Czerwcowe „Odsłuchy” to czas testów: Zbigniew Wodecki próbuje dostać się do elity polskiego jazzu, Billie Eilish przygotowuje się do „próby drugiej płyty”, SAULT udostępniają swój album na niecałe 100 dni, a OIO i Sarius starają się wyjść poza utarte ścieżki.
Kompilacja wydana przez Twist On Productions mogłaby być ostatnim brakującym elementem układanki o nazwie „Zbigniew Wodecki”.
„Mogłaby”, gdyby nie problematyczny status tego wydawnictwa. Obok nagrań archiwalnych pochodzących z katalogu krakowskiego artysty natrafimy tu również na nowe aranżacje jego kompozycji, przygotowane przez zaproszonych muzyków. Oraz na czysto piosenkowe utwory w rodzaju otwierającej, dassinowskiej „Fantazji”. I na twórcze, nomen omen, dialogi zawierające nowe partie dołączone do oryginalnej muzyki. Z tego wszystkiego wyłania się obraz Wodeckiego-muzyka totalnego, który a to zaprezentuje nam olśniewający scat, a to zaczaruje liryzmem i melodyjnością („Ballada o nieznajomych” w wersji „tradycyjnej” i instrumentalnej, w interpretacji Henryka Miśkiewicza). „Dialogi” rozbudzą apetyt na więcej, przybliżą nam jazzowe oblicze muzyka, ale nie włączą Wodeckiego do hall of fame znanego z legendarnej serii „Polish Jazz”.
Pytanie tylko: czy kompilacyjność płyty wynika z ubogiego materiału źródłowego, czy też możemy liczyć na kolejne wydawnictwa ukazujące nam Zbiga-jazzmana?
Najnowszy utwór Billie Eilish, wraz z wydanym pod koniec kwietnia „Your Power”, mówi nam całkiem sporo o brzmieniu jej nadchodzącego longplaya.
Być może jestem w całkowitym błędzie („róbcie skriny!”), ale z dwóch wydanych do tej pory singli wyłania się nam obraz płyty stonowanej. Uboższej pod względem wszelkiej maści inkrustacji, mniej freakowej. Po prostu: dojrzalszej. Wbrew temu, czego życzyliby sobie niektórzy słuchacze (a pewnie i wydawcy), Eilish nie jest odporna na upływ czasu. „Lost Cause” wydaje się nawiązywać pod względem tematyczno-lirycznym do słynnego „bad guy” – wówczas Eilish jedynie przeczuwała, dziś ma już pewność. Gorzkiej opowieści o rozczarowaniu, podanej w dużo mniej patchworkowo-efekciarskiej formie niż ta znana z debiutu, towarzyszy ascetyczny hip/triphopowy aranż, znana z milenijnego R&B melodyka i kilka jazzowych sztuczek skrzętnie ukrytych w aranżu. Zmiana dotyczy również podejścia do kwestii cielesności, którą dobrze ukazuje towarzyszący premierze teledysk. Eilish jest dziś młodą kobietą, której oczekiwania wobec siebie i innych zdążyły się już skrystalizować. I wypada w tym wydaniu nad wyraz przekonująco.
Być może „Happier than Ever” nie zostanie sklasyfikowane jako album przełomowy, jak miało to miejsce przy okazji debiutu. Ale hej: jak wiemy z historii, poszczególnym rewoltom zawsze towarzyszył pewien odstęp czasu. Nie zdziwiłbym się, gdyby za jakiś czas Eilish znowu dała sygnał do ataku.
Przyznam się: obejrzałem niedawno program Kuby Wojewódzkiego. Byłem najzwyczajniej w świecie ciekaw, jak wypadają w bezpośredniej – choć obarczonej idiotycznymi pytaniami – konwersacji członkowie OIO, czyli Oki, Young Igi oraz Otsochodzi. Zdolności retoryczne tercetu zrobiły na mnie umiarkowane wrażenie (panowie zmarnowali m.in. szansę na to, by pogłębić kwestię seksizmu w polskim hip-hopie), inaczej było jednak w przypadku wyczuwalnej chemii między członkami grupy i wykonanego na żywo singla „MVP” z ich debiutu. Równie dobrze wypada nagranie studyjne: trzej raczej nowoszkolni („raczej”, bo początki Otsochodzi zaburzają ten obraz) zawodnicy ewidentnie znaleźli złoty środek i zgrabnie związali ze sobą boombapowe dziedzictwo i najnowsze trendy produkcyjne. Nieco gorzej wypada na tym tle Sarius, który na najnowszym „Antihype 2” raczy nas plejadą gości i gościń oraz kalejdoskopem stylistyk. „Testy” – w których naprawdę niezły występ, szczególnie pod względem lirycznym, daje Mery Spolsky – to wykonany w ostatniej chwili skok do odjeżdżającego pociągu relacji Ejtisy-Ejtisy. Rzecz nieco wysilona, należy jednak oddać Sariusowi sprawiedliwość: całe „Antihype 2” daje dowód jego artystycznej elastyczności.
Może (a nawet na pewno) jestem starym dziadem, ale cieszy mnie, gdy młodzi raperzy dojrzewają już na tyle, by wychylić głowę poza wypracowaną stylistykę. W ten sposób oddalają widmo źle rozumianej niuskulizacji polskiego hh – odbijanych od sztancy bitów i zgranych wokalnych patentów.
Trzeci świetny album w przeciągu dwunastu miesięcy? SAULT nie widzą problemu.
Po ciepło przyjętych „Black Is” i „Rise” przyszedł czas na „Nine”. Komentarze dotyczące amerykańskich protestów zostały wyparte przez wątki lokalne (czyli brytyjskie, ze wskazaniem na stolicę), ale mianownik pozostaje wspólny. SAULT niezmiennie snują elektryzującą opowieść na temat wykluczenia, systemowego rasizmu i opresji. Punkt wyjścia stanowi tu rytmika dziecięcych rymowanek, które odsłaniają przed nami swoje prawdziwe, ciemniejsze oblicze i nie szczędzą odbiorcy zwrotów akcji. W otwierającym „Haha” zapętlony zbitek sylab zostaje spuentowany pytaniem „how about the love?”. Brytyjskość „London Gangs” zostaje dodatkowo podkreślona drum’n’bassowym/uk garage’owym aranżem – cała pierwsza połowa albumu, której kulminację stanowi wstrząsające wspomnienie z „Mike’s Story”, odznacza się buntowniczo-podziemnym nastrojem. Nie znaczy to jednak, że SAULT stawiają wyłącznie na terapię szokową i agitkę. Kolejne utwory, mimo ważkości poruszanych tematów, dają ukojenie, łącząc efektownie rhytm’n’bluesowe i gospelowe wątki. Tak jest aż do zamykającego „Light’s In Your Hand” ze słowami „Without love, it’s hard for you to give it a try”. Jest więc nadzieja. I jest świetna płyta.
Do wszystkich, którzy jeszcze się zastanawiają: album będzie dostępny w streamingu i w fizycznej formie jedynie przez 99 dni. W momencie, gdy czytacie te słowa, zostało ich pewnie około 80 – nie ma na co czekać.