalne.
W takiej konwencji nie musi więc dziwić, że muchy (sześcioro aktorek i aktorów Teatru Pantomimy w czarnych kostiumach ze skrzydełkami) przedstawiają się imionami muz, przekonują, że jadły z kompozytorem kanapki z jednego talerza, krytykują ideę Konkursu Chopinowskiego i prezentują własne pomysły interpretacyjne dotyczące jego utworów. Brawurowa choreografia wykonywana przez Kaliope (Agnieszka Dziewa) do „Etiudy Rewolucyjnej” ma świadczyć o tym, że Chopin zrozumiał los muchy od jajeczka do śmierci w pajęczynie. Teza ta prowokuje zdecydowany protest uczonej chopinolożki, przypominającej kontekst historyczny powstania słynnego utworu, upadek powstania listopadowego i wkroczenie wojsk rosyjskich do Warszawy. Wizerunek kompozytora wydaje się jej także zagrożony, kiedy wspomniany zostaje wątek listów pisanych przez artystę do Tytusa Woyciechowskiego (lekturze ich fragmentów towarzyszy subtelna, nastrojowa scena miłosna grana przez Jakuba Pewińskiego), co jest oczywistą reminiscencją prowadzonych przed czterema laty w sensacyjnym tonie rozważań medialnych dotyczących orientacji seksualnej Chopina.
Wątek homoseksualny pojawia się także w scenie kontrapunktującej wyrażane przez Danutę pragnienie, by „było tak, jak jest w jego muzyce” – co w jej mniemaniu oznacza boćki na polskich niwach, wiejski pejzaż i cmentarne krzyże. Pantomimiczny duet kobiet w ludowych strojach (Agnieszka Kulińska i Karolina Paczkowska) inicjowany sceną wspólnego czerpania wody ze studni, po chwili przechodzi w scenę miłosną. Podsumowujący ją komentarz chopinolożki, zaznaczającej, że nie natrafiła na ślad lesbijek na Mazowszu w XIX wieku, może oczywiście kierować myśl odbiorcy w stronę refleksji nad dominacją dyskursu heteronormatywnego w polskiej kulturze (a może nawet ku jej antyhomoseksualnej obsesji), ujawnia jednak też dobitnie słabości spektaklu. Należy do nich powtarzalność wykorzystywanych rozwiązań strukturalnych, wynikająca z rozgrywania kolejnych epizodów na zasadzie onirycznych (koszmarnych?) wizji będących skutkiem wypadku, któremu uległa Gładkowska, połączona z przerysowaniem, nieadekwatnością i infantylnością jej reakcji. Wszystko to sprawia, że diagnozy stawiane przez twórców tracą swój potencjał krytyczny, rozmywając się w powierzchownych kontrastach.
Mimo że spektakl nie do końca sprawdza się jako deklarowana przez twórców próba przyjrzenia się temu, co w polskiej kulturze przez wieki nie mogło zostać ujawnione, zdecydowanie skuteczniej oddziałuje na innym poziomie. Choć nie ułatwia tego wspomniana mnogość wątków, przedstawienie Piaskowskiego można otwierać innym kluczem, co sugeruje fragment – pojawiającej się tuż po początkowym wykładzie – popularnej piosenki Gazebo „I like Chopin”. W jej refrenie mowa o pragnieniu, by być razem.
Ten kontekst pozwala dostrzec, że niemal wszystkie postaci przedstawienia Wrocławskiego Teatru Pantomimy dotyka przejmująca samotność, wzmagana niejednokrotnie poczuciem wykluczenia. O tęsknocie i poczuciu osamotnienia Chopin pisze do Tytusa. Zbliżone odczucia towarzyszą także ukrywającym wzajemną fascynację tancerkom zespołu Mazowsze, które nie zdobywają się na miłosne wyznania. Danuta kompensuje własną samotność pracą naukową. Podobnie jest w przypadku kolejnych, znakomicie zagranych i wyjątkowo poruszających postaci, których mikrohistorie prezentowane są na scenie.
Jedną z nich jest stara nauczycielka fortepianu (brawurowa rola Jana Kochanowskiego), w której ustach największą pochwałę stanowią słowa „jak chcesz, to potrafisz”. Na poziomie odniesień publicystycznych uosabiane są tak wszystkie najgorsze praktyki systemu edukacji w szkołach muzycznych, z przemocą psychiczną na czele. Jednak kiedy postać ta wstaje na chwilę z wózka inwalidzkiego i wykonuje taneczną etiudę, by później – już z pozycji zamknięcia w niedołężnym, naznaczonym bólem ciele – wyznać, że dopiero teraz zrozumiała, jak grać Chopina, trudno nie dostrzec osobistego dramatu, który wynika z połącznia niepewności i całkowitego poświęcenia sztuce. Inna mikrohistoria, oparta na autentycznych zdarzeniach z 1906 roku, wiąże się z wizytą komisarza policji u Diny Almy de Paradedy (Eloy Moreno Gallego) – pochodzącej z Brazylii transpłciowej kobiety, będącej jedną z pierwszych znanych z nazwiska osób transpłciowych. W efekcie obaw przed skutkami nieuniknionego już wówczas wyjścia na jaw prawdy o przypisanej jej przy urodzeniu płci zdarzenie to doprowadziło do jej samobójstwa.
Skala tragicznych przeżyć kobiety, wspaniale oddana przez aktora Teatru Pantomimy, czyni ten epizod bodaj najbardziej poruszającym w całym przedstawieniu. Spycha też na dalszy plan – choć nie likwiduje – wątpliwości dotyczące tego, na ile sam fakt, iż zdarzenie to miało miejsce w Breslau, a obracająca się na salonach i pochodząca z wyższych sfer Paradeda darzyła Chopina szczególną estymą (sama była utalentowaną pianistką), wiąże jej historię z pozostałymi wątkami spektaklu. Czy wystarczy spojrzeć na poszczególne epizody przez pryzmat pragnienia, by znaleźć się we wspólnocie i zostać wysłuchanym? Właśnie takie dążenie ukazuje, zamykający przedstawienie, czytany z offu opis kobiety, która siedzi sama w pustym mieszkaniu i słucha muzyki Chopina, mając wrażenie, że właśnie on najlepiej ją rozumie.
Odniesienia do dzieł kompozytora i jego postaci pozostają w centrum każdej ze scen spektaklu. Spajają one – przynajmniej na podstawowym poziomie – poszczególne jego wątki, choć stopień ich powiązań nie zawsze jest przekonujący. Pomysł rozpięcia sporej części struktury przedstawienia na ramie wyznaczonej następstwami wypadku bohaterki także nie zapewnia stabilnego oparcia. „I love Chopin” ma charakter dość kłopotliwego w odbiorze patchworku, w którym irytujące dłużyzny sąsiadują ze zgrabnie pomyślanymi detalami, a fragmenty drażniące i nazbyt „łopatologiczne” – ze scenami wyjątkowo wdzięcznymi w odbiorze, poruszającymi i przejmującymi czułością, z jaką jego twórcy traktują poszczególne postacie.
Jak zazwyczaj bywa w takich przypadkach, w nieidealnym połączeniu można dostrzec estetyczny atut, uznając, że fabułę przedstawienia tworzy zasada sąsiedztwa różnych fragmentów. Można też skupić się na poszczególnych scenach, nie zwracając większej uwagi na to, w jaki sposób miałyby one współgrać z innymi, albo zastanowić się, które z tych różnobarwnych skrawków można by wypruć i przeszyć w inne miejsce, na własne potrzeby tworząc inną, mniejszą, nieco lepiej dopasowaną do siebie całość. Idąc tym tropem, wolę patrzeć na „I love Chopin” nie jak na spektakl o kompozytorze czy próbę zmierzenia się z mechanizmami sterującymi tym, co uznaje się za godne kultury narodowej, lecz jak na świadectwo pewnej wrażliwości i empatii. A także jak na dowód szczerej wiary w to, że dzięki sztuce ktoś, w jakiejś chwili – właśnie wtedy, gdy będzie tego potrzebować – może (jak kobieta słuchająca muzyki Chopina) poczuć, że ktoś inny go rozumie. I że ma kogoś obok.