Trudno o bardziej symboliczną i znamienną cezurę dla historii przekształceń polskiej wsi w XX wieku niż przełom roku 1989. Trudno też, z tej perspektywy, o bardziej ironiczne określenie niż „przełom” – w jego wyniku nastąpił bowiem szereg przesunięć i kataklizmów. Zarazem lata 90. przyniosły ostatnie tak znaczące zainteresowanie wśród ludności wiejskiej konkursami pamiętnikarskimi; żadnej późniejszej inicjatywie nie udało się zebrać tak obszernego i różnorodnego materiału, na co oczywisty wpływ miała nie tylko zmiana paradygmatu partycypacji społecznej wspólnot lokalnych, ale także spadek zainteresowania oraz pozycji prasy, na łamach której często rozpowszechniano informacje zarówno o konkursach aktualnych, jak i publikowano teksty poświęcone tradycji pamiętnikarstwa chłopskiego z ostatnich kilkudziesięciu lat.
Doświadczenia czasów transformacji ustrojowej – na różnych jej etapach – zostały opisane przez mieszkanki i mieszkańców wsi w dwóch konkursach pamiętnikarskich.
W 1995 roku, w setną rocznicę powstania ruchu ludowego oraz sześćdziesięciolecie opracowania przez zespół Ludwika Krzywickiego prekursorskich „Pamiętników chłopów” Instytut Gospodarstwa Społecznego, Zakład Historii Ruchu Ludowego i Ludowe Towarzystwo Naukowo-Kulturalne ogłosiły konkurs na „Pamiętniki nowego pokolenia chłopów polskich”. Skierowany był on głównie do dawnych działaczy i działaczek organizacji związanych z ruchem ludowym – co więc oczywiste, kapitał symboliczny twórców, doświadczenia społecznikowskie i pełnione funkcje polityczne w znaczący sposób wpłynęły na specyfikę zebranego materiału. Wydawnictwo „Pamiętniki nowego pokolenia chłopów polskich” to jedna z najobszerniejszych publikacji diarystycznych w historii polskiego pamiętnikarstwa – w latach 1996–2004 ukazało się piętnaście tomów materiałów konkursowych. W pamiętnikach opisano bardzo specyficzny moment – dojrzałą fazę transformacji na terenach wiejskich oraz polityczne zawirowania po wyborach 1995 roku.
Tymczasem już w 1989 roku, na gorąco, bez czekania na spojrzenie „z perspektywy”, ogłoszono konkurs pamiętnikarski „Rolnicy i wieś polska 1989–1991”. Projekt, któremu przewodniczył ówczesny dyrektor Instytutu Wsi i Rolnictwa PAN Pamiętnikarstwa profesor Dyzma Gałaj – silnie związany z tradycją Towarzystwa Przyjaciół Pamiętnikarstwa, poseł na kilka PRL-owskich sejmów, dawny „Wiciarz” oraz działacz ludowy. Znaczący udział w organizacji konkursu miała także redakcja jednego z najpopularniejszych pism rolniczych, „Gromady – Rolnika Polskiego”, którą kojarzono z wielkimi konkursami pamiętnikarskimi z poprzednich dekad: „Młodym pokoleniem wsi Polski Ludowej” oraz zbiorem „Łączy nas ziemia”. W sumie w odpowiedzi na ogłoszenie nadesłano około 600 prac – z owych materiałów uformowano zaś niewielką, trzyczęściową monografię poświęconą doświadczeniom czasów przełomu na wsi: „Komu teraz wierzyć. Chłopi o sobie i polityce”[1].
Pokonkursowa monografia zbierała głosy osób związanych zawodowo z rolnictwem (rolnicy i rolniczki stanowią 92% autorów) oraz przebywających na stałe na terenach wiejskich. Różnorodne doświadczenia umożliwiły zbudowanie przekrojowej i wiarygodnej opowieści o pierwszych skutkach przełomu neoliberalnego poza miejskim centrum. Kilkanaście miesięcy po wprowadzeniu planu Balcerowicza Gałaj charakteryzował owe pamiętniki jako „opowieści w czasie kryzysu politycznego, ideologicznego, błądzenia społecznego, wielkich nadziei, ale i goryczy, i zawodu”[2].
Pierwsze lata panowania gospodarki wolnorynkowej poskutkowały ograniczeniem subwencji socjalnych (także tych dedykowanych np. młodzieży wiejskiej zagrożonej wykluczeniem ekonomicznym), nadwyżką produkcji rolnej (która w połączeniu z masowym importem żywności z krajów zachodnich doprowadziła do niewypłacalności większości gospodarstw), likwidacją kredytów rolniczych, zamknięciem Państwowych Gospodarstw Rolnych (dodajmy: niepoprzedzonym odpowiednim planem zagospodarowania siły roboczej oraz przestrzeni), inflacją, historycznym bezrobociem (pomiędzy rokiem 1988 a 1998 liczba osób biernych zawodowo wzrosła z 16,5% do 44%[3]) oraz niespotykanym od czasów tużpowojennych ubóstwem (w roku 1989 10,7% rodzin rolniczych dotkniętych było ubóstwem, w 1994 liczba ta wzrosła do 59,5%[4]). To już wiele (za wiele) – a to tylko początek listy potransformacyjnego kataklizmu ekonomicznego, społecznego i kulturalnego, z którym mierzyła się u schyłku XX wieku polska wieś.
Procesy transformacyjne nie ingerowały jedynie w strukturę gospodarczą społeczności wiejskich oraz w sferę symbolicznie pojmowanej tożsamości, wspólnotowych hierarchii oraz bezpieczeństwa socjalnego[5]. Edward Krzyżanowski, 53-letni rolnik z dawnego województwa wałbrzyskiego, w swoim pamiętniku zatytułowanym „Wisi czarna chmura” raportował między innymi:
Ja wiem po sobie i swojej rodzinie, jak bardzo obniżyła się stopa życiowa – przynajmniej o 50 proc. Jeszcze w 1990 r. co najmniej raz w tygodniu kupiłem 2 kg kiełbasy, 4 kg sera, a w tym roku nie kupiłem jeszcze nawet 1 kg kiełbasy. I sera także nie kupiłem. Jestem pewny, że w podobnej sytuacji jest obecnie w Polsce połowa obywateli[6].
Piotr Sator, dawniej zaangażowany politycznie sympatyk i wyborca „Solidarności”, który przed reformami z 1 stycznia 1990 roku posiadał dobrze prosperujące gospodarstwo rolne i spłacał – aż do przełomu wolnorynkowego – niskooprocentowany kredyt rolniczy, pisał z perspektywy początku 1991 roku:
Społeczeństwo polskie jest bardzo biedne, nie posiada pieniędzy, o nic się nie stara, w nic nie wierzy, tzn. nie wierzy, że będzie lepiej. Bo kto nie ma miedzi, to na… siedzi. Ja osobiście już nie liczę, że kupię jakieś meble, samochód, sprzęt rolniczy. To, czego się dorobiłem za komuny musi mi wystarczyć. Odebrano mi wszelką nadzieję. Jestem rolnikiem, posiadam 5,5 ha, mam 40 lat, a czuję się jakbym był starcem. Opuścił mnie entuzjazm, chęć działania, właściwie na niczym mi już nie zależy. Nic się nie opłaci, nie opłaci się pracować, nie opłaci produkować. Jest to straszny stan ducha. A z tego, co wiem, to większość ma podobnego ducha, jak ja. Dlatego już nigdy na „Solidarność” nie będę głosował, jak chyba większość rolników[7].
Poziom życia na wsiach, w małych miasteczkach czy miastach zorganizowanych dotychczas wokół upaństwowionego przemysłu (np. górniczy Wałbrzych) gwałtownie spadał. Poczucie frustracji i niesprawiedliwości w uboższej części społeczeństwa potęgowała forsowana przez rządzących oraz mass media opowieść o bogacącej się (bo niezależnej, zaradnej i prozachodniej) klasie średniej. Dla utrzymania tej narracji konieczna była ekonomiczna i społeczna degradacja „przegranych transformacji” – czyli klasy robotniczej, którą należało złożyć na ołtarzu reform, aby reszta (wyobrażona, kompetentna systemowo „większość”) mogła zyskać na postępie. O kontraście pomiędzy awansem w gospodarce socjalistycznej a degradacją w kapitalizmie pisał Bronisław Gędłek – 70-letni właściciel 3-hektarowego gospodarstwa w Małopolsce:
W gospodarstwie moim nastąpiła taka zmiana, że za socjalizmu co roku mogłem sobie zafundować jakąś maszynę lub zmodernizować budynki, teraz nie stać mnie na nic. Jeśli gospodarstwo jako tako prosperuje, to dzięki temu, że jego wyposażenie nastąpiło w latach socjalizmu, do czego wstyd się przyznać[8].
Dominujący dyskurs nie analizował jednak mechanizmów społeczno-ekonomicznych, lecz formułował wobec klasy robotniczej piętnujące oskarżenia o zacofanie, nieudolność i bierną roszczeniowość. Chór oskarżycieli składał się nie tylko ze związanych z Balcerowiczem inżynierów transformacji, ale także z przedstawicieli Kościoła (termin homo sovieticus przepisał na polskie warunki i upowszechnił ks. Tischner) i czołowych polskich socjologów (Edmund Mokrzycki pisał o „brudnych wspólnotach”, a Piotr Sztompka o „upiorach socjalizmu”).
Skoro o socjologach mowa, pozwolę sobie na ważną dygresję o przykładaniu modelu społeczeństwa obywatelskiego do rzeczywistości wsi. Z dzisiejszej perspektywy niezwykle chybione okazują się ówczesne badania dotyczące aktywności i samoświadomości politycznej wśród mieszkańców i mieszkanek obszarów peryferyjnych; zarazem metodologia owych badań wydaje się niezwykle intrygującym zagadnieniem. Przy ich prowadzeniu korzystano z bardzo specyficznych narzędzi, nieprzystających do wiejskiej rzeczywistości. Przykładowo: za probierz partycypacji politycznej uznano zaangażowanie mieszkańców i mieszkanek wsi w działalność lokalnych fundacji i stowarzyszeń (NGO-sów), a zatem w pełni zignorowano specyfikę tradycyjnych organizacji wiejskich (Kół Gospodyń czy też Ochotniczych Straży Pożarnych). Kryteria owych badań były dobrane arbitralnie, bez rozróżnień na specyfikę lokalnych społeczności czy procent występowania w danym regionie określonych organizacji[9]. Tradycyjne sposoby i formy budowania więzi społecznych, jak zauważali liczni badacze już na początku pierwszej dekady XXI wieku, nie mieściły się w oficjalnych, zunifikowanych badaniach statystycznych. Wieś charakteryzuje się bowiem mniej zinstytucjonalizowanymi, ale bardziej wspólnotowymi działaniami. Model społecznej partycypacji bazuje tu na bliskich relacjach rodzinnych oraz sąsiedzkich, które również stanowią formy społecznego aktywizmu oraz obywatelskiej samopomocy[10]. Neoliberalny projekt społeczeństwa obywatelskiego promował jednak zupełnie inny model rozumienia instytucji społecznych i form aktywności politycznej. W dyskursie publicznym schedę po PRL-u przedstawiono jako dysfunkcyjną i obciążającą dla nowego państwa i nowego obywatela. Przyjęto tym samym „retorykę radykalnej zmiany”[11] (vide słynna metafora „grubej kreski” z exposé premiera Tadeusza Mazowieckiego z 24 sierpnia 1989 r.) w każdej sferze życia. Miało to dalekosiężne (zdaniem obrońców neoliberalnych przemian – ówcześnie trudne do przewidzenia) konsekwencje społeczne.
W dodatku za pilnie wymagające zastosowania neoliberalnego liftingu uznano także te elementy „schedy” po PRL-u, które jeszcze na samym początku lat 90. przynosiły zyski i stanowiły istotny ośrodek lokalnej współpracy oraz samopomocy. I choć o wiele obszerniejsze opisy rozwiązywania prosperujących latami spółdzielni produkcyjnych opisali z perspektywy roku 1996 autorzy i autorki „Pamiętników nowego pokolenia wsi polski ludowej”, także i w pracach nadesłanych na konkurs „Rolnicy i wieś polska 1989–1991” odnaleźć można pierwsze wzmianki o nietrafionych prywatyzacjach pomniejszych spółdzielni czy kółek rolniczych. 32-letni Jan Lubas z Wielkopolski pisał:
Mnie, jako rolnika, żywo interesowała dyskusja nad ustawą o spółdzielczości. Momentami nie mogłem tego słuchać, że kółka rolnicze, GS czy banki spółdzielcze są wytworem komunizmu. Nasza spółdzielnia kółek rolniczych służy rolnikom przeszło 100 lat. Szyldy zmieniały się często, ale kierunek działania zawsze taki sam. Ludzie! Jak można ks. Wawrzyniaka i jemu podobnych, którzy zakładali banki, kółka rolnicze, posądzić o komunizm. Toż oni się w grobie przewracają[12].
Fragment ten diagnozuje, że już na wczesnym etapie transformacji neoliberalne rytuały modernizacyjne objęły nie tylko reformę paradygmatu ekonomicznego, instytucji i prawa, ale także specyfikę relacji i hierarchii społecznych. Od wszystkich aktorów nowej sceny gospodarki wolnorynkowej oczekiwano dostosowania do zreformowanych warunków oraz wypracowania odpowiednich praktyk, przyzwyczajeń, cech charakteru: rynkowej zaradności, indywidualizmu oraz elastyczności. Reformy przedstawiano jako logiczną i nieuchronną konsekwencję rozwoju cywilizacyjnego. Wedle ten narracji transformacja miała jasno określony cel, a zatem charakter teleologiczny[13]. Wobec tego każdy, kto podważał zasadność czy narzędzia wprowadzanych reform, uznawany był za nienowoczesnego, nieoczyszczonego z resztek poprzedniego systemu dywersanta. Mógł on mieć swoją opowieść (a nawet nadesłać ją na konkurs), ale zwykło się traktować ją jako wadliwą – jako narrację wypaczającą zdrowy system demokratycznego społeczeństwa obywatelskiego.
W latach 80. wprowadzenie stanu wojennego skutecznie wyciszyło związkowe dążenia rolników i rolniczek, dla których aktywność w opozycyjnym podziemiu była często bardziej niebezpieczna niż w miastach (choćby ze względu na specyficzne rozmieszczenie przestrzenne oraz brak anonimowości wśród wspólnoty lokalnej). Nową nadzieję przyniosła jednak kampania parlamentarna z 1989 roku, której symbolem stały się plakaty wyborcze działaczy solidarnościowych ściskających prawicę Lecha Wałęsy. Wyborczy zryw polskiej wsi z 4 czerwca 1989 roku napędzany był więc poparciem dla „Solidarności” (partie wywodzące się z ruchu solidarnościowego uzyskały na wsi w sumie 69% procent głosów[14]), ale frekwencja wyniosła tu jedynie 42,3%. Druga tura wyborów, przeprowadzona 18 czerwca po rządowej korekcie ordynacji wyborczej, nie spotkała się z licznym zainteresowaniem.
Wszelkie narracje kreujące opowieść o „wspólnocie antykomunistycznych poglądów” i dążeń polskiej wsi są zwyczajnie fałszywe – wieś nigdy nie była ani światopoglądowym, ani też ekonomicznym monolitem, charakteryzowała się za to wielością postaw i reprezentacji. Wyraz temu dawano także w nadsyłanych na potransformacyjne konkursy pamiętnikach. Witold Siniło, 57-letni rolnik z dawnego województwa toruńskiego, zdobywca trzeciej nagrody w konkursie, pisał:
Oczekiwania rolników są tak różne, jak różnorodna jest wieś. Jedno jest wspólne: niech nasza ciężka praca służy ojczyźnie, daje jej chleb, niech polskie dzieci na wsi i w mieście nie będą głodne. Tych, co sprowadzają żywność z zagranicy, uważam za przestępców i tak ich historia osądzi. Nie można rujnować własnego kraju w imię przyjętych teorii. Nasza uległość wobec Zachodu rodzi tylko lekceważenie i pogardę. Prowadzi do upłynnienia nadwyżek żywności, często przeterminowanej. Oczekujemy, by polska, zdrowa żywność, a taką jesteśmy zdolni produkować właśnie w małych gospodarstwach (tak, tak, Panie Balcerowicz – naczytał się pan, oj naczytał, tylko nie do końca poznał pan życie), była eksportowana za granicę w sposób przemyślany i zorganizowany. […] Prywatyzacja – tak, ale przy jednoczesnym interwencjonizmie państwowym przy produkcji żywności i jej dystrybucji[15].
Jednoznacznie negatywny obraz „Solidarności” nakreślił w swoim pamiętniku 73-letni rolnik spod Płocka – Wincenty Marchwiński. Powątpiewał on w strategie i kompetencje działaczy solidarnościowych jeszcze na długo przed masowym rozczarowaniem efektami rządów Mazowieckiego:
Agitacji wyborczej, oprócz „Solidarności”, prawie nikt nie prowadził. W samym Zawidzu odbyło się jedno zebranie ludowców, ale przywódcy „Solidarności” starali się je rozpędzić i zagłuszyć. Była to walka nie na argumenty, lecz na krzyk i hałas. Z afiszami, reklamą, było podobnie. Wszędzie tylko „Solidarność” i fotografie kandydatów na posłów razem z Wałęsą. Myślałem, że będzie tak, jak przed wojną: każdy przedstawiciel partii politycznej wypowie się i kto ma rację, ten uzyska poparcie wyborców. Teraz kandydaci ludowców nie mieli pieniędzy ani bogatych sponsorów. Zwycięstwo „Solidarności” było tymczasem zapewnione[16].
Na konkurs „Komu teraz wierzyć” swoje prace nadesłały jednak głównie osoby wiążące z „Solidarnością” (dawniej) i rządem Tadeusza Mazowieckiego („teraz”) wielkie nadzieje – a zatem zdeklarowani sympatycy i wyborcy opozycji antykomunistycznej. Jednym z nich był 43-letni Kazimierz Flis, laureat pierwszego miejsca w konkursie (jego znacznie obszerniejszy pamiętnik nagrodzono także w konkursie z roku 1995). Był to wieloletni działacz ludowy oraz członek „Solidarności”, rolnik na 6-hektarowym gospodarstwie. Pochodził z dawnego województwa skierniewickiego. W niecałe dwa lata po pierwszych częściowo wolnych wyborach napisał:
Mimo zwycięstwa idei, o którą walczyłem, odchodzę jako wielki przegrany. Bez środków do życia, pozbawiony możliwości uzyskania dobrych wyników gospodarowania, często oskarżany (na wsi dochodzi już do tego) jeszcze o to, że moje działania przyczyniły się w jakimś stopniu do upadku komuny, a wraz z nią – polskiego rolnictwa. Zastanawiam się, czy to może reguła, że wygrywający zawsze traci?[17]
O podobnym poczuciu odpowiedzialności za efekty polityki rolnej nowego demokratycznego rządu wspominała również 68-letnia Marcjanna Szałęga, rolniczka z dawnego województwa legnickiego. Choć w roku 1989 była zaangażowana w kampanię wyborczą na rzecz kandydatów lokalnej „Solidarności”, pisała później:
Wstydzę się za „Solidarność”, którą tak gorliwie popierałam w kampanii wyborczej do parlamentu. Dziś słyszę wymówki wielu osób, które namawiałam do głosowania. Tłumaczyłam, obdzielałam ulotkami, bo chciałam, żeby ta Polska była wolna i sprawiedliwa dla wszystkich. Wtedy, przed wyborami, byłam przekonana, że mam rację agitując uparcie za „Solidarnością”. Nie spodziewałam się, że to zwycięstwo w wyborach będzie drogo kosztować nie tylko starą spracowaną kobietę, ale całe prawie społeczeństwo[18].
Powyższe stanowiska równoważył nieco swoim pamiętnikiem autor sceptycznie oceniający zjawisko antyrządowych strajków chłopskich. Noel Kulbasz, 58-letni rencista z okolic Białej Podlaskiej, o zbyt pochopnej – choć uzasadnionej – krytyce działań Mazowieckiego oraz swoistym hedonizmie politycznym polskiej wsi pisał:
Wszyscy byliśmy gotowi i my na wsi też, do wyrzeczeń i do pomocy rządowi T. Mazowieckiego. Wiadomo każdemu, że nie może być od razu lepiej, że trzeba ciężko pracować, spłacać długi i budować od podstaw nowy ład. Zapowiedź, że nie będzie lekko, przyjęliśmy ze zrozumieniem. Każdy był zgodny, aby zacisnąć pasa i pracować jak najwydajniej, bo przecież już na swoim. No, ale cóż, życie jest życiem, a człowiek szybko zapomina, co było, do czego się zobowiązał[19].
Kulbasz źródeł wskazanej postawy wśród mieszkańców i mieszkanek wsi dopatrywał się nie w głoszonych przez polityków i socjologów „zapóźnieniu” i „braku wystarczająco rozwiniętej świadomości politycznej”, ale w działaniach zewnętrznych. Pisał o propagandzie kreującej negatywny wizerunek polskich peryferii, która wpływała na polaryzację nastrojów wśród rolników i rolniczek:
I oto teraz po tylu trudach, cierpieniach i ofiarach, kiedy wreszcie nastał nasz rząd p. Mazowieckiego, rozpowszechnia się opinię, że rząd ten jest antychłopski, antygórniczy, anty…, anty… itd. No i propaganda swoje zrobiła. Nie pamiętam, aby dobry rolnik w czasie nasilonych prac polowych mógł czegoś nie zrobić dla ziemi, dla gospodarstwa, ot tak wszystko zostawić i iść strajkować przez 1-2 tygodnie? Przeciwko komu ten strajk? Przeciwko całej Polsce, przeciwko samemu sobie. Na tych strajkach chłopskich ktoś chciał dorobić się stanowiska w Warszawie. Tylko ta odpowiedź tu się liczy. […] Ja się pytam: ludzie, gdzie my żyjemy? Mam już tych parę lat na swoim krzyżu, widziałem i przeżyłem sporo i mogę stwierdzić z pełną odpowiedzialnością, że żaden rząd komunistyczny przez 45 lat w Polsce nie był tak zajadle atakowany i zwalczany jak nasz, powtarzam „nasz”, rząd pod kierownictwem pana Mazowieckiego. […] Ogólnonarodowy kanibalizm[20].
Zarówno o wielkich nadziejach, jak i ogromnym rozczarowaniu oraz poczuciu niezawinionej krzywdy pisał 40-letni Piotr Sator, właściciel 5,5-hektarowego gospodarstwa z dawnego województwa kieleckiego:
Gdy T. Mazowiecki został premierem, widziałem w telewizji, jak był niesiony przez posłów, a on ręką kreślił w powietrzu znaki, jak ksiądz, który błogosławi. Płakałem z radości. Ale jakże szybko ta radość zamieniła się w nienawiść. Od 1 stycznia 1990 r. została wprowadzona reforma Balcerowicza i odsetki w skali miesięcznej wzrosły do 50 proc. a ja byłem zadłużony w banku na 2 miliony złotych. Z żalem sprzedałem dwie prośne maciory i zacieloną jałówkę, aby spłacić kredyt. Tak zaczęła się moja nienawiść do rządu T. Mazowieckiego. Naród wciąż wierzył niekomunistycznemu rządowi, wierzył, że go nie oszuka, wierzył, choć przeklinał. Rząd T. Mazowieckiego nie dał narodowi nacieszyć się odzyskaną wolnością. Reforma Balcerowicza wylała kubeł zimnej wody na nasze gorące z radości głowy[21].
Forsowane przez plan Balcerowicza zmiany miały się przełożyć na restrukturyzację produkcji rolnej na kształt gospodarstw zachodnich, czyli proces zmiany rolnika o socjalistycznej mentalności w farmera – niezależnego, kapitalistycznego przedsiębiorcę. I chociaż polskich rolników i rolniczek indywidualnych (posiadających własne gospodarstwa) nie musiano uczyć przywiązania do własności i rozważnego gospodarowania kapitałem (rolnictwo pozostawało jednym z bardzo nielicznych obszarów własności prywatnej w PRL-u; wszak wieś skutecznie przeciwstawiła się projektom stalinowskiej kolektywizacji), to nikt nie wyposażył ich w kompetencje i narzędzia, przy pomocy których mogliby radzić sobie z masowym napływem zachodniej żywności czy likwidacją tanich kredytów na wsparcie zakupu sprzętu rolniczego. Głównym bowiem przeświadczeniem neoliberalnej demokracji jest przecież hołdowanie autonomii i sprytowi jednostki, która jeśli chce być brana na poważnie, powinna przystąpić do redefinicji samej siebie w warunkach nowego systemu oraz podejmowania samodzielnych wyzwań i trafnych wyborów. Kości są w ruchu, nawet jeśli graczowi nie wytłumaczyło się zasad nowej gry.
Dekady i strategie ulegają przekształceniom, chociaż cel pozostaje ten sam. Michał Buchowski zauważał, że: „Postrzegana od czasów rewolucji proletariackiej jako utrudniająca postęp i »kłopotliwa« klasa chłopów po raz kolejny stała się, tym razem w oczach kapitalistycznych reformatorów, kulą u nogi, przeżytkiem społecznym minionego ustroju”[22]. O nieprzystawalności znanych polskim rolnikom dotychczas strategii produkcji oraz sprzedaży wyprodukowanej żywności pisał autor pamiętnika posługujący się godłem „Emeryt”. Wiemy, że był 69-letnim rolnikiem z Pomorza:
Powstały u nas swoiste paradoksy. Niedosyt łączy się z przesytem. Rynki – nie tylko miejskie, ale i w większych osiedlach wiejskich – zawalone są importowanymi ciuchami, obuwiem, rozmaitym rękodziełem, szeroką gamą różnych wytworów najnowszej elektroniki. Rolnicy polscy, jeśli chodzi o ekonomikę, „nadziali się” na wolny rynek cenowy niczym na historyczny pal tatarski, na którym żyć nie sposób, a okrutna śmierć jeszcze nie przychodzi[23].
O obecnej wśród rolników i rolniczek świadomości wagi i tradycji własności rolnej pisał natomiast cytowany już Witold Siniło: „Trudno pojąć – to chyba tylko wie twórca programu prywatyzacyjnego – dlaczego najbardziej prywatny sektor gospodarki polskiej – rolnictwo jest niszczony? To trochę tak jak rewolucja zjadająca własne dzieci”[24]. Z kolei Edward Krzyżanowski – 57-letni rolnik z dawnego województwa toruńskiego – potransformacyjną degradację społeczną i kulturową peryferii wpisywał w tradycję wieloletniego ucisku klasy chłopskiej:
Rolnictwo, jako jedyna gałąź produkcji w naszym kraju, nie dała się włączyć do gospodarki socjalistycznej. Była to największa opozycja wobec ówczesnych władz. Nie „Solidarność”, a chłopi zapoczątkowali rozkład totalitaryzmu w Polsce. Za czasów PRL wielu rolników „kiblowało” w stalinowskich kryminałach za niedostarczenie obowiązkowych dostaw zbóż, żywca, czy mleka, za każde słowo wymierzone w rząd. Jaką korzyść chłop polski otrzymał? Żadnej! Był bity w… I nadal jest bity. Za obecnej władzy – chyba najbardziej. Aby chłop podjął się strajkować, to musi być dobrze bity. I tak się właśnie dzieje na wsi[25].
W wielu wypowiedziach pamiętnikarzy i pamiętnikarek pojawia się wątek klasowego antagonizmu – konfliktu miasta z wsią. Jeśli bowiem mieszkańcy i mieszkanki polskich wsi (ci, którzy aktywnie uczestniczyli w życiu politycznym kraju) mieli poczucie ogólnospołecznej wspólnoty w imię działań na rzecz zmiany systemu i obalenia rządów komunistycznych – owo poczucie zostało skutecznie zniszczone przez skumulowane na obszarach peryferyjnych koszty transformacji. W pamiętnikach powraca zatem podział na historycznych oprawców i tych, którzy doświadczają wyzysku i przemocy. Siniło zapisał:
Wiem jedno, że prowadzenie takiej gospodarki, jak za rządów T. Mazowieckiego i w wielu przypadkach obecnie, doprowadzi wieś do ruiny. […] Wielu moich sąsiadów sprzedało krowy mleczne na mięso. Odczuwa się ogólne zniechęcenie, starsi rolnicy spluwają w ziemię i mówią, że jak przetrzymali Stalina to i przetrzymają tego s…na – takie były nastroje w roku ubiegłym i takie są obecnie. Rząd, który miał być naszym polskim rządem, stał się znów wrogiem chłopa. Ja tego tak nie odczuwam, z wieloma sprawami się nie zgadzam i zgodzić się nie mogę, ale takie widzę nastroje. Znowu na wsi są „oni” i „my”, tylko dlaczego?[26]
Wtórował mu także Wincenty Marchwiński, oceniając skutki kapitalizacji wsi jako bardziej dotkliwe niż stalinowską politykę kolektywizacji:
Papież Leon XIII w swej wielkiej encyklice potępił kapitalizm, jako krwiożerczy. Dziś chwali się kapitalizm, który zmienił tylko formy wyzysku, ale głównym jego celem jest nadal pieniądz, wyzysk. […] Chłop dużo wytrzyma. Wytrzymaliśmy komunistyczną akcję kolektywizacji, wytrzymamy i kapitalizację, chociaż prowadzi do większej biedy[27].
Siniło, Marchwiński oraz autorzy i autorki wielu innych pamiętników transformacyjnych zwracają uwagę na długie trwanie procesów modernizacji – zawsze narzucanej z zewnątrz i uzasadnianej logicznymi konsekwencjami rozwoju lub opłacalności. W tym sensie transformacja ustrojowa jawi się w zbiorze „Chłopi o sobie i polityce” jako kolejna, narzucona arbitralnie – a zdaniem wielu najdotkliwsza – Wielka Zmiana. Najdotkliwsza, bo nie uwzględniła specyfiki społeczno-kulturowej oraz tradycji partycypacji społecznej mieszkanek i mieszkańców wsi. Redaktor zbioru Dyzma Gałaj w opracowaniu zwracał uwagę, że w pamiętnikach z lat 90. pojawiają się cechy nieobecnego w konkursach pamiętnikarskich sprzed kilku ostatnich dekad narodowego agraryzmu. I faktycznie, jego przejawy można zauważyć w wielu akapitach. Przykładowo w zakończeniu pamiętnika Siniły czytamy:
Życie na wsi toczy się może w rytmie wolniejszym niż w mieście, ludzie są ostrożniejsi, niektórzy wystraszeni przez „nowych władców”, co to znowu wszystko najlepiej wiedzą. Myślę, że działanie społeczno-polityczne chłopów będzie ściśle powiązane z sytuacją ekonomiczną. Wspólne dążenia łączące wszystkich chłopów to walka o opłacalność – podkreślam to jeszcze raz – naszej ciężkiej pracy. Inaczej być nie może, nie jesteśmy idiotami, ani samobójcami. Polski chłop ma swój rozum, wynikający z naszej tradycji, z pracy pokoleń, poniżenia i walki o swoją godność, która to walka, niestety, jeszcze się nie skończyła![28]
Niech ta deklaracja zostanie z nami na chwilę – choć przecież znamy bieg najnowszej historii, a konsekwencje transformacji ustrojowej czy demistyfikacja neoliberalnej narracji były i są przedmiotem żywych, merytorycznych, dogłębnych debat. Wiemy, jak kończy się ta opowieść – że kaleczy ostrzami z obu końców. Że źle użyta potrafi wypaczyć zarówno obraz socjalnej krzywdy i systemowego ubóstwa, jak i demokratycznego karnawału. Że wygodnie leży jako oręż w dłoniach wszelkich populistów i samozwańczych kaznodziejów. Dlatego właśnie w niniejszym cyklu opisuję ją poprzez cudze, suwerenne opowieści. A już w kolejnym wydaniu „CzasKultury.pl” pojawi się druga część niniejszego odcinka. Czas podsumowań. I innych wielkich zmian.