Nr 15/2023 Na teraz

Odsłuchy lipca

Mateusz Witkowski
Muzyka Cykl

W najnowszych „Odsłuchach” czeka Was solidna dawka kategorii „kiedyś to było”, „ten zespół nie musi już niczego udowadniać” i „no prawie, prawie”. Zapraszamy wraz z Blur, Teenage Fanclub, Karoliną Czarnecką i Grimes.

Blur
„The Ballad of Darren”
Blur

Znana urodzinowa klisza ponoć brzmi: „Czego życzyć człowiekowi, który wszystko już ma?” (do Was też nikt tak nigdy nie powiedział?). A czego życzyć zespołowi, który w swojej dyscyplinie zdołał już zrobić wszystko?

Można życzyć mu nagrania takiego albumu jak „The Ballad of Darren”. Dziewiąty longplay w karierze Blur jest przesycony melancholią i pożegnalnym duchem, nie ma w tym jednak ani grama szantażu emocjonalnego. Łobuzersko-middleclassowe opowieści zostały wyparte przez wszelkiej maści medytacje: nad własną (czy może w ogóle: wielką) karierą i związanymi z nią zagrożeniami – o singlu „The Narcissist” wspominałem zresztą dwa miesiące temu – po sprawy nieco bardziej uniwersalne, jak w jangle’ującym „Barbaric”. Wydawałoby się, że całość wypada niejednorodnie: poruszamy się tu między glamowym bluesem „St. Charles Square”, muzakiem z pokrywającego się kurzem (a może patyną?) lunaparku „Far Away Island” czy turnerowatym retro „Russian Strings”. A jednak jest w tym wszystkim jakaś nienachalna mądrość, świadomość miejsca, w którym znajdują się wykonawcy (na fakt, że panowie po drodze sami stali się bohaterami „Country House”, zwracało już uwagę wielu recenzentów) – bez mentorstwa i moralizatorstwa; melancholijnie, ale nie nostalgicznie. A co najważniejsze: Blur nie sprawiają tu wrażenia własnego coverbandu, nie popadają w autoparodię, nie jest to też kolejna płyta spod znaku „wrócili dojrzalsi, o nic nie muszą już walczyć”. To pełnoprawna pozycja w katalogu zespołu: może nie highlight, ale na pewno dużo więcej niż blady suplement.

„The Ballad of Darren” brzmi jak tło napisów końcowych bardzo udanego filmu – wcale nie znaczy to jednak, że nie powinniśmy czekać na sequel. Ba, życzyłbym nam takowego.

Teenage Fanclub
„Tired of Being Alone/Foreign Land” (singiel)
PeMa

A skoro jesteśmy przy zespołach, które swoje już udowodniły…

Owszem, Szkoci walczą w nieco innej kategorii wagowej niż Blur – tu również mamy jednak do czynienia z grupą dojrzałych facetów, którzy spoglądają wstecz i wspominają momenty swojej chwały. (No bo fakt, że ich „Bandwagonesque” zostało w 1991 płytą roku według magazynu „SPIN”, pokonując między innymi „Nevermind” Nirvany, to Wy szanujcie!). I tu również mamy do czynienia z rozpoznawalnym stylem, który został zachowany w najnowszych utworach: jest elektryczno-akustycznie, durowo, amerykańsko-sixitiesowo-i-seventiesowo, power popowo itd. W przeciwieństwie do Blur, nie znajdziemy tu nic ponadto, pytanie tylko, czy należy z tego czynić zarzut? W końcu dostaliśmy na jednym singlu dwie intymne i mądre piosenki: „Foreign Land“ z tekstem „The time’s a foreign land, I did my best, you understand” i Big Starowymi hookami oraz „Tired Of Being Alone” z urokliwą codą. Może nie zaczniemy dzięki nim czekać z drżeniem serca na wrześniowy longplay, na pewno docenimy jednak, że panowie „wciąż to mają”.

Tym samym nowy singiel wpada do kategorii: dobre, ale raczej dla dotychczasowych fanów niż dla osób, które chciałyby zacząć przygodę z zespołem.

Photo by Markus Spiske on Unsplash

Karolina Czarnecka
„Seans cybernetyczny. wyspaSPAM” (EP)
CÓRY

Rozpisana na kilka aktów opowieść dotycząca autokreacji i naszej obecności w sieci, prowadzona z wykorzystaniem Youtube’aTik Toka? Zabrzmiało groźnie.

Nie dlatego, że mam coś przeciwko Karolinie Czarneckiej, bynajmniej. Artystka, wciąż najsilniej kojarzona chyba z reinterpretacją „Heroin and Cocaine” The Tiger Lillies, od wielu lat z powodzeniem udziela się na różnych polach: czy to kabaretowym (Pożar w Burdelu), czy też muzycznym (Gang Śródmieście, Żelazne Waginy i twórczość solowa). Co tu jednak kryć: polskojęzyczne narracje dotyczące „netu” (pozdrowienia dla „wychowanego na Trójce”) często przyprawiają o ból zębów. Czarnecka broni się jednak nieprzejrzystością przekazu, ironią i zdolnościami interpretacyjnymi – wszak mamy tu do czynienia nie tylko z wokalistką, ale i aktorką – dzięki którym wszystkie te „e-wiedźmy” czy „interfejsy” wypadają przekonująco, a przynajmniej znośnie. Sprzyja temu całe zaplecze muzyczne, które współtworzą producent Szatt i znany z Hey Marcin Żabiełowicz: od spaghetti westernu „To web or not to web?”, przez wątki electropopowe, house’owe czy R’n’b, aż po folkowe zaśpiewy wokalistki. Najciekawiej robi się niewątpliwie, gdy całe to wielobarwne tło zderza się nie z parauniwersalnymi refleksjami na temat sieci, a z bolesnym konkretem: jak w „Niepolce”, która opowiada zarówno o jednostkowym doświadczeniu mieszkanki kraju, który (delikatnie mówiąc) nie sprzyja kobietom, jak i o całym zjawisku internetowego aktywizmu.

Nie jestem w stu procentach przekonany, czy Czarneckiej udało się złapać na „Seansie” pełen balans między czytelnością, ironią i tandetą. Na pewno jest to jednak krok w dobrym kierunku.

Grimes
„I Wanna Be Software” (singiel)
Nazgul Recording

Ech, kiedyś to było. Siedział sobie człowiek na Tumblrze, smartfon wieszał się przy dowolnych czterech aplikacjach działających w tle, Grimes wydawała się intrygująca.

Kiedyś to było, ale teraz to niestety nie ma. Deklaracja w rodzaju „chciałabym być oprogramowaniem” wydaje się już nieco zgrana, wątki transhumanistyczne to już nie tylko kanwa akademickich dyskusji, ale i temat dla popkultury (patrz choćby „Rok za rokiem”). No właśnie: pop. Trudno byłoby się zżymać na Grimes tylko dlatego, że sięga po sprawy, o których „już ktoś kiedyś mówił”. W końcu  dziewięćdziesiąt osiem procent muzyki popularnej to cztery tematy mielone na rozmaite sposoby. I tak jest w porządku, sekret tkwi bowiem w ujęciu tematu. Tymczasem Grimes ogranicza się do kilku haseł i deklaracji: „chciałabym być oprogramowaniem, chciałabym być kodem”. „To naprawdę ciekawe, mów dalej” – rzucamy. „A nie, to tyle” – odpowiada Grimes, a to wszystko ubrane w dość przewidywalny mariaż PC Music i electropopu (współproducentem jest Illangelo). Zostajemy więc z urwaną w pół zdania fantazją o byciu aplołdowanym do chmury. Zważywszy na wszelkie konotacje związane z postacią Grimes oraz intensywny wydźwięk jej ostatniego longplaya „Miss Anthropocene” z 2020 roku – to trochę mało.

Nie zaprzeczam jednak: w finale, w którym słyszymy anielskie wielogłosy wokalistki, robi się naprawdę miło i nostalgicznie. Przypominają się czasy, gdy nie musieliśmy jeszcze myśleć o przekonwertowaniu naszej świadomości na czyste dane. Ech, kiedyś to było.