Wieczór w mieście całkiem spokojny. Niby słonecznie, ale na ulicach brak odpowiedniego blasku. Brak feerii barw, brak nonszalancji, brak szalonych dram, przede wszystkim zaś brak queeru, który znów pobudziłby ten ospały, mieszczański Krakówek do życia. A jeśli nie, to na pewno wywołałby chociaż poruszenie.
Brak queeru? Czy więc wszystkie osoby pedalskiego pochodzenia zniknęły, a Wisła zaczęła płynąć konserwatywnym mlekiem i miodem? Niestety, nic bardziej mylnego… Fakt, tego wieczoru queery nie biegały po mieście. Zamiast tego postanowiły świętować pride month inaczej, po swojemu. Wypindrzyć się nieco, a potem spić na zapyziałym dziedzińcu zatęchłej kamienicy. Tańczyć do rana na tle trashowej scenerii, a może i popełnić kilka mezaliansów, których później się żałuje. Nadmiernie używać słowa „slay”, a w kierunku prawicy wykrzyczeć „sashay away”. Ale zrobić też wystawę, a nawet cały festiwal, który symbolicznie otworzy w mieście miesiąc dumy. Otworzy konserwatywne miasto na queerową sztukę, bo – jak twierdzi ekipa kuratorska – „Queerowe otwarcie” to „pierwsza pod Wawelem wystawa sztuki współczesnej, poświęcona w pełni tematyce LGBTQ+”. A skoro pierwsza, to zdecydowano się powrócić na stare śmieci i do korzeni samego queeru. Z jednej strony przywołać doświadczenia rodzinnego niezrozumienia oraz inne traumy, które wciąż dotykają osoby queerowe, z drugiej zaś skupić się na ekscentrycznej zabawie i przypomnieć, charakterystyczną dla queeru, politykę sojuszu, imprezy i wzajemnego wsparcia.
Idea tygodniowego, interdyscyplinarnego festiwalu narodziła się już w trakcie pracy nad „Queerowym otwarciem” jako wystawą. Gdy zimą przeprowadzono nabór dla queerowych osób artystycznych, nie tylko okazało się, że chętnych jest multum, ale też, że są to osoby w różnym wieku i działają w zróżnicowanych dziedzinach sztuk wizualnych, a każda z nich to w istocie inny kolor tęczy. Zamiast przeprowadzić selekcję i części podziękować, ekipa kuratorska w składzie: Angelika Wojas, Paweł Grzyb, Filip Fotomajczyk i Stanisław Łuczak zdecydowała się na inny, iście sojuszniczy gest – pokazanie środowiska queerowego jak najszerzej. Przyjęte zostały wszystkie chętne osoby, zarówno zawodowo zajmujące się sztuką, jak i te amatorskie, a sama wystawa została poszerzona o koncerty, działania performatywne, spotkania autorskie, prezentacje filmów, poetycki slam, wyprzedaż garażową, warsztaty gaymingowe i pokaz mody, czyli o wszystko, co na poziomie zgłoszeń zostało zaproponowane. Ale gdzie w konserwatywnym kulturowo Krakowie pomieścić ponad trzydzieści nieheteronormatywnych osób artystycznych tak, by każda z nich czuła się bezpiecznie i – bez skrępowania – mogła sobie pozwolić na swobodę artystycznego wyrazu? Jak też zapanować nad szybko zmieniającą się queerową energią i osobami równie kolorowymi, co zwariowanymi, gdzie każda z nich – jak na queer przystało – pragnie błyszczeć w świetle jupiterów?
Pierwszą wątpliwość, która mogła towarzyszyć ekipie kuratorskiej, rozwiało nawiązanie współpracy z KMWTW, pracownią artystyczną zlokalizowaną w opustoszałym mieszkaniu jednej z klimatycznych, krakowskich kamienic pod adresem Zwierzyniecka 4/20. To tam właśnie ulokowano samą wystawę. Zamknięty dziedziniec kamienicy, w którym bujna, nieoswojona roślinność koegzystuje ze stertą śmieci i odpadami wielkogabarytowymi z pobliskich mieszkań, zamieniono natomiast na swoiste centrum festiwalowe. Takim oto sposobem queery i ich allies wylądowali na śmietniku, czyli tam, gdzie według wielu opresorów znajduje się ich miejsce. Śmietnik jednak squeerowano – jego marginesowy i bezwartościowy dla kapitalizmu charakter utożsamiono z osobami queerowymi, które według heteronormy również funkcjonują poza społeczną, czyli prokreacyjną, użytecznością. Bawiące się więc na wernisażu, wśród zdziczałej natury i sterty nieużytków, wystrojone i wymalowane osoby to lokalne śmieciowe królowe, uosobienie kampu w prowincjonalnym stylu. Jak przecież głosi hymn osób nieheteronormatywnych sprzed lat: „Don’t be a drag, just be a queen!”. I nawet jeśli heterycy nie chcą oddać rokokowej sali bankietowej, to krakowskie queery i tak zatańczą – chociażby na śmieciach.
By z kolei rozwiązać drugi problem, wystarczyło, że kuratorski team pokierował się czułością, dzięki której – jak pisała Olga Tokarczuk (a ona nie pisze dla idiotów!) – można widzieć więcej, dostrzegać między ludźmi więzi, podobieństwa i tożsamości. A także – co udowadnia sama wystawa – kreować swobodną oraz bezpieczną przestrzeń wymiany doświadczeń i wizji artystycznych. Przygotowując „Queerowe otwarcie”, zaaranżowano także queerową świetlicę, w której ekipa kuratorska spotykała się na czułe rozmowy z zaangażowanymi w projekt osobami artystycznymi. Spotkania te miały oczywiście charakter integracyjny, ale przyświecał im też bardziej utylitarny cel. Chodziło o wysłuchanie doświadczeń i zainteresowań każdego z osobna, a następnie subtelne nakierowanie procesu twórczego na konkretne tropy tematyczne czy estetyczne. Po to, jak mniemam, by stworzone na wystawę prace nie tylko były iconic i miały slay, ale też odzwierciedlały usytuowanie, historie i uczucia queerowych osób autorskich. Innym celem było uczynienie swoistą autoterapią całego procesu przetwarzania osobistych doświadczeń na sztukę. Dlatego, być może, przy drzwiach wejściowych do kamienicy, w której umieszczono prace, postawiono – znaleziony na śmietniku lub przygotowany specjalnie na wystawę – lekko przybrudzony, drewniany transparent. Przeczytamy na nim: „Uczucia tańsze niż terapia. I nie trzeba z nikim rozmawiać”.
Wchodzę więc w milczeniu na wystawę. Wchodzę na korytarz dawnego mieszkania. Zachować się kulturalnie i zdjąć obuwie czy nie? Decyduję się wejść w butach w te queerowe życia – prawie jakbym był hetero. Thanks God that I’m a queen! Zaraz na początku tej podróży witają mnie „portrety osób artystycznych biorących udział w queerowym otwarciu” Oliwii Maluch – dziesiątki wielokolorowych wizerunków złączonych w jeden kolaż. Na pierwszy rzut oka – głównie ze względu na operowanie mocnymi kolorami – przypominają obrazy Karola Radziszewskiego z serii „Poczet”. Z tym że spóźniony syn polskiej sztuki krytycznej portretował wybitne postaci polskiej historii, kultury i sztuki, jak Bolesław Śmiały czy Jarosław Iwaszkiewicz, a na krakowski poczet składają się osoby członkowskie przyziemnej elity lub – jak już ustaliliśmy – śmieciowe królowe. Radziszewski używał też farb akrylowych, a Maluch tworzy portrety z pomocą suchych pasteli. To dzięki nim właśnie obrazy są jasne, delikatne, świetliste i aksamitne. Ale też, ze względu na wrażliwość pastelowej techniki, podatne na uszkodzenia, nietrwałe czy kruche. Dokładnie więc takie, jak osoby queerowe, które portretują – z wierzchu glamour, a wewnątrz rany i w sercu ból. Dlatego też naprzeciw kolorowych portretów, po drugiej stronie ciasnego korytarza, powieszono grafiki i teksty Suri Stawickiej, z których na przykład wyczytamy, że „nie da się już dłużej walczyć, bo rany powstałe w trakcie procesu dochodzenia po równość, są zbyt głębokie”.
Queerową dumę i jeszcze bardziej queerowe uprzedzenie do samego siebie celowo skonfrontowano już w przedsionku mieszkania, które w tej wystawie staje się narzędziem odtwarzania wspomnień o dorastaniu w domach pełnych sprzeczności. W domach, mieszkaniach, rodzinach, które nie rozumiały, nie akceptowały, odrzucały i dyskryminowały. Tam właśnie queer był ukrywany, dominowały powaga i smutek, a wiele osób nieheteronormatywnych czuło się nie na miejscu. Dobrze to zresztą przedstawił/a Adam Koper (Kaja Milewska) na czarno-białych fotografiach z cyklu „We were born sick, you heard them say it”, gdzie stan apatii i zobojętnienia portretowanych wybija się na pierwszy plan. Te portrety to kwintesencja queerowej kruchości, którą wspomniana wyżej Maluch tylko zaznaczyła, a Koper (Milewska) dobitnie urzeczywistnił/a. Je(j)go zdjęcia, choć dominuje w nich czerń i biel, próbują korespondować z wielokolorowymi wizerunkami koleżanki, a zatem również z queerem rozumianym jako dumą. Te ponure odbitki artyst(k)a gdzieniegdzie zamalowuje lub zapisuje kolorowymi flamastrami, dając tym samym wyraz nadziei na lepsze, queerowe jutro. Na razie pozostaje jednak marzyć!
Queerowe fantazje były nieodłącznym elementem tych smutnych domów. Realizowano je często poprzez oglądanie filmów czy pisanie wierszy. Nie bez powodu więc obraz Franka Szpili „Woda” przypomina kadr – oglądanych po nocach – „Płynących wieżowców”, w których basenowe love Mateusza Banasiuka i Bartosza Gelnera to soft porno z czasów dojrzewania gejów mojego pokolenia. Nie bez powodu też osoby bardziej romantyczne, jak Ezra Żołdak, pisały queerezję. Kartki z jej queerowymi wierszami poprzyczepiano na wystawie do korkowej tablicy powieszonej na ścianie malutkiego pokoju z ciepłym światłem, usychającymi roślinami i złożoną wersalką. Wielu z nas tak mieszkało, „to mały pokój niedoszłej wolności” – pisze Ezra. Dodam, że wolności zawłaszczanej przez heteronormę i religię katolicką. Ta druga bywała często – niejako w odwecie – źródłem queerowych inspiracji. Chodzi tu z jednej strony o utożsamianie się gejów z charakterystyczną dla Kościoła figurą męczennika (bo któż, oprócz Jezusa, jest tak bardzo umęczon i pogrzebion, jak nie geje właśnie?), a z drugiej o patrzenie na chrześcijańską ikonografię przez queerowe okulary. Katoliccy święci, a zwłaszcza święty Sebastian, to dla gejów po prostu mniej lub bardziej ładni chłopcy.
Rzeczony święty pojawia się więc nieprzypadkowo na dwóch obrazach – Samuela Kłody i Pawła Niedźwiedzia. Pierwszy z nich sportretował prawdopodobnie siebie. Smukła, jasna, przywiązana do drzewa postać z dłuższymi blond włosami wyróżnia się na tle ciemnej, ponurej scenerii. Drugi z artystów robi zaś zbliżenie – na pierwszy plan wysuwają się czarne bokserki i tors modela, który w przeciwieństwie do tego z obrazu Kłody ma czarne włosy. Dwa obrazy celowo powieszono w jednym pomieszczeniu, na przeciwległych sobie ścianach. Dwóch ślicznych twinków walczy o atencję zwiedzających. Który z nich wygra w kategorii martyrdom realness?
Wątków stricte gejowskich jest tu zresztą znacznie więcej. Wystarczy wspomnieć – proste formalnie, aczkolwiek absorbujące – trzy obrazy Michała Iwańskiego. Skarpeta z dziurą, wzwód na tle wschodu słońca czy tors młodzieńca na biało-czerwonym tle to motywy, które każdy krakowski pedał powiesiłby sobie na ścianie. Większość przecież gejów – oprócz tego, że zna się nawzajem, a nawet się ze sobą przespało – ma także (pół żartem, pół serio) podobne zainteresowania i fetysze. Na przykład fetysz dzikiego, przypadkowego seksu, najlepiej z hetero-brutalem, szkolnym bad-boyem, wandalem z sąsiedztwa – co z kolei pokazał Tom Joris Baumann na kilku monotypiach na papierze z cyklu „Vandalists love dick”. Te prace, choć skupiają się wyłącznie na subkulturze gejowskiej, trafnie pokazują pewną ideę charakterystyczną dla całej kultury queerowej – przynajmniej tej, którą ukazano na wystawie. To, co dla hetero-społeczności znajduje się w spektrum uprzedzenia, obrzydza i nie interesuje, może wytwarzać społeczność queerową i łączyć się z dumą. A złowieszczy fetysz to tylko jeden z kolorów tęczy.
Dlatego też obrazy Iwańskiego i Baumanna, a także przedstawione na nich kutasy demolują te smutne mieszkania ze wspomnień osób queerowych. Sprawiają, że to, co ukrywane w nich przez lata, wychodzi wreszcie na wierzch. Mury symbolicznie pękają, a wstyd przeobraża się w godność. Uczucia przechodzą też bezpośrednio z artystów na zwiedzających, a podróż osoby queerowej przez to mieszkanie ma bez wątpienia charakter terapeutyczny.
Ta wystawa nie jest jednak o różnicach – niesie raczej przesłanie o wytwarzaniu wspólnoty ponad podziałami. Jej celem było, owszem, squeerowanie Krakowa, jednak w taki sposób, by zerwać z czarno-białymi schematami myślenia o świecie i spróbować stworzyć alternatywną rzeczywistość, gdzie swoje miejsce znaleźliby wszyscy, nawet hetero. Bo nie o orientację seksualną toczy się tu wojna, a o to, by spill the tea, love each other and werk! Kwintesencja tej próby zarysowuje się moim zdaniem w trzech pracach: „Tęczowej szopce krakowskiej” Filipa Fotomajczyka, „Tańcu” Danuty Turkiewicz i „Poranku na Uranie” Stanisława Łuczaka. Pierwsza z nich bynajmniej nie obraża uczuć religijnych, a wraca do myślenia o tęczy jako o symbolu pojednania, którego bez wątpienia nam dziś potrzeba. Druga, która przedstawia złączone w tańcu ciała, proponuje zabawę zamiast awantur, czyli niejako odzwierciedla to, co działo się na szalonym wernisażu, gdzie do godzin porannych tańczono przy queerowych dj setach. Trzecia natomiast, mocno inspirowana książką Paula B. Preciado, przedstawia nagie, androginiczne postaci – rzeczywistość, w której płciowe i tożsamościowe binaryzmy przestają mieć znaczenie.
„Queerowe otwarcie” odmyka więc myśli krakowian na świat, w którym można żyć nieco inaczej oraz dobrze się przy tym bawić. I taki świat – mnie, krakusowi z wyboru – bardzo się podoba. Jak najszybciej chcę obudzić się w tej alternatywnej rzeczywistości i przeżyć swój własny poranek na Uranie. Period!