Na przestrzeni lat 1945–1970 zorganizowano około 600 konkursów pamiętnikarskich (tylko w roku 1969 rozpisano ich ponad sto[1]), w których udział wzięło nawet ćwierć miliona osób. Do znaczącego wzrostu zainteresowania inicjatywami pamiętnikarskimi w drugiej fazie wskazanego okresu znacząco przyczyniła się popularność konkursu „Młode pokolenie wsi Polski Ludowej” z początku lat 60. A był to konkurs przełomowy nie tylko ze względu na liczbę nadesłanych tekstów (5475), ale także z powodu niespotykanego odzewu ze strony kobiet, mieszkanek wsi przed 35. rokiem życia. W dotychczasowych konkursach dla ludności wiejskiej brało udział: w 1935 roku 4% kobiet, w 1937 – 34%, natomiast w roku 1961 kobiety nadesłały niemal 50% zgłoszeń. Pierwszy pamiętnikarski parytet w historii.
Inicjatywę – jak w przypadku pierwszego konkursu dla młodzieży wiejskiej z lat 30. „Opis mojego życia, prac, przemyśleń i dążeń”, którego plon opublikowano w czterech tomach „Młodego pokolenia chłopów” – podjął i poprowadził Józef Chałasiński. Zespół redakcyjny i jurorski – w składzie nie byle jakim, z Eugenią Jagiełło-Łysiową, Dyzmą Gałajem, Bronisławem Gołębiowskim, Wiesławem Myśliwskim i Haliną Krzywdzianką – opracował i skomentował na przełomie lat 1964–1980 dziewięć tomów pamiętników.
Nadesłane na konkurs teksty miały opowiedzieć o powojennej rzeczywistości wsi. O modernizacji, nowych relacjach pomiędzy miastem i wsią, skutkach nacjonalizacji przemysłu oraz masowych migracjach. Rewolucja społeczno-polityczna, która nastąpiła po roku 1945, nie tylko przeorganizowała specyfikę produkcji oraz własności rolnej, ale przede wszystkim umożliwiła nowe scenariusze emancypacji ludności wiejskiej. Wiejskie pochodzenie nie musiało już determinować tożsamości – młodzież uzyskała dostęp do powszechnej edukacji, do zdobywania zawodów niezwiązanych z rolnictwem, do współuczestnictwa w kulturze. Było tak przynajmniej w teorii, zgodnie z deklarowaną polityką władzy socjalistycznej oraz modelu bezklasowego społeczeństwa.
Jedna z najistotniejszych przemian na powojennej wsi dokonała się jednak, jak pisał Franciszek Jakubczak, komentując wyniki konkursu, w sferze emancypacji kobiet:
Tak jak niewątpliwie głównym nosicielem prądów przeobrazicielskich jest w warunkach wsi jej pokolenie – tak wydaje się, iż w obrębie tego pokolenia szczególnym dynamizmem i pasją w przełamywaniu tradycyjnej obyczajowości, wyznaczającej im miejsce podrzędne i podporządkowane, charakteryzują się dziewczęta i młode kobiety wiejskie[2].
Opisane w pamiętnikach historie indywidualne ukazywały znaczenie i wielowymiarowość zmiany, jaka dokonała się na przestrzeni kilkunastu lat w dążeniach zawodowych oraz edukacyjnych kobiet, szczególnie urodzonych na wsi w latach 30. i 40. (dorastających zatem w PRL-u). Mieszkanki wsi młodego pokolenia zaczynały na nowo negocjować swoją pozycję zarówno we własnych rodzinach, jak i szerzej – w obszarze wspólnoty. Inaczej rozumiały swoją rolę jako pracownic, uczennic czy matek. Wyobrażenia o tym, jak w drugiej połowie XX wieku powinna/mogłaby wyglądać przyszłość dziewczyny urodzonej na wsi, konfrontowały także z obrazami medialnymi, czyli wizerunkami młodych dziewcząt przedstawianymi w literaturze i prasie (później także radiu i telewizji), które wyznaczały nowe standardy zachowań czy wyglądu. Nowoczesną, tak trudną do osiągnięcia przez miliony kobiet doświadczających wykluczenia ekonomicznego i edukacyjnego, „normę” nowoczesnej kobiecości. Setki pamiętnikarek nadsyłały w roku 1962 teksty rozpoczynające się od słów: „Kochana »Przyjaciółko«!”; większość z nich nie wzięłaby udziału w konkursie, gdyby nie opublikowana na łamach pisma odezwa oraz pamiętniki konkursowe sprzed lat. Czytelniczki ze wsi nie były jednak zapewne świadome, że nie czytają tej samej wersji pisma, którą kupić w kioskach mogą mieszkanki miast. W latach 1952–1976 „Przyjaciółka” wydawana była w dwóch mutacjach – wiejskiej i mainstreamowej. „Miastowym” oferowano artykuły o tematyce kulturalnej, modowej czy socjalnej; czytelniczka ze wsi mogła za to zapoznać się z informacjami z zakresu uprawy, hodowli i usprawnienia prac w gospodarstwie domowym. Pojawiały się oczywiście także artykuły o modzie czy literaturze, jednak widocznie skrojone pod redakcyjne wyobrażenia o wiejskiej odbiorczyni. „Przyjaciółka” była najpopularniejszym tytułem prasowym na polskiej wsi; cały nakład przekraczał dwa miliony, w tym milion wersji „wiejskiej”[3].
Klasowa kategoria związana z „chłopskością”, jak zauważały choćby Barbara Tryfan czy Jagiełło-Łysiowa, dla wielu młodych kobiet urodzonych na wsi po wojnie nie stanowiła już dyspozycji „losu”[4]. W przeciwieństwie do pokoleń swoich matek i babek mogły szukać definicji tożsamościowych także poza wsią i zawodem rolniczki lub, jak przez wiele lat klasyfikowano w dokumentach i badaniach socjologicznych kobiety pracujące na rodzinnych gospodarstwach – jako córki albo żony rolników.
Swoje pamiętniki na konkurs „Młode pokolenie wsi Polski Ludowej” przesłało ponad dwa i pół tysiąca kobiet – nie tylko ilustrując wpływ szerszych przemian społeczno-politycznych na zbiorowość, ale przede wszystkim dokumentując wielość i różnorodność prywatnych doświadczeń. To zapisy biografii indywidualnych, nieredukowalnych jedynie do spełnionej lub niezrealizowanej obietnicy powojennego awansu. W niniejszym odcinku cyklu proponuję lekturę zapisków z konkursu „Młode pokolenie wsi Polski Ludowej” dotyczących dziecięcych wspomnień wojennych oraz późniejszych doświadczeń edukacyjnych i zawodowych.
Konkurs kierowano do osób przed 35. rokiem życia, czyli urodzonych najpóźniej w roku 1926. O doświadczeniach z lat okupacji pisały zatem kobiety, które w czasie wojny były dziećmi lub nastolatkami. Najczęściej opowiadały o nich nie poprzez przytaczanie konkretnych wydarzeń, lecz przy pomocy zapamiętanych afektów (np. atmosfery dojmującego strachu czy niepokoju) i doświadczeń somatycznych. 24-letnia Krystyna w jednym z pierwszych akapitów zapisała: „Mieszkaliśmy pięć kilometrów od Treblinki. Wiatr zawiewał nieraz spalenizną”[5]. Nie była bezpośrednią świadkinią wydarzeń Zagłady, zapamiętała jednak ich wpływ na jej bliskich:
Widziałam różnicę w zachowaniu się ojca. Kiedy przychodził z miasta, siadał na łóżku płakał. Nic nie mógł jeść. Niemcy rozstrzeliwali Żydów. Te barbarzyńskie obrazy utkwiły ojcu w pamięci do dziś. Ojciec nie może patrzeć na śmierć królika, kury czy świni. W jego oczach pozostała na zawsze Treblinka[6].
Zupełnie innego wymiaru działań wojennych doświadczyła Maria z Lubelszczyzny, nastoletnia członkini Armii Ludowej. Jej brat brał udział w partyzantce od pierwszych miesięcy wojny. Ona, pomimo początkowych protestów zarówno jego, jak i wychowującej ich samotnie matki, złożyła przysięgę trzy lata później, najprawdopodobniej w wieku 15 lat:
Już pod koniec 42 roku umiałam się obchodzić z bronią z arsenału domowego, ale nie miałam jej na własność, zresztą brat mi jej nie dawał. Nauczył pokazał jak odbezpieczać granaty, jak rzucać, jak strzelać, jak załadować broń […]. Brat w tym czasie dawał mi różne zadania z zakresu łączności i kolportażu. […] Chodziłam zwykle drogami, na których była mała możliwość spotkania Niemców. Najgorsze było przedwiośnie, gdzie taka wyprawa, chociażby niezbyt daleka, była uciążliwa. Miedze i ścieżki były rozmokłe, nogi zapadały w błocie. Po dotarciu do miejsca, zwykle wszystko było mokre: ponczochy, buciki i nogi. Często towarzysze na rozgrzewkę dawali „kudyś”, był to spirytus nie rektyfikowany[7].
Brat Marii podobno „mawiał zawsze: gdybyś była chłopakiem – byłby z ciebie dzielny dowódca gwardystów albo dobry wywiadowca”[8]. Poza konkretnymi raportami działań konspiracyjnych, dziesiątkami pseudonimów oraz okoliczności śmierci żołnierzy Armii Ludowej i Batalionów Chłopski w swoim pamiętniku wspominała także, jak podczas składania przysięgi partyzanckiej wyrecytowała „Bagnet na broń” Władysława Broniewskiego, a później – wraz z resztą nastoletnich łączniczek i dopiero co zaprzysiężonych żołnierzy – odśpiewała słowa „Pieśni partyzantów” (znanej także jako „Marsz Gwardii Ludowej”) oraz słynną pieśń bojową ruchu chłopskiego, późniejszy hymn Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego:
Gdy naród do boju wystąpił z orężem, / panowie o czynszach radzili. / Gdy naród zawołał: „umrzem lub zwyciężym!”, / panowie w stolicy bawili. / O, cześć wam, panowie magnaci, / za naszą niewolę, kajdany, / o, cześć wam, książęta, hrabiowie, prałaci, / za kraj nasz krwią bratnią zbryzgany. / Armaty pod Stoczkiem zdobywała wiara / rękami czarnymi od pługa, / panowie w stolicach kurzyli cygara, / radzili o braciach zza Buga[9].
Urodzona w 1937 roku Regina wspominała wojnę głównie poprzez nieustannie towarzyszące jej poczucie głodu; w jednym z pierwszych akapitów swojego pamiętnika zapisała: „Od najwcześniejszych dni które pamiętam, największym moim pragnieniem było najeść się do syta chleba”[10]. Regina oswajała głód fantazją: wyobrażała sobie, co chciałaby znaleźć na talerzu, co mogą jeść ludzie w miastach, co je ksiądz proboszcz, a co nauczycielka z dawnej szkoły starszego brata. W ich domu zawsze jadło się rzadko i biednie, dlatego opisy spożywanych potraw stanowią w jej pamiętniku tło wielu pobocznych wydarzeń. Z wczesnego dzieciństwa, początku wojny, Regina pamiętała, że jej ulubionym, świątecznym przysmakiem było gotowane żyto podawane z kubkiem ciepłego mleka. Wiosną 1944 roku, zanim we wsi pojawiły się jednostki wojska, chodziła z matką do lasu w poszukiwaniu ziół, z których gotowały zupy, a nocami z ojcem wykopywała z cudzych pól ziemniaki, brukiew, co tylko się udało. Gdy później niemalże za ich płotem zaczęły stacjonować oddziały wojsk niemieckich, żołnierze w zamian za opłukanie w studni menażek po posiłkach pozwalali Reginie nalać do przyniesionego z domu garnuszka trochę zupy.
Tuż przed wojną, w latach 1934–1935, tylko 15% wiejskich dzieci uczęszczało do szkół[11]. Większość z nich, pomimo obecnego w prawie od roku 1919, lecz często nieegzekwowanego w rodzinach wiejskich obowiązku szkolnego, stanowili chłopcy, którzy edukację kończyli przeważnie na drugim oddziale. Po wojnie w obrębie systemu edukacyjnego znalazły się już niemal wszystkie dzieci, a na mocy dekretu z roku 1956 obowiązek kształcenia został rozszerzony na siedem klas szkoły powszechnej, czyli młodzież do 16. roku życia. Pamiętnikarki w większości były zatem absolwentkami przynajmniej kilku klas lub, jak Katarzyna, powojennych kursów wyrównawczych (np. organizowanych w ramach powszechnej akcji alfabetyzacyjnej). Katarzyna urodziła się w roku 1912 jako jedno z dziewięciorga dzieci służby folwarcznej. Ze względu na wiek autorki pamiętnik nie spełniał wymogów konkursu i został odrzucony już na etapie wstępnej selekcji; a możliwe, że był to jeden z niewielu tak obszernych tekstów, które Katarzyna kiedykolwiek stworzyła. Pisać i czytać nauczyła się dopiero po wojnie, już jako dorosła kobieta, żona i matka: „Ja co ledwo umiała się dawniej podpisać, to teraz kursami wieczornymi się podciągnęło i dość jako tylko piszą a czytam, a grunt, iże jak napisę to napisę, ale sama, nikogo się ja nie proszę i nikt nie musi zaraz wiedzieć, co ja chcę pisać”[12].
Pamiętnikarki i pamiętnikarzy o biografiach zbliżonych do Katarzyny, czyli reprezentujących pierwsze dorosłe pokolenie dzieci dawnej służby folwarcznej, Józef Chałasiński w sygnalnym tomie monografii konkursowej, „Awans pokolenia”, opisał jako pierwszych „współtwórców procesu historycznego”[13]. Nie tylko spisywali oni własne historie, ale upominali się także o pamięć pokoleń wcześniejszych (zwłaszcza rodziców). W ten sposób „przełamywali bierność” – sięgali po narzędzia, które dał im dopiero powojenny awans.
Demokratyzacja edukacji podstawowej wśród dzieci wywodzących się z klasy chłopskiej oraz robotniczej otwierała przed nimi szansę na przełamanie dotychczasowego determinizmu: ubóstwa, braku perspektyw, dziedziczenia pozycji społecznej. Zofia Z. z Podlasia, uczestniczka konkursów z roku 1961 oraz 1970, była pierwszą kobietą w swojej rodzinie, która nauczyła się pisać i czytać. W PRL-u wszystkie jej dzieci, czterech synów i trzy córki, uzyskały świadectwa maturalne. W przypadku wiejskich dziewcząt szansa na rozpoczęcie nauki była przede wszystkim narzędziem emancypacyjnym. Wiedza czy kompetencje zawodowe umożliwiały zdobycie choć częściowej niezależności finansowej od rodziny lub męża, a tym samym – szansę na większą suwerenność względem konserwatywnych norm obyczajowych i tradycyjnego modelu kobiecej podległości.
W praktyce jednak, szczególnie w przypadku dziewcząt pochodzenia chłopskiego i robotniczego, propagowany przez władze w pierwszych dwóch dekadach PRL-u projekt równościowy miał raczej charakter „emancypacji kontrolowanej”[14]. Z jednej strony deklarowano bowiem działania na rzecz równouprawnienia i aktywizacji zawodowej kobiet, z drugiej – szczególnie po odwilży 1956 roku – oczekiwano, że nadal będą pełniły w społeczeństwie głównie funkcje opiekuńcze i reprodukcyjne.
Dlatego też „Sopla” (pseudonim) przeżyła tyle rozczarowań. Najpierw musiała się zmierzyć z niechęcią najbliższego środowiska wobec pomysłu kontynuowania przez nią edukacji w szkole ponadpodstawowej. Bo chociaż w oficjalnej narracji partyjnej edukacja w socjalistycznej Polsce miała być ogólnodostępna, rodzice „Sopli” nie mieli ani odpowiednich finansów, ani specjalnej ochoty, żeby posłać córkę do szkół. Uważali, że na dziewczyny w mieście czyha tylko moralne i duchowe zepsucie. Poza tym tu jest przecież gdzie pracować – inne córki zostają przy rodzicach, pomagają na gospodarstwie, a później wychodzą za mąż i dopełniają reszty swoich kulturowych powinności. „Sopla” to się buntowała, to prosiła. W końcu udało jej się przekonać wujostwo z miasteczka, żeby udostępniali jej kawałek podłogi w swoim mieszkaniu, niedaleko budynku szkoły. Uczyła się dwa miesiące. Już w listopadzie 1957 roku ciotka zażądała od rodziców pamiętnikarki pieniędzy za wynajem „stancji”, czyli za siennik i miejsce przy kuchennym stole (nie w jadalni) do odrabiania lekcji.
„Soplę” oszukano. Złożono obietnicę, która okazała się niemożliwa do spełnienia. Miała żyć według innego, pełnego nowych perspektyw i możliwości scenariusza awansu klasy ludowej. Spisując pamiętnik wiosną 1962 roku, zmagając się z poczuciem niesprawiedliwości i rozczarowaniem, nadal pracowała na rodzinnym gospodarstwie:
Są ludzie, którzy zdecydowanie wierzą w to, że człowiek jest kowalem własnego losu. Ja mam prawo nie wierzyć we wpływ człowieka na własny los. W moim przypadku to nie ja spisałam się nieładnie. To los drwił i szydził sobie ze mnie. Zawód jaki przypadł mi w udziale był jednocześnie moim największym zawodem w życiu w innym tego słowa znaczeniu. Tak czy owak coś się w moim życiu nie wypełniło. Jakiś uraz pozostanie mi na zawsze[15].
Z zupełnie innymi przeszkodami musiała się za to mierzyć urodzona w 1941 roku pod Rzeszowem Zofia K. Urodziła się jako najmłodsza spośród jedenaściorga dzieci. Jej najstarsze siostry nie kończyły szkół; kiedy tylko uzyskiwały wiek umożliwiający im podjęcie pracy fizycznej, zatrudniały się na służbie u bogatszych gospodarzy. Po wojnie rodzina Zofii wyjechała na Ziemie Odzyskane, a ona mogła uczęszczać do siedmioklasowej podstawówki. Uczyła się świetnie. Egzamin wstępny z języka polskiego do liceum nauczycielskiego w Szczecinku zdała najlepiej ze wszystkich kandydatek. Ale w samej szkole doświadczyła szeregu upokorzeń zarówno ze strony rówieśników, jak i kadry nauczycielskiej, która na uczennice pochodzące ze wsi patrzyła mało przychylnym okiem. Zofia była od nich inaczej, znacznie biedniej, ubrana, wstydziła się zgłaszać do odpowiedzi i opowiadać o swojej rodzinie. I właśnie ten zinternalizowany wstyd – towarzyszące jej od pierwszych dni w nowej szkole poczucie bycia niewystarczającą, nie na miejscu – motywował ją do jeszcze cięższej pracy. Czuła, że na każdym kroku musi udowadniać swoją wartość. Uczyć się jeszcze pilniej, zdobywać jeszcze wyższe stopnie. Nie pozwolić, żeby ktokolwiek pomyślał, że nie zasłużyła na otrzymaną (chociaż przecież zapracowaną!) szansę:
Jak większość dzieci wiejskich, wychowana z dala od miasta i jego mieszkańców poczułam się jakby niższa, gorsza od nich. Już ta szkolna młodzież – koleżanki z egzaminów zadały mi wiele pytań, choć nie wysłowionych lecz swoim traktowaniem: czy my naprawdę jesteśmy gorsi od młodych z miasta, że nas traktuje się z góry? […] Za wszelką cenę dorównam im, mówiłam sobie i dlatego tak bardzo chciałam się uczyć[16].
O podobnych doświadczeniach pisała urodzona w 1944 roku we wsi pod Malborkiem Danka G:
Po ukończeniu szkoły podstawowej poszłam do szkoły średniej Technikum Gospodarczego w Elblągu. Było tu okropnie ze względu na pochodzenie z miasta czy ze wsi. Dziewczęta ze wsi były poniżane, wyzywane nie raz przez profesorów. Nie mogłam tego znieść i uciekłam do domu[17].
Po powrocie na rodzinne gospodarstwo Danka zapisała się do Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego oraz Koła Gospodyń Wiejskich. Chciała działać wśród swoich, we własnym środowisku, ze strony którego nie musiała się obawiać poniżenia.
Z szacunkowych danych wynika, że tuż po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, w roku 1921 spośród wszystkich aktywnych zawodowo kobiet aż 85% pracowało na roli[18]. W badaniach uwzględniano zarówno gospodynie uprawiające rolę na ziemi własnościowej, jak i służące w folwarkach czy u zamożniejszych gospodarzy pochodzenia chłopskiego. W roku 1960 odsetek ten wynosił już 59%, chociaż znaczna część kobiet pracujących w miastach (m.in. w przemyśle) wciąż wywodziła się przecież z ludności wiejskiej. W latach 1960–1974 w sektorze rolniczym oraz leśnictwie zatrudnionych było ponad trzy i pół miliona kobiet[19], a na początku lat 60., kiedy powstawały omawiane pamiętniki, kobiety stanowiły aż ¼ ogółu zatrudnionych w rolnictwie uspołecznionym, czyli w spółdzielniach oraz Państwowych Gospodarstwach Rolnych[20]. Za wszystkimi suchymi liczbami i procentami, które oczywiście ukazują skalę przemian w powojennej aktywności zawodowej mieszkanek wsi, stały setki tysięcy konkretnych kobiet, jednostkowych biografii, które swoją determinacją i uporem torowały drogę emancypacji zawodowej kolejnym pokoleniom. Jedną z nich była Stefania L. z Mazowsza.
Matka Stefanii zmarła jeszcze przed wojną. Ojciec nie radził sobie z samotnym wychowaniem piątki dzieci oraz prowadzeniem gospodarstwa, więc już po kilkunastu miesiącach ożenił się po raz drugi. Na gospodarstwie zrobiło się tłoczno. Szybko pojawiły się kolejne dzieci, czyli kolejni potencjalni pracownicy i spadkobiercy. A wiadomo było, że przy ojcu, z perspektywą dziedziczenia po jego śmierci ziemi, może zostać tylko jedno z rodzeństwa. Wieś, w której mieszkała rodzina Stefanii, leżała kilkadziesiąt kilometrów od Warszawy – co dawało perspektywę zawodową. Pierwsi do pracy w miejskich fabrykach ruszyli bracia, sama Stefania wyjechała do stolicy krótko po 16. urodzinach, by podjąć posadę służącej. „Państwo” traktowali ją podobno całkiem dobrze – nie protestowali ani kiedy zapisała się do związków zawodowych dla służby domowej, ani kiedy warszawscy działacze umożliwili jej przydział do Szkoły Hodowlanej w Ziółkowie pod Gostyniem. Szkołę ukończyła w grudniu 1950 roku, chociaż, jak pisała, trudno było jej odnaleźć się w tamtejszej rzeczywistości. Stefanię wyśmiewano jednak nie z powodu chłopskiego pochodzenia – wszak większość uczniów (kobiet uczyło się tam niewiele) także urodziła się na wsi. Przyczyną szyderstw była natomiast jej poprzednia praca. Nie dość, że w Warszawie, to jeszcze u inteligencji, sprzątając po „Panach”. Mimo emocjonalnego dyskomfortu Stefania wiedziała, że nie może porzucić edukacji. Nie miała przecież gdzie wrócić. Zacisnęła zęby i skończyła kurs hodowlany z jednym z najlepszych wyników w całym roczniku:
[Z]robiłam postanowienie, że będę się uczyć i zdobędę pierwsze miejsce i tak było ciągle, byłam na 150 uczni na szóstym miejscu, a szczególnie kiedy koledzy zrobili bunt jak profesor wykładał na przykład uzębienie koni że się nie będziemy uczyć wtedy już się nauczyłam i cała klasa się nie zgłosiła, a ja zgłosiłam się do powtórzenia, zawsze byłam pytana przez profesorów […][21].
Pamiętnik nadesłała już z PGR-u w Uninie, gdzie pracowała najpierw jako zootechniczka, a później – po ukończeniu nauki w technikum weterynaryjnym – jako główna weterynarka. Kastrowała bydło, odbierała porody cieląt, leczyła źle karmione świnie i niedbale podkute konie. Na początku musiała mierzyć się z obraźliwymi komentarzami i niesubordynacją tamtejszych pracowników, którzy nie chcieli wykonywać poleceń przełożonej-kobiety. Ale Stefania ponownie nie dała za wygraną. Nie po to tyle lat walczyła o swoją pozycję, nie dojadała i uczyła się po nocach, żeby ktoś teraz podważał jej kompetencje tylko dlatego, że poza spodniami nosiła też spódnicę (choć dodaje, że wyłącznie od święta).
Powojenna emancypacja większości mieszkanek wsi wyglądała jednak znacznie inaczej. Z badań przeprowadzanych przez Danutę Markowską w drugiej połowie lat 70. jasno wynikało, że wśród ludności wiejskiej niezmiennie dominowało przekonanie o naturalnie podległej i niesuwerennej pozycji kobiety[22]. Córki miały być posłuszne wobec ojców, siostry wobec braci, a żony wobec mężów. Od kobiet oczekiwano nie tylko pracy, zarówno gospodarczej, jak i opiekuńczej, ale także obowiązku pielęgnowania tradycji i wartości uznawanych przez społeczność wiejską za istotne. Masowe migracje do miast i równoczesna mechanizacja rolnictwa w praktyce wcale nie wpłynęła także na większą niezależność kobiet. Wręcz przeciwnie – rozwój technologiczny w zakresie pracy rolnej ułatwił szereg czynności zwyczajowo przypisywanych mężczyznom, powiększając tym samym różnicę pomiędzy codziennym nakładem pracy gospodyń i gospodarzy. Kobiety nadal pieliły, doiły i karmiły własnymi rękami. O tym – o relacjach damko-męskich i ich emanacji na codzienność – pamiętnikarki opowiadać będą w kolejnym odcinku cyklu.