W najnowszych „Odsłuchach” różne wymiary powrotów (np. ze Smoleńska lub z archiwów Polskiego Radia). Zapraszają ADU, Dinosaur Jr., Zmęczeni i Jessie Ware.
Jak brzmi nowy album Dinosaur Jr.? Jak album Dinosaur Jr. A ściślej: jak jeden z tych lepszych albumów Dinosaur Jr.
Już pierwsze sekundy „Sweep It Into Space” przynoszą nam jasny komunikat, w co (i jak) się tu gra. Otwierające „I Ain’t” rozpoczyna wielki Festiwal Durowych, Przesterowanych, A Przy Tym Nienachalnie Melancholijnych Piosenek im. J Mascisa, który potrwa – z małymi przerwami, o których później – przez najbliższe 45 minut. Niespieszna narracja prowadzona przez frontmana opakowana jest tu w znajomą melodykę (zapętlone motywy gitary solowej sąsiadujące z prostą, czteroakordową progresją? obecne), której towarzyszą hardrockowo-metalowe tąpnięcia (np. „I Met the Stones”). Zupełnie jakby indie klasycy naigrywali się z klasyki CIĘŻKIEGO GRANIA, a przecież pamiętamy słowa basisty Lou Barlowa, który następująco wspominał początki grupy: „Lubiliśmy zarówno speed metal, jak i miękkie, jangle’ujące piosenki”. Sam Barlow, podobnie jak na poprzednich albumach, zalicza na „Sweep It Into Space” swoje dwa Ringo-momenty. Na szczególną uwagę zasługuje „Garden”, który stanowi swego rodzaju liryczne epicentrum: powrót do ogrodu to zarówno wyraz przywiązania do muzycznych korzeni, jak i próba określenia stanu ducha w obliczu zagrożenia pandemicznego. Dinosaur Jr. co prawda nie wyzbyli się całkowicie poczucia humoru („And Me” w pewnym sensie przedrzeźnia „Just Like Heaven”), ale na nowym albumie wypadają nadzwyczaj refleksyjnie, dojrzale, co dla osób, które straciły zespół z radaru w latach 90., może stanowić pewne novum.
Co więcej: forma prezentowana przez Mascisa i kolegów od 2007 roku stanowi świetny kontrargument dla wszystkich, którzy (jak wyżej podpisany) boją się reaktywacji „klasycznych zespołów w klasycznym składzie”. Czasem zwyczajnie się udaje.
Obstawiam, że połowa z nas w ubiegłych tygodniach wysłała lub otrzymała od znajomych ten link, zapewne opatrzony adnotacją w rodzaju „patrz, jakie chore gówno” lub „co za beka”. Albo trafiła na mema podpisanego: „gdy zamiast opłatka dostaniesz LSD”. Mimo to przyjrzyjmy się twórczości ADU raz jeszcze
Odłóżmy na bok wszystkie kwestie muzycznej jakości i antyjakości. Te niewprawnie zrealizowane wokale, tę eurodance’owo-synthową młóckę, a nawet te momenty „Lecimy ze Smoleńska…”, które wypadają całkiem chwytliwie. Porozmawiajmy o SZTUCE. Choć – sądząc po komentarzach pod utworem – nie wszyscy mają świadomość tego, że twórczość ADU nie jest wynikiem skrajnego braku gustu, nieironicznego zainteresowania „sacro polo”, dewocyjnego katolicyzmu. To bełkotliwy, nierówny i rozciągnięty w czasie performans, który swego czasu zaprowadził artystkę na okładkę „Frondy Lux”. Rozciągnięty, bo po otrzymaniu ministerialnego stypendium – czyli po obnażeniu mechanizmów, jakimi posługują się decydenci z resortu kultury – ADU nie ma już właściwie nic do dodania; postawienie kropki w tamtym miejscu byłoby absolutnym zwycięstwem. Nierówny, bo poza perełkami w rodzaju „Intronizacji Chrystusa na Króla w korporacjach” w działalności Ady Karczmarczyk nie znajdziemy zbyt wielu intrygujących, pobudzających umysłowo momentów. Bełkotliwy, bo niezajmujący jakiegokolwiek stanowiska wobec katolickiej narracji i pozbawiony potencjału krytycznego. Sztuka współczesna ma być niejednoznaczna, nieprzenikniona, trudna do sklasyfikowania – to jeden z artystycznych dogmatów. Rzecz w tym, że u ADU nie ma nic poza niejednoznacznością (wymuszaną niejako przez fakt, że artystka nie dystansuje się w wywiadach wobec wiary): estetyczne przegięcie i rozbuchanie, jakim się posługuje, jest kompletnie wyzute ze znaczeń, zupełnie niestymulujące, dziwne, a zarazem mało powabne intelektualnie. Nie ma w nim niczego poza „bekowością” – a śmiesznych filmików na YouTube nie brakuje.
Mam w pamięci „Jaraj się Marią” ADU z 2013 roku, czyli z czasów, gdy artystka nie odkryła jeszcze wszystkich kart. I myślę: szkoda, że tak się to potoczyło.
Czy po „What’s Your Pleasure?” mogliśmy spodziewać się od Jessie Ware czegoś jeszcze lepszego? Ku zaskoczeniu wszystkich, odpowiedź przyszła wraz albumowym bonusem.
Jak źle by to nie brzmiało, pandemia uratowała karierę Brytyjki. Wystarczy wspomnieć, że Ware była do tego stopnia rozczarowana umiarkowanym zainteresowaniem, z jakim spotkał się jej album „Glasshouse” z 2017 roku, że postanowiła odpocząć od przemysłu muzycznego. Wydane trzy lata później „What’s Your Pleasure?” było więc wyrazem tęsknoty za bezpośrednim kontaktem i komunikacją, a zarazem doskonale wpisywało się w atmosferę wyobcowania i niepewności z pierwszych miesięcy lockdownu. Lśniące neodisco serwowane przez Ware stanowiło obietnicę, że wszystko wróci do normy, pozwalało na kontrolowany eskapizm i snucie marzeń o bezpiecznych (bo już nie covidowych) klubowych parkietach. Zapowiedzi dotyczące nadchodzącej wersji deluxe albumu sugerowały, że artystka postanowiła odcinać kupony od zeszłorocznego sukcesu i podtrzymać sztucznie zainteresowanie jej postacią. Wszelkie tego typu zarzuty bledną jednak w obliczu „Please”, singla stanowiącego jeden z sześciu nowych utworów, które trafią na reedycję. To pełnoformatowy, wypolerowany banger, do granic możliwości wypakowany hookami – jednocześnie świeży i retro, niemal namacalnie cielesny i uduchowiony. Wywodzący się z post-Motownowego disco, a jednocześnie przywodzący na myśl najntisowy house – ciepły, efektowny, erotyczny („if you please me we can make it mutual”), a ponadto: w pełni prezentujący szeroki zakres możliwości i póz, jakie może przybierać Ware. W skrócie: „Please”, napisane przez wokalistkę wraz z Jamesem Fordem, Simian Mobile Disco oraz Shungudzo i Dannym Parkerem, to utopia skompresowana do formatu czteroutworowej piosenki.
Jeżeli tak ma wyglądać „odcinanie kuponów”, to proszę nie przestawać.
„Zmęczeni to jeden z najlepszych polskich zespołów, o których nigdy nie słyszeliście” – czytamy na stronie wydawcy albumu, GAD Records. Tego typu deklaracje muszą budzić podejrzliwość. Tym razem jednak coś jest na rzeczy.
Trudno powiedzieć, czym tak zmęczyli się członkowie grupy. Może tym, że polska muzyka popularna lat 70. i 80., poza nielicznymi wyjątkami, cierpiała na deficyty groove’u? A może tym, że muzycy wchodzący w skład projektu byli wówczas naprawdę rozchwytywani na rodzimym muzyczno-filmowym poletku? O ile sami Zmęczeni, jako zespół, pozostawali bowiem anonimowi, nie można tego samego powiedzieć o artystach tworzących trzon grupy. Płyta wydana przez GAD Records, poławiaczy krajowych perełek, to zbiór kompozycji napisanych w większości przez gitarzystę Winicjusza Chrósta, zarejestrowanych w studiach Polskiego Radia w 1982 roku (materiał pełnił następnie funkcje ilustracyjne w felietonach z Polskiej Kroniki Filmowej). Chróst to dla was mało? No to mamy jeszcze Arkadiusza Żaka na basie, Wojciecha Malinę Kowalewskiego na bębnach, Henryka Miśkiewicza na flecie i saksofonie oraz Marka Stefankiewicza na klawiszach. Nad wodami unosi się dodatkowo duch Korzyńskiego (i nie chodzi tu tylko o Arp Life, ale i o fakt, że powyższy skład miał swój ogromny udział w tworzeniu ścieżki dźwiękowej do „Kleksów”). Materiał nagrany przez ten funkowo-jazzowo-soulowo-rockowy all-star team przypomina nam o zapomnianych momentach historii polskiej muzyki rozrywkowej, o całym bogactwie ujazzowionego popu z przełomu ósmej i dziewiątej dekady i o tym, że „białym chłopakom NIE ZAWSZE brakuje luzu”.
„Bez tego i owego” to kolejna cegiełka budującą nową narrację o latach 70. i 80. w rodzimym popie, zadająca kłam powszechnemu mniemaniu, że pierwsze z nich wypełniała w stu procentach gierkowska estradowość, a drugie zostały całkowicie zdominowane przez rockowy boom. A ponadto – „Bez tego i owego” to także dowód wielkiej sprawności kompozytorskiej Chrósta.