Wielkie powroty, niewielkie drugie płyty, dziwne instrumentale i dyskusyjne hity – to wszystko znajdziecie w najnowszych „Odsłuchach”. Zapraszam wraz z Måneskin, Miley Cyrus, Afro Kolektywem i Makiem DeMarco.
Po eurowizyjnej eksplozji popularności Måneskin opadł już kurz i brokat. Pora więc sprawdzić, co Rzymianie mają rzeczywiście do zaoferowania.
Żartuję, nie ma tu czego sprawdzać; od początku było wiadomo, na czym polega ta gra. Jestem człowiekiem małych potrzeb, nie ukrywam więc, że całkiem lubię tę ekipę: ładnie wyglądają, są z Włoch – to w zupełności wystarczy.
Inaczej mają się sprawy w przypadku ich twórczości. Måneskin tworzy bowiem muzykę do bólu generyczną, to piosenki z klocków, zlepek elementów pochodzących z zaśniedziałego rockowego imaginarium. Wszelkie glamrockowe tąpnięcia bębnów, skandowane zwrotki i eksplozywne refreny, brzydkie słowa i wycieczki w stronę sado-maso ewokują niebezpieczeństwo, a zarazem wydają się do bólu oswojone i zwyczajnie nudne („Own My Mind”, „Gossip”, „Kool Kids” i wiele, wiele innych). To nigdy niepowstały sequel „Szkoły rocka”, zbiór rekwizytów pozbawiony jakiegokolwiek kontrkulturowego sznytu (Måneskin najlepiej wypada zresztą, gdy nie stara się maskować popowej proweniencji swojej muzyki – jak na przykład w „Timezone”). Czy powinniśmy się na to obrażać? Rockowość – cokolwiek by to określenie znaczyło – została już oswojona i zajeżdżona, doskonale wpisuje się w nastrój telewizji śniadaniowej, bo przecież całe to sugerowane odstępstwo od normy jest na niby (wiecie, to taka konwencja). Måneskin budzą więc raczej mój podziw: udało się im powtórzyć zgrany do bólu trik, osiągając przy tym niebywały sukces. Tylko dlaczego te numery są tak nudne i przewidywalne? Dlaczego, w najlepszym wypadku, plasują się na skali gdzieś między Vanilla Ninja a Fall Out Boy?
Rock jako wzorzec estetyczny i psychologiczny zdechł, a „RUSH!”, mówiąc słowami poety, „zakrywa wieko, kładzie kamień na niego”. I dobrze, może wróci kiedyś, ciekawszy.
Skoro przy niebezpieczeństwie w muzyce jesteśmy – czas na Miley Cyrus.
To nie tania ironia, od dawna wiadomo, że stylistyczno-wizerunkowe wolty oraz artystyczne ryzyko bardzo dobrze rymują się z głównonurtowym popem. A Cyrus była bez wątpienia jedną z heroldek zmian, które nastąpiły w branży muzycznej w poprzedniej dekadzie.
Teoretycznie we „Flowers”, klasycznym utworze porozstaniowym, wszystko się zgadza. Mamy tak pożądany w popie „pierwiastek ludzki” (premiera singla nie przez przypadek zbiegła się z urodzinami byłego męża piosenkarki, Liama Hemswortha). Mamy też ciekawą zabawę intertekstami: Cyrus to parafrazuje, to cytuje „When I Was Your Man”, wielki hit Bruno Marsa z 2012 roku (patrz: „I can buy myself flowers” oraz rozwiązania melodyczne w refrenie). „Flowers” to pieśń niemalże emancypacyjna, wyraz kobiecej siły. A jednak, jeśli ograniczymy się do jakości czysto muzycznych, jest w tym numerze coś zmurszałego. Discofunkowe rozwiązania, których tu pełno – puls basu czy znajome partie instrumentów smyczkowych – są pozbawione wdzięku, całkowicie przewidywalne i (mimo że wspomniana stylistyka wróciła triumfalnie w ostatnich pandemicznych latach) nieco niedzisiejsze.
W momencie, w którym piszę te słowa, „Flowers” jest już sporym hitem. Daleko mu jednak do najlepszych singli w dorobku Cyrus.
Najmniej/najbardziej potrzebny zespół świata wrócił.
Ponownie: to żadna złośliwość z mojej strony. Afro Kolektyw zrobił sporo, by nie wpisać się w żaden kanon, by nie wpasować się w środowiskowe oczekiwania, by uniknąć łatwej klasyfikacji. Dzięki temu pozostał zjawiskiem całkowicie osobnym; takim, przy którym wszelkie próby opisu i recenzenckie gotowce sprawdzają się, w najlepszym wypadku, słabo. No, bo co można napisać? Że „polonez dla początkujących” to pokoleniowa summa? Że tekst jest naszpikowany błyskotliwymi obserwacjami społecznymi? Że Afrojax przygląda się społeczeństwu, pardon my French, z reporterską swadą? Że „ausser betrieb” to numer dojmujący, dołujący i zabawny zarazem? Że frontman z niewymuszoną gracją ślizga się po jazzujących/synth-jazz-funkowych bitach? Że nowe wcielenie Afro Kolektywu wydają się doskonałą syntezą wcześniejszych dokonań zespołu i solowej działalności Michała Hoffmanna? Że na dźwięk fraz, takich jak „grymas tysiąclecia” i „stuletni stulejarz”, trudno nie parsknąć śmiechem?
Owszem, można to wszystko napisać, ale i tak nie muśniemy nawet tego, o co chodzi w tym zespole. Proszę sprawdzić samemu – w te pędy.
Nowa płyta Kanadyjczyka jest tak samo bezpretensjonalna jak jej tytuł. Nie jestem jednak przekonany, czy to wystarczy, żeby uznać ją za udaną.
Czy pragnęliście nowej muzyki Maca DeMarco? To pytanie w kontekście „Five Easy Hot Dogs”, drugiego instrumentalnego albumu w jego dorobku, wydaje się kluczowe. W pewnym sensie mamy bowiem do czynienia z płytą do bólu demarcowską: charakterystyczne progresje akordów (to wybijanych jednostajnie i miarowo, to ogrywanych legato), akustyczne tła podbarwianie metalicznymi plamami syntezatorów, ascetyczny automat perkusyjny, perkusjonalia – znamy, znamy i raczej lubimy.
„Five Easy Hot Dogs” powstał podczas solowej trasy koncertowej DeMarco i stanowi swego rodzaju dziennik z podróży, co sugerują nam tytuły poszczególnych utworów – nazwy kolejnych miejscowości. Rzecz w tym, że była to podróż nad wyraz apatyczna i jednostajna, że dostaliśmy coś na kształt indie-vaporwave’owego muzaku, który, owszem, jest przedniej urody, ale raczej towarzyszy, niż zachęca do kontemplacji. W przeciwieństwie do poprzedniej płyty instrumentalnej artysty („Some Other Ones” z 2015 roku), niewiele tu momentów, które przełamałyby stagnację i przykuły naszą uwagę (może poza synthową fletnią Pana z „Portland” czy bluesowo-acidjazzowym „Chicago”). Większość tracklisty zlewa się w kałużę (urokliwą, ale jednak).
Wierni słuchacze DeMarco będą raczej zadowoleni. Co do reszty: jest ryzyko, że skończy się na wzruszeniu ramionami.