Zmarły pod koniec kwietnia Klaus Schulze wziął udział w nagrywaniu blisko stu płyt – zarówno solowych, jak i we współpracy z Lisą Gerrard (Dead Can Dance), Alem Di Meolą, Petem Namlookiem, czy grupą Alphaville. Niemiecki kompozytor, wirtuoz instrumentów klawiszowych i pionier muzyki elektronicznej, pracował do ostatnich chwil, ostatni zaś album, wydany kilka tygodni po śmierci „Deus Arrakis”, należy do najlepszych w jego obszernej dyskografii.
Schulze, rodowity berlińczyk urodzony w 1947 roku, był jednym z prekursorów efemerycznego stylu nazywanego Berlin School, czyli szkołą berlińską – wyrosłego z krautrocka i kosmische musik, opierającego się na brzmieniu syntezatorów gatunku, który na początku lat 70. zdominował scenę alternatywną w Niemczech. Artysta rozpoczął karierę w poprzedniej dekadzie jako członek lokalnych składów grających popłuczyny po amerykańskim rocku psychodelicznym. W 1969 roku został perkusistą zespołu Tangerine Dream, z którym zarejestrował debiutancki album „Electronic Meditation” (1970). Rok później odszedł z kapeli Edgara Froesego, aby wraz z gitarzystą Manuelem Göttschingiem i basistą Hartmutem Enke założyć Ash Ra Tempel. Krótko po nagraniu płyty „Ash Ra Tempel” (1971) Schulze opuścił szeregi formacji i skupił się na ścieżce solowej: nie chciał już grać na bębnach, pociągała go syntezatorowa elektronika.
Co ciekawe, jego pierwsza samodzielna płyta, „Irrlicht” (1972), nie zawierała nawet śladu syntezatorów – wówczas sprzętu trudno dostępnego i szalenie kosztownego. Trwająca niewiele ponad trzy kwadranse trzyczęściowa suita, której podtytuł brzmiał „Quadrophonische Symphonie für Orchester und E-Maschinen” („Kwadrofoniczna Symfonia na Orkiestrę i Elektroniczne Maszyny”), została zbudowana na dźwiękach zepsutych organów elektrycznych, przetworzonej gitary i puszczonej wspak grze studenckiej orkiestry smyczkowej. Syntezatory – w tym pozbawione klawiatury walizkowe urządzenie EMS VCS 3 – pojawiły się dopiero na podwójnym albumie „Cyborg” (1973). Na następnych płytach, takich jak „Blackdance” (1974), „Picture Music” (1975) czy inspirowana dokonaniami Wagnera „Timewind” (1975), klawiszowe instrumenty elektroniczne stały się dominującym elementem w majestatycznej muzyce Schulzego.
W kolejnych dekadach artysta niestrudzenie realizował kolejne krążki (również pod pseudonimami Richard Wahnfried i The Dark Side of the Moog), komponował dla filmu (między innymi „Barracuda”, „Next of Kin” i „Angst”) i koncertował (także w Polsce, vide „Dziękuję Poland Live ’83” w duecie z Rainerem Blossem), podczas gdy kolejne pokolenia producentów odkrywały jego nowatorską twórczość. Długie, pełne rozmachu, instrumentalne pejzaże dźwiękowe wywarły głęboki wpływ na ambient i new age, a rytmika sekwencjonowanych fraz odbiła się szerokim echem w gatunkach techno i trance. Do uczniów Schulzego należą tak odlegli estetycznie artyści, jak David Bowie, Brian Eno, Jean Michel Jarre, Kitaro, Moby, Coil, Daft Punk (łącznie z wizerunkiem), Abul Mogard i Alessandro Cortini. Dług wdzięczności mają u niego zarówno twórcy synth popu z lat 80., jak i autorzy soundtracka do serialu „Stranger Things”.
On sam inspirował się w dużej mierze literaturą i kinem science fiction, a do jego ulubionych lektur należała „Diuna” – epicka saga Franka Herberta, pod wpływem której nagrał longplay „Dune” (1979) z udziałem wokalisty Arthura Browna i wiolonczelisty Wolfganga Tiepolda. „W tamtym czasie (i wcześniej) byłem wielkim fanem opowieści fantastyczno-naukowych” – mówił Schulze w jednym z wywiadów. Ponad czterdzieści lat później wydarzyła się rzecz niezwykła: w trakcie pracy nad muzyką do filmowej ekranizacji powieści w reżyserii Denisa Villeneuve’a Hans Zimmer zorientował się, że zdublował fragment kompozycji Schulzego umieszczonej na płycie „X” (1978) i zatytułowanej… „Frank Herbert”. W ten sposób niemiecki innowator nie tylko został uznany za współtwórcę utworu „Grains of Sand” z soundtracka nowej wersji „Diuny”, ale także zyskał inspirację do nagrania nowego (i niestety ostatniego) albumu, „Deus Arrakis”.
Jedną z cech Schulzego była otwarta niechęć do spoglądania wstecz. Długo wzbraniał się przed wydaniem reedycji swoich starszych płyt i niepublikowanych nagrań, wolał eksperymentować i odkrywać dziewicze lądy. W tworzonej przez pół wieku muzyce Niemca można odnaleźć rozmaite fascynacje: rock progresywny, ambient, drony, muzyka taneczna i filmowa, syntezatorowe arpeggia, sampling. Barokowe bogactwo i stylistyczny eklektyzm jego spuścizny wynikają wprost z ciągłych poszukiwań i programowej awersji do przeszłości. A jednak na „Deus Arrakis” artysta świadomie sięgnął do swej osobistej historii, niejako zataczając koło – i to tuż przed tym, jak przegrał wieloletnią walkę z chorobą nerek, która od 2010 roku uniemożliwiła mu występy na żywo, w tym koncert w Filharmonii im. Mieczysława Karłowicza w Szczecinie przed sześcioma laty (zamiast niego wystąpiła wówczas inkarnacja Tangerine Dream).
Pierwszym, najbardziej widocznym łącznikiem „Deus Arrakis” z dawnym dorobkiem Schulzego jest oczywiście materiał źródłowy, czyli książka Herberta („Znów dopadły mnie pustynie »Diuny« i potrzebowałem więcej »przyprawy«” – wyjaśniał kompozytor, nawiązując do powieściowego wątku życiodajnego melanżu). Innym wspólnym mianownikiem jest podział płyty na trzy segmenty (przynajmniej w wersji kompaktowej i winylowej; cyfrowe wydanie to szesnaście osobnych, choć połączonych ze sobą utworów): „Osiris”, „Seth” i „Der Hauch des Lebens”. Kolejne spoidło stanowią stare nagrania wiolonczeli Tiepolda – zarejestrowane podczas sesji do poprzednich albumów Schulzego, wówczas niewykorzystane, odnalezione dopiero niedawno w przepastnych archiwach artysty. Równie wyraźnym pomostem z przeszłością są dyskretne autocytaty będące swego rodzaju podsumowaniem długiej i owocnej działalności twórczej.
W obliczu śmierci, której widmo wisiało nad artystą co najmniej od dekady, nie powinno dziwić, że zawartość „Deus Arrakis” jest nad wyraz liryczna, refleksyjna i melancholijna. To muzyka staroświecka w najlepszym tego słowa znaczeniu, dzieło wiekowego mistrza świadomego swojego warsztatu i muzykalności, ale też przemijania. Powłóczyste kompozycje płyną niespiesznym nurtem arkadyjskiego ambientu, ufundowanego na przestrzennych pulsacjach syntezatorów i żałobnym zawodzeniu smyczków. W rzadkich chwilach, gdy odzywa się subtelna rytmika, muzyka przybiera nieco bardziej dynamiczną formę, lecz nigdy nie przekracza granicy bombastycznego kiczu. Tego samego nie można powiedzieć o schematycznym soundtracku Zimmera do filmu Villeneuve’a. Tutaj pojawia się zaskakujący wniosek: „Deus Arrakis” znacznie lepiej oddaje Herbertowskiego ducha i można tylko żałować, że Schulze w całości nie udźwiękowił nowej „Diuny”.
„Byłem całkowicie zafascynowany tą monumentalną opowieścią o pustynnej planecie i w kółko czytałem książki. (…) Pod koniec tej drugiej prywatnej podróży na Diunę zdałem sobie sprawę, że »Deus Arrakis« stał się kolejnym hołdem dla Franka Herberta i dla tego wielkiego daru, jakim jest życie” – stwierdził Schulze. Jest to wspaniałe zwieńczenie unikatowej drogi artystycznej i zarazem przejmujące pożegnanie wielkiego wizjonera, który w sierpniu obchodziłby 75. urodziny.