Najnowszym „Odsłuchom” patronuje hasło „problemy w raju” – wiecie przecież, że choć słońce było w ostatnich tygodniach dość mocno obecne, przyczyny tej obecności nie napawają optymizmem. Zapraszam wraz z Lorde, Unknown Mortal Orchestra, Alfah Femmes, Honoratą Skarbek i Rycerzykami.
Pamiętacie, jak Maria Peszek poleciała do Tajlandii, by odpocząć od zgiełku zachodniego świata? Lorde poleciała na Antarktykę.
Z powyższego zestawienia można oczywiście wyciągnąć najrozmaitsze wnioski. Osobiście uważam, że jakakolwiek wzmianka dotycząca celebrytów udających się w podróż w poszukiwaniu SENSU ŻYCIA wzmaga czujność. „Solar Power” dowodzi jednak, że zatroskana zmianami klimatycznymi Lorde przywiozła ze swoich wojaży coś więcej niż garść patetycznych frazesów. Jej najnowszy album to zaskakująco analogowa i pogodna (sic!), a przy tym dość zawiła relacja z końca świata. Dobrym tego przykładem jest gościnny występ Robyn, która pyta w „Secrets From a Girl (Who’s Seen it All)”: „And we can go look at the sunrise by euphoria mixed with existential vertigo?”. Zamiast górnolotnych manifestów dostajemy tu raczej sporo przyziemnych (acz ubranych w zgrabne poetyzmy) prawd dotyczących celebrowania chwili. Wszystko to zostało wyprodukowane przez słynnego Jacka Antonoffa i opakowane we wczesnomilenijne brzmienia (np. „The Path”) przemieszane z folkiem i (nomen omen) sunshine popem (np. „Fallen Fruit”).
Dopóki Lorde nie wciela się w rolę zbawicielki, która wywróciła egzystencję na nice, dopóty należy oceniać jej nową muzykę bez szukania kompromitującego filtra. A ta jest zwyczajnie dobra.
A w singlach, jak wyżej, znów wykonawca z Nowej Zelandii i znów niejasna sytuacja związana z latem.
Drugi z tegorocznych singli Unknown Mortal Orchestra, projektu Rubana Nielsona, pokazuje, jakie pożytki mogą wynikać z kontaktu ze średniowieczno-renesansowymi dziełami sztuki. I nie, nie chodzi tu o stawianie dźwiękowych katedr na kształt „Faith” The Cure. Podobno Nielson wpadł na pomysł napisania „That Life” po obejrzeniu „Ogrodu rozkoszy ziemskich”, słynnego obrazu Hieronima Boscha. Tyle tylko, że wrażenia wynikające z kontaktu ze sztuką wysoką zlały mu się w głowie z książeczkami z serii „Gdzie jest Wally?” (uwaga: to nie moja interpretacja, lecz jego własne słowa!). „That Life” wydaje się w pierwszym momencie dość radosnym, acz podbarwionym psychodelią indie popem, ze stąpającym riffem gitary i disco-soulowym zwieńczeniem refrenu, ot, hymnem na cześć życia. A mimo to w podsuwanym przez Nielsona obrazku coś zaczyna się nagle komplikować: między kolejnymi szklankami ginu gubią się nieco bardziej zaawansowane sensy, a „brzoskwiniowe niebo”, o którym mówi wokalista, przestaje cieszyć i skłania do ucieczki – szybko orientujemy się, że zagubiony między ciałami zgromadzonymi wokół basenu Wally to bardzo często my sami. A przecież: „that life you’re always gonna be about”.
Pop, który cieszy i konfunduje? Bardzo chętnie.
Tak, to dobre lato dla polskiej alternatywy. Nie, nie mówię o nowym hymnie „Męskiego grania”.
Po znakomitym i ciepło przyjętym debiutanckim longplayu, przyszedł czas nową EP-kę trójmiejskiej formacji. O ile wspomniane „No Need to Die” dałoby się, w dużym uproszczeniu, sprowadzić do haseł „ejtisy”, „postpunk”, „synthpop”, „Talking Heads” (a przecież znalazłoby się miejsce również dla Duran Duran, oldschoolowych gier wideo i wielu innych tagów), o tyle na „I Wouldn’t Bother” Alfah Femmes dryfują zdecydowanie w stronę najntisowego indie i „mainstreamowej alternatywy” z lat 90. Dwa hasła pozostają niezmienne, a brzmią one: „trójmiejska kreatywność” i „otwarta głowa”. Owszem, duch Liz Phair unosi się nad wodami, da się tu i ówdzie wysłyszeć The Breeders czy Sonic Youth (co nie dziwi, jeśli ktoś śledził losy zespołu od samego początku). Wszystko to jednak zostało podane w sosie własnym oraz ubrane w błyskotliwe aranże (i teksty!) i pomysłowe melodie (jeszcze raz: i teksty!). Co do najntisów, sprawa również nie jest aż tak oczywista: obok otwierającego „NYE 96-21” czy „Dumb” (ze świetnym wokalnym hookiem w „she wants to hurt her daddy”) mamy tu również wczesnomilenijny alt pop „Grounz” czy synthowe, instrumentalne „Credits”. I cóż złego można powiedzieć o takim albumie? Że jest za krótki? Przecież i tak wiadomo, że Alfah Femmes mają w rękawie talię złożoną z samych asów i że przekonamy się o tym w przyszłości.
Zdecydowanie: I would bother.
– Mamo, chcę Dziarmę.
– Mamy Dziarmę w domu.
Dziarma w domu.
Cóż, sam wielokrotnie pisałem o tym, że kategoria autentyzmu jest w przypadku muzyki pop zwyczajnie zbędna, bo mało funkcjonalna. Koniec końców liczą się całokształt, siła rażenia, efekt finalny. Słowem: słychać, kto przesiedział swoje pod blokiem, a kto jedynie wciela się w niegrzeczną dziewczynę/chłopaka. Trudno w przypadku nowego singla Honoraty Skarbek opędzić się od skojarzeń z „Czarnym bzem” Dziarmy ze względu na ascetyczny bit poszatkowany basowymi, jakby postreggaetonowymi tąpnięciami (autorami muzyki są Jonatan Chmielewski i sama wokalistka). W postaci Skarbek, szukającej od dawna odpowiedzi na pytanie, kim ma tak naprawdę być na naszym popowym poletku, jest jednak coś głęboko nieprzekonującego. Cały „Holy Grail” to recykling póz i motywów – poza Dziarmą można by wymienić jeszcze ostatnie wcielenie Margaret i jej opowieści o tym, co kryje się pod uśmiechami wysyłanymi na ściankach w stronę fotoreporterów. Tyle tylko, że obie wymienione wykonawczynie włożyły sporo wysiłku, aby modną konwencję wypełnić własną osobowością.
Kwintesencję u Skarbek stanowi porównanie tytułowego świętego Graala do lodów Ekipy. Być może ból, o którym wspomina Skarbek, jest prawdziwy, AUTENTYCZNY – co z tego, jeśli wypada infantylnie i nieinteresująco?
Bingo!