Piszę te słowa w Niedzielę Wielkanocną, święto życia i żuru. I takie to właśnie będą „Odsłuchy”, na które zapraszam wraz z Soccer Mommy, Justyną Steczkowską, Placebo i Delights.
Naprawdę chciałbym napisać, że intrygujący niegdyś zespół po latach błędów i wypaczeń wrócił z świeżym materiałem. Ale nie mogę.
„Never Let Me Go” to pierwszy album studyjny Placebo od niemal dekady. Wydane w 2013 roku „Loud Like Love” było drugim z kolei longplayem zbudowanym ze skrawków wypracowanego wcześniej brzmienia, pozbawionym entuzjazmu i błysku, będącym za to mechaniczną próbą realizowania pewnej muzycznej konwencji. Czy tym razem jest inaczej? I tak, i nie. Znajdziemy tu wszystko, czego spodziewalibyśmy się po płycie Placebo: trochę grania à la MTV 2, trochę glam rocka, trochę (post)britpopu, ale i trip-hopu. I, rzecz jasna, dużo, bardzo dużo przesterów. Coś jednak sprawia, że nie można „Never Let Me Go” sklasyfikować z automatu jako kolejnego niepotrzebnego albumu Placebo: panowie chwytają się starych patentów, a jednak po raz pierwszy od kilkunastu lat można odnieść wrażenie, że nie męczą się we własnych kostiumach. Że z całą tą nastoletnią melancholią i paranoją (tak, w wykonaniu pięćdziesięciolatków, ale czy niektóre emocje nie są wieczne?) jest im tym razem całkiem do twarzy. Szkoda tylko, że „Never Let Me Go” tak jak dwa poprzednie albumy cierpi na deficyt nośnych refrenów, które bywały w przeszłości wielką siłą zespołu. „Try Better Next Time” to trochę za mało.
Na pewno niemal godzinnemu „Never Let Me Go” nie zaszkodziłoby małe uszczuplenie (czy „The Prodigal”, niemal cytujące HIM, było aż tak niezbędne)? Mimo to czas pogodzić się z tym, że Placebo nie nagra już niczego na poziomie „Without You I’m Nothing”. Nagrało natomiast przyzwoitą płytę – a to już pewien progres.
Ustalmy na początek pewien podstawowy fakt: to nie jest tak, że jeśli muzyka jest mało chwytliwa, to od razu musimy ją określać mianem „ambitnej”.
Justyna Steczkowska wróciła z nowym albumem, który ma stanowić ukoronowanie jej dwudziestopięcioletniej pracy artystycznej. Czekaliście? No właśnie. Żeby było jasne: Steczkowska jest znakomitą, niezwykle charyzmatyczną wokalistką. A zarazem ucieleśnieniem jednego z największych problemów polskiej muzyki popowej. Wybaczcie, że się powtórzę: nie potrzebujemy talent shows, które pozwolą nam znaleźć nowe, ciekawe głosy. Potrzebujemy wybitnych kompozytorów i kompozytorek, którzy wyposażą wybitnych wokalistów i wokalistki w wybitne (popowe lub nie) numery. W przypadku Steczkowskiej od lat mamy do czynienia z marnowaniem potencjału, który odbywa się pod hasłem „tworzenia muzyki ambitniej, nienadającej się do radia”. Tymczasem, nawet biorąc poprawkę na zmianę radiowych realiów, wiemy dobrze na podstawie kariery wyżej wymienionej, że nośność i ambicja nie są bynajmniej zbiorami rozłącznymi. Na „Szamance” zresztą podjęto próbę wpisania się w masowe gusta, jak na przykład w generycznych, współczesno-radiowych „Uciekinierach” zaśpiewanych z Arkiem Kłusowskim. Mamy też pop i pop-rock rodem z lat 2000. (np. „Miej odwagę” czy „Między nami” – duet z Beatą Kozidrak). Towarzyszą mu fortepianowe ballady z etno-newage’owymi zdobieniami (sporo tu dźwięków harfy czy smyczków) i kompozycje brzmiące jak wyrwane z soundtracków nigdy nienakręconych filmów Disneya. Względnie broni się nowa wersja „Dziewczyny szamana”, ale tylko ze względu na jakość kompozycji – aranżacja Możdżera odbiera utworowi większość atutów. Zestaw uzupełniają cztery utwory „mantrowe”. Ktoś powie: różnorodność, ja powiem: bałagan, próba łapania za ogon przynajmniej kilku srok. Próba za każdym razem nieprzekonująca.
Życzę pani Justynie kolejnych (przynajmniej dwudziestu pięciu) lat kariery, ale niech ktoś w końcu przyniesie jej naprawdę dobre piosenki. Serio.
Delights
„1989” (singiel)
Modern Sky UK
W „1989” Delights dają nam dokładnie to, co obiecuje tytuł. I wiele więcej.
Przepraszam za kolejną prawdę objawioną o muzyce rozrywkowej, ale muszę. Parafrazując nieaktualne już piłkarskie powiedzenie: wszyscy starają się znaleźć swoje brzmienie, kombinują z aranżacjami i stylistykami, a na koniec i tak wygrywają ci, którzy piszą najfajniejsze piosenki. Tak, to właśnie to słowo, nowy singiel Brytyjczyków z Delights jest obezwładniająco fajny i nie ma w tym ani krztyny ironii. Fajne są nawiązania do wiadomej epoki, fajny jest aranż oparty na prostym biciu na gitarze akustycznej, fajne są nawiązania do patronów indie-sophisti popu z Prefab Sprout oraz niewysilony, a przecież szalenie chwytliwy refren. „1989” ma w sobie tę ujmującą, gęstą, wieczorną aurę znaną choćby z twórczości wymienionych, a przy tym nie sprawia wrażenia wysilonego, nadmiernie wystylizowanego. Delights jawią się nam jako samoświadomi twórcy, którzy w bezpretensjonalny sposób komentują retromanię, zarazem ją zasilając: „Won’t you change your mind? You’re lost in 1989” – słyszymy w refrenie.
Jeśli cały ten przedłużający się revival lat 80. zamiast na wpychaniu wszędzie syntezatorów skupi się na tych konkretnych wyimkach ejtisowego dziedzictwa, to jest jeszcze dla nas jakaś szansa.
Soccer Mommy
„shotgun” (singiel)
Loma Vista Recordings
Liczba dni od ostatniego momentu wydania przez Soccer Mommy piosenki, która nie byłaby przynajmniej dobra: licznik ciągle bije.
To nie jest piosenka dobra, to piosenka znakomita. „shotgun” jest pierwszą zapowiedzią nadchodzącego albumu Alison, którego produkcją zajął się Daniel Lopatin (znany m.in. jako Oneothrix Point Never). I choć na ocenę tej współpracy przyjdzie jeszcze czas, można odnieść wrażenie, że wraz z Lopatinem artystce udało się idealnie zbalansować nostalgiczne inspiracje ze zdobyczami współczesności. Wszystko tu działa: przesterowo-chorusowy riff à la „Nevermind” połączony ze słodyczą i melodyką alt-rockowo-dziewczyńskiego grania z lat 90. i początku naszego wieku, shoegaze’owa ściana dźwięku z refrenu i syntezatorowe ozdobniki, delikatność wokalu sąsiadująca z niebezpieczną deklaracją „I’m a bullet in your shotgun ready to sound”. Jak przyznała sama artystka, tekst dotyczy detali, które sprawiają, że można mówić o „wielkiej miłości”. Podobnie jest z całym aranżem, którego wielkość tkwi w szczegółach.
I znów: niewielu jest twórców i twórczyń, którzy potrafią, bazując na nostalgii, dać nam coś naprawdę świeżego i intrygującego. Na szczęście mamy Soccer Mommy.