„Idą zmiany” – mawiała moja ciocia, przez kilkadziesiąt lat pracy w banku absolutnie przekonana, że już niebawem zostanie bezrobotna. W najnowszych „Odsłuchach” parę interesujących metamorfoz dokonanych przez Rycerzyki, Iceage, Zdechłego Osę, Sharon Van Etten i Angel Olsen. Tylko Kult od dobrych dwóch dekad pozostaje niezmiennie nieciekawy.
Oto jest: nowy singiel najlepszego z nieznanych polskich zespołów. Chciałoby się powiedzieć: wreszcie.
Tak, w powyższym wstępie padają dosyć mocne słowa. Nie ma w nim jednak cienia przesady. Śledzę dokonania krakowskiego zespołu od dobrych dziesięciu lat i – choć dalej należy mówić o zjawisku niszowym – raduję się, obserwując ich rozwój. Tym razem Rycerzyki wróciły w uszczuplonym składzie, opakowani w więcej syntetycznych dźwięków. I wyszło to im na dobre. W „Żarze” jest i beztroska melodyjność rodem z „Dyskoteki Pana Jacka”, i całe bogactwo rodzimej wokalistyki żeńskiej. Możemy powoływać się na Ewę Bem z „I co z tego masz?” lub wspomnieć o obowiązkowej w tym przypadku Annie Jurksztowicz. Wciąż jest to jednak przede wszystkim Gosia Zielińska, jeden z najciekawszych głosów na rodzimej scenie. No i ta kompozycja! Niby mamy do czynienia z tradycyjnym zwrotkowo-refrenowym podziałem, piosenką z czołówki nieistniejącej dobranocki, a jednak całość została rozmyślnie rozciągnięta, jakby krakowianie chcieli pobawić się trochę z odbiorczymi przyzwyczajeniami.
Żarzy się to i cieszy. Czekam z niecierpliwością na longplay.
Iceage nie zasługują jeszcze na miano świętych. Na pewno jednak pożegnali się już ze swoimi demonami.
Pamiętam ich koncert podczas Off Festivalu w 2012 roku. Niby nic specjalnego: kolejny zespół silnie przywiązany do punkowej/postpunkowej spuścizny. A jednak można było odnieść wrażenie, że ściany namiotu spływają potem, a z nosów niechybnie poleje się krew. Do tego ten pusty, zimny wzrok Rønnenfelta! O tym, że Iceage zmierzają powoli w stronę światła, dowodziły albumy „Plowing Into the Field of Love” i „Beyondless”. Tam jednak również towarzyszyła im Cave’owska ciemność i brudny punk-blues à la The Stooges. Na „Seek Shelter” słyszymy jednak inny zespół: chętnie wspomagający się partiami chóru, zanurzony w amerykańskość oglądaną oczami Springsteena („Gold City”), rozważający relację między świętością i blasfemią. Choć hałasu tu nie brakuje (np. singlowe „High & Hurt”), po nihilistach podczytujących przed snem Schopenhauera nie ma już śladu. Dawne Iceage uważało, że przed koszmarem egzystencji nie ma ratunku – teraz przynajmniej szukają schronienia.
Szkoda tylko, że przy całym swoim potencjale na „Seek Shelter” brak naprawdę mocnych strzałów w rodzaju „Catch” z „Beyondless”. Na pewno jednak Duńczycy są na dobrej drodze, by dokonać wielkich rzeczy.
Wrocławski raper (?) zrobił naprawdę sporo, aby na dobre utknąć w muzycznej niszy. Nic z tego.
Choć sam zainteresowany nie podpisałby się zapewne pod tymi słowami, muszę to podkreślić: Osa jest zwycięzcą. Oczywiście wiemy, w co tu się gra: oto duża wytwórnia kontraktuje zbuntowanego artystę, który będzie teraz pełnił funkcję listka figowego, a zarazem – takie są prawa hype’u – zapewni odpowiednią sprzedaż. Wieść gminna niesie, że Warner dał twórcy wolną rękę w zakresie zawartości płyty: dostajemy więc rzecz surową, nieobarczoną artystycznym kompromisem, a przy tym przyzwoicie wyprodukowaną. Choć niektórzy recenzenci podeprą się zapewne analogią do debiutu CKOD, Osa nie jest studentem udającym chuligana. Nie jest też intelektualistą odgrywającym dresiarski cosplay. Jest penerem świadomym, a skoro tak: wobec penerstwa zdystansowanym – dostrzegającym karykaturalność ulicznych wzorców, ale i nuworyszowsko-nowoszkolnej napinki. W całym tym ślizganiu się po jungle’owych i drum’n’bassowych bitach, przyprawionych niekiedy punkowymi riffami („Spytaj policjanta” to najbardziej jaskrawy z przykładów), jest coś z ducha wczesnych lat polskiego hip-hopu, czyli czasów, gdy środowiska rockowe, rapowe i klubowe razem tworzyły coś na kształt kultury alternatywnej, a pewne wzorce nie zdążyły się jeszcze spetryfikować. Szkoda tylko, że „Sprzedalem dupe” cierpi na deficyt naprawdę mocnych wersów (pewien wyjątek stanowią „Syreny” czy follow-up „1-9-9-7, ten rok to kłopoty” z „Jak ty oka nie masz”). Mimo to choć nie chcę używać słów, takich jak „Prawda” i „Autentyzm”, jest w nagraniach wrocławianina coś naprawdę świeżego, ożywczego i najzwyczajniej w świecie szczerego.
Zdechły Osa podkreśla w „West Coast”, że „nie jest raperem”, a od artystów w rodzaju Żabsona „dzielą go lata świetlne”. Zaryzykowałbym jednak, że raperem jest bardziej niż ktokolwiek inny.
Sharon Van Etten & Angel Olsen łączą siły i nagrywają wspólny singiel. Czy coś mogłoby pójść nie tak?
Oczywiście, masa rzeczy. Wszak muzyka rozrywkowa wymyka się czasem matematycznym prawidłom, a dwa plusy nie zawszą muszą dać nam dodatni wynik. Na szczęście dwie z najzdolniejszych singer-songwriterek młodo-średniego pokolenia dobrze wiedzą, jak wykorzystać swoje artystyczne atuty. Nie ukrywam, że lubię, gdy dany utwór zwodzi mnie na manowce i krok po kroku odsłania swoje prawdziwe oblicze wbrew początkowym skojarzeniom. Weźmy choćby wstęp z „Like I Used To”: przeciągnięty synth sąsiadujący z partią basu musi przywodzić na myśl „Heroes” wiadomego artysty. Przy tym pachnie sewentisową estradą i momentami popowej chwały (kojarzycie taki czteroosobowy zespół ze Szwecji?).
Tymczasem Olsen i Van Etten teoretycznie nie rezygnują z wypracowanych konwencji – country’ująca zwrotka to zapewne zasługa pierwszej z nich, a przejmujący, obszerny refren zdaje się dziełem drugiej z twórczyń. Całość brzmi jednak dość zaskakująco: panie w doskonały sposób żonglują emocjami, przekładając słodycz (te kaskady klawiszy po refrenie!) dramatyzmem, kameralność patosem. Nie wyzbywając się swoich przyzwyczajeń, tworzą osobne dziełko, którego po prostu potrzebowaliśmy.
I jak po takiej zapowiedzi nie mieć nadziei na długogrający materiał?
Tak, wiem, to taka przewrotna gra słów: „na waszej ostatniej płycie słyszymy […]”. Ale może jednak?