Kiedy spotkanie dobiega końca i osoba, z którą dzieliliśmy czas, odchodzi, możemy zechcieć ją odprowadzić. Trochę nas będzie to kosztowało, łatwiej by było pożegnać się w drzwiach mieszkania albo zamówić taksówkę, a potem wyjść z bliskim przed dom i popatrzeć, jak odjeżdża tam, gdzie chce albo musi się udać. Ale jednak czasem odprowadzamy. Coś trzeba przez to odłożyć na później, niektóre rzeczy może na święty nigdy, coś przejdzie nam koło nosa, jakaś atrakcyjna okazja – one mają to do siebie, że nie lubią się powtarzać.
Niekiedy takie odprowadzanie jest – proszę wybaczyć język – inwestycją w przyszłe stosunki z odprowadzanym, wtedy bilans się zgadza. Ale nie zawsze możemy liczyć na wdzięczność, czasem nawet na pamięć. Co tam wdzięczność i pamięć – bywa, że nie możemy liczyć na elementarne zrozumienie.
Kiedy Szymon dowiaduje się, że dziwne zachowanie jego ojca to początki choroby, która wkrótce pozbawi go panowania nad umysłem i ciałem, nie ma wątpliwości, że będzie ojcu towarzyszył. Że go odprowadzi: „[P]oszedłem na studia i wyjechałem z Tarnowa. Nie na dobre. Na dobre mnie nie było, ale na złe wróciłem. I tak powinno być, właśnie tak. Obowiązki na swoim miejscu” (s. 100).
Szymon nazywa się Kowalski, i to nie dlatego, że autorce zabrakło inwencji. On jest Kowalskim pełną gębą. Tak średnim, jak to tylko możliwe. W średnim wieku (po pięćdziesiątce) i z bardzo średnią biografią: po rozwodzie, z dorastającą córką, z którą nieudolnie próbuje się dogadać, z kochanką, którą poznał – a jakże – w miejscu pracy, z dopingującą go do wysiłku szefową i z niedzisiejszym zawodem filozofa-etyka. Ze stopniem doktora. Gdyby nie ten zawód (nomen omen), mógłby być komisarzem z sekcji zabójstw i objeżdżać służbowym autem mroczne zaułki Krakowa, a potem palić do późnej nocy przy piosenkach Marcina Świetlickiego w jakiejś kawalerce na Kazimierzu. Zresztą trochę kimś takim jest, przecież on też pilnuje porządku, co prawda nie prawnego – ten jest w zasadzie przeciwko niemu – ale moralnego. Broni jednostki i sprawiedliwości opartej na szacunku dla pojedynczych ludzi, zwłaszcza najsłabszych. Staje naprzeciw wroga, nawet jeśli ten wróg nie ma twarzy, nie można zrobić jego portretu pamięciowego, rozesłać za nim gończego listu, bo to nikt konkretny, żaden seryjny morderca ani mafioso, choć gdyby policzyć jego ofiary, naprawdę nie miałby się czego przed tamtymi wstydzić.
Szymon jest średni, a jego świat jest szary. Niejaskrawy, nieintensywny i niewydajny. „Szarutki, tak Kasia kiedyś mówiła na szary. Jak mogłem o tym zapomnieć? Zapalam następnego. Uwielbiałem to słowo i kolor na fali też. Dominuje w mojej garderobie” (s. 176) – czytamy w pewnym momencie, jakby ta deklaracja była nam do czegoś potrzebna, skoro co rusz natykamy się na sugestywne opisy tej szarości: „Biały dym, szary dom, chłodny siwy poranek. Pode mną chwieje się plastik – krzesło ogrodowe, stare i zużyte, ma uszkodzoną nogę, kruszy się na brzegach oparcia. Bury kot, którego właśnie zgoniłem, patrzy na mnie z wyższością i rezygnacją kogoś, kogo niewiele z mojej strony zaskoczy – choć tak krótko się znamy” (s. 160).
Trochę nas ta średniość i szarość męczą. Chciałoby się, żeby Szymon zdobył się na coś wyjątkowego, uderzył pięścią w stół i żeby od tego uderzenia świat zadrżał w posadach. Ale on trwa uparcie w swojej zwyczajności, mówi o obowiązkach i na swego patrona wybiera pospolitego Szymona Cyrenejczyka:
Kiedy byłem dzieckiem, a nawet w pierwszej połowie liceum, lubiłem okres przed Wielkanocą. Drogi krzyżowe, gorzkie żale, Wielki Tydzień. Chodziliśmy rodzinnie. […] [O]dpowiadał [mi] nastrój tego czasu, stający w kontrze do odradzającego się na zewnątrz życia, tych krokusów, żonkili, magnolii, forsycji. A w kościele ciernie, hufnale, krew z wodą. I Szymon z Cyreny pomagający nieść krzyż, prostowałem się z dumy, choć przecież mu kazali (s. 274).
A jednak w tej postawie jest siła. Albo inaczej – jest w niej jakiś antysystemowy potencjał, najbardziej ujawniający się w konfrontacji Szymona z przyszłymi medykami, którzy w ogromnej większości poszli na studia, żeby zdobyć dobrze płatne zawody i nie bać się, że zabraknie dla nich pracy. Żeby zdobyć szacunek i władzę. Wspiąć się na górne szczeble drabiny społecznej albo się na nich utrzymać, bo wcześniej wspięli się tam ich rodzice i dziadkowie.
Jest takie słynne zdjęcie z wiecu w Hamburgu, zrobione w czerwcu 1936 roku: morze ludzkich głów, las ludzkich rąk uniesionych w geście poparcia, ale w jednym miejscu jakby przerzedzony. Przyglądamy się bliżej i widzimy, że obok jednej głowy ręka nie wyrosła. Wiadomo, kim jest bohater tego zdjęcia i czemu nie podniósł ręki. Ale to mógłby być on – Szymon Kowalski tamtego miejsca i tamtego czasu.
Przesadziłem z tą Trzecią Rzeszą? Może trochę tak; ale autorka robi to samo.
„Kilka dni po tym, jak ojciec nazwał mnie Pawłem, Jankowska zaproponowała mi zrobienie fakultetu o medycynie w czasach Trzeciej Rzeszy” – czytamy w pierwszej scenie książki, zaraz po prologu. Scenie – dodajmy – naprawdę godnej swojego miejsca w powieści. Stroniczka z hakiem, ale jak to jest napisane! Dwa równoległe wątki, po jednym zdaniu-akapicie na każdy, raz docent Jankowska z fakultetem, raz ojciec z zanikającą pamięcią.
I tak będzie do samego końca tej książki. Wątki co prawda będą się rozwidlać, schodzić i krzyżować, obrosną w dygresje i sceny na pierwszy rzut oka całkiem bezinteresowne, ale dwutorowość tej opowieści zostanie zachowana. Podobnie jak podstawowe, organizujące fabułę napięcie między pojedynczym pacjentem, zwykle słabym i bezbronnym, a nowoczesną ideologią biopolityczną, która mimo najróżniejszych uników, metamorfoz i maskarad konsekwentnie stawia na abstrakcyjne zdrowie publiczne. Liczy się produktywność i wydajność całego systemu, nawet jeśli mają za nie zapłacić ci, którzy ten system tworzą, znowu zwłaszcza najsłabsi. W konspekcie swojego fakultetu Szymon ujmie to tak:
[J]ako nauka i działalność praktyczna medycyna skupia się na fenomenie cierpienia, na pacjencie – a wyraz ten pochodzi właśnie od pathos, „cierpienie”. W jej centrum znajduje się człowiek rozbity bólem i trwogą, lękający się o własną przyszłość, o los swojej rodziny, homo patiens. Lekarz jest od tego, by udzielić pomocy nie tylko w wymiarze czysto instrumentalnym, technicznym, ale także przez rozumienie, współodczuwanie, towarzyszenie pacjentowi. […]
Niestety w dydaktyce i w praktyce lekarskiej dominuje podejście biomedyczne. Pacjenci traktowani są paternalistycznie, ciała chorych są uprzedmiotawiane, w procesie terapeutycznym często nie szanuje się podmiotowości i intymności drugiego człowieka, co w szczególności uderza w grupy niemające głosu, a więc najbardziej bezbronne i podatne na tego rodzaju nadużycia: w pacjentów całkowicie lub częściowo niekompetentnych, w osoby starsze, a także w grupy nieuprzywilejowane, takie jak kobiety, mniejszości seksualne, etniczne, w przedstawicieli niższej klasy społecznej (s. 383–384).
Ale Szymon nie jest zakładnikiem z góry przyjętej tezy, nosicielem idei, bohaterem powieści tendencyjnej, któremu zbywa na elementarnych atrybutach dobrze skonstruowanej postaci literackiej. On ma i krew, i kości, nawet jeśli jedno i drugie trochę szare. Postaciom drugoplanowym w „Niejedno” także niczego nie brakuje. W tle głównego konfliktu toczy się powieściowe życie, coraz mniej zwyczajne, co zrozumiałe, zważywszy na okoliczności, ale jednak się toczy: Szymon próbuje się dogadać z Kasią (córka), rozmawia o ojcu z mieszkającą w Ameryce Grażyną (siostra), romansuje z Elżbietą (koleżanką z pracy), otrzymuje kolejne zadania od Jankowskiej, a nawet wyjeżdża z nią do Norwegii na spotkanie robocze projektu. Tam po jednej z dyskusji wdaje się w niefortunny flirt z przedstawicielką lokalnego środowiska naukowego. To ważne miejsce w powieści. Czyżby Szymonowi nie przyszło do głowy, że może być posądzony o niewdzięczność? Przecież Jankowska chciała mu pomóc. Propozycja wyjazdu, co prawda w zastępstwie, to było jednak wyciągnięcie ręki do Szymona, podobnie jak fakultet. Problemy się skończą, a praca zostanie – mówi gdzieś jego zwierzchniczka. Ale coś za to wyciągnięcie ręki promotorka i protektorka chciałaby dostać i na pewno nie jest to flirt podstarzałego doktora z piękną Norweżką. Dość nierozważnie Szymon trwoni swoją szczątkową energię na obcym terenie. Najwyraźniej czegoś nie zrozumiał.
Co gorsza, to niejedyne nieporozumienie z jego udziałem. Do drugiego dochodzi na sali wykładowej. I tu system składa Szymonowi propozycję: młodzi adepci lekarskiego fachu będą udawać, że traktują dylematy wykładowcy poważnie, a on nie będzie im utrudniał zaliczenia przedmiotu. Propozycja nie zostaje złożona wprost, ale przecież rozumie się sama przez się – system etykę zaledwie toleruje, komu by przyszło do głowy uzależniać od niej cokolwiek w miejscu, gdzie niepodzielnie rządzi ekonomia. Tymczasem Szymon z głupia frant demaskuje studentów, którzy w swoich pracach skopiowali coś z internetu, i czuje się obrażony ich piętnującym ludzką słabość językiem. Znów konsternacja. Studenci usztywniają się i na następnych zajęciach mówią sloganami zaczerpniętymi ze strony macierzystej uczelni, oficjalnych argumentów akademii nikt przecież nie podważy. Co z tego, że ilustrują działanie systemu zdrowia publicznego, który oparty jest na rachunku ekonomicznym i którego ukrytym celem jest maksymalizacja społecznej użyteczności i wydajności; skojarzenie z wiadomym fakultetem jak najbardziej na miejscu. Docent Jankowska nie będzie zadowolona.
Kiedy stan ojca się pogarsza – co po diagnozie było kwestią czasu – syn opuszcza swoje krakowskie mieszkanie i na stałe przenosi się do rodzinnego domu w Tarnowie. Do pracy próbuje dojeżdżać autem, ale szybko się okazuje, że jest zbyt zmęczony czuwaniem przy ojcu, by bezpiecznie prowadzić, więc przesiada się do pociągu. Jego własny świat zaczyna się kurczyć, miejsca wystarcza w nim ledwie na rutynowe obowiązki zawodowe, o jakimkolwiek rozwoju naukowym może zapomnieć; jeśli uda mu się dokończyć pracę nad fakultetem, to będzie prawdziwy cud. Zbyt dużo go kosztuje odprowadzanie ojca. Zwłaszcza teraz, gdy staje się świadkiem i uczestnikiem dramatycznego regresu Henryka do stanu dziecięctwa. Stopniowa utrata pamięci, mowy, potem zdolności motorycznych, kontroli nad fizjologią, nad całym ciałem. Nierozpoznawanie samego siebie w lustrze. A właściwie rozpoznawanie się i nierozpoznawanie zarazem. Szymon patrzy z boku i próbuje odczytać z twarzy ojca, ile go jeszcze zostało. Bliskim chorych na alzheimera trudno oszacować stratę. Ona jest dla nich niejednoznaczna – właśnie dlatego ta powieść nazywa się „Niejedno”.
Odprowadza go, jest jego przewodnikiem na tej drodze, która w bolesny sposób łączy się z jego własną, już przebytą. Do pewnego momentu idzie wstecz po swoich śladach; teraz to on czyta ojcu książki, które kiedyś ojciec czytał jemu, najpierw młodzieżowe, potem dziecięce. Wydobywa je z jakichś zakamarków, gdzie trafia na swoje notatki ze studiów, które w przypływie dziwnego likwidatorskiego popędu wrzuca do pieca wraz z niepotrzebnymi już rzeczami ojca, pozostałościami dawnej egzystencji. Zagłada pamięci, która dokonuje się w głowie Henryka, w jakiś zagadkowy sposób przenosi się na Szymona, tak jakby byli naczyniem połączonym, którym zresztą są, Szymon potwierdził to swoją decyzją. Nie oddzielił się od ojca i nie odwrócił, by dołączyć do tych, którzy równym krokiem zmierzają do obowiązków i nagród. Pewnie nie przewidział, jak niebezpieczna to wyprawa, ile jego własnych sił przy tym odpłynie, jak bardzo entropia obejmie jego samego.
Kulminacją tego procesu będzie czas Wielkiejnocy, kiedy ukraińska opiekunka ojca, Maria, wyjedzie na święta do rodziny i Szymon zostanie z ojcem sam. A raczej prawie sam, bo towarzyszą im zwierzęta, które, trzeba to wreszcie powiedzieć, są ważnym uczestnikiem tej opowieści. Henryk był lekarzem weterynarii, dom Szymona zawsze zapełniały koty, psy i gryzonie, zwykle porzucone przez właścicieli, a gdy umierały, ojciec z synem zakopywali je w ogrodzie, przykrywając miejsce pochówku płytą chodnikową. Osobliwy zwyczaj, wiele mówiący o stosunku domowników do braci mniejszych.
W scenerii chrześcijańskiego mitu o męczeństwie, śmierci i zmartwychwstaniu, na tle natury, która – jak na ironię – budzi się do życia, tych wszystkich jaskrawych „krokusów, żonkili, magnolii, forsycji”, w otoczeniu przygarniętych zwierząt Szymon z coraz większym trudem towarzyszy Henrykowi. Ojcowska słabość jest zaborcza i zaraźliwa, rozpad właściwie obopólny:
Nie było mnie i teraz też nie jestem w stanie stwierdzić wyraźnie, że wyraźnie jestem. Ten tydzień owocuje. Nie było mnie i martwa powłoka zasiadła za stołem, dwie martwe powłoki. Potem wodę sobie puściła na kąpiel, dwie kąpiele.
Żywię i bronię. Wzmożona czujność nocą i dniem (s. 314).
Kiedy Maria wraca po świętach do pracy, jest przerażona: „Wróciła, złapała się za głowę i zaczęła sprzątać. […] I powiedziała, że wyglądamy, jakbyśmy z martwych wstali. Prosto z ziemi” (s. 317).
„Jakoś w tym okresie, gdy ojciec przestaje poznawać się w lustrze, Jankowska wzywa mnie, żeby porozmawiać o zajęciach na temat medycyny w czasach Trzeciej Rzeszy” (s. 376) – czytamy w jednej z ostatnich scen książki. Jankowska wachluje się numerem „Etyki” „o zwrocie ku trosce, empatii, feminizmie, o opresji społecznej, intymności i ciele, i o kruchości życia” (s. 377), i niepokoi się, że robota nad fakultetem idzie wolno. Inne sprawy zresztą też. Jakby Szymonowi przestało zależeć na pracy. W dodatku do dziekanatu przyszła skarga od grupy, w której Szymon miał zastępstwo: ktoś poczuł się obrażony jego zachowaniem na zajęciach. „Chyba większość” – dopowiada Jankowska. „Mamy szczęście, że likwidują ten kierunek, uśmiecha się mimowolnie” (s. 377–378).
I znów dwa równoległe wątki, z grubsza po jednym zdaniu-akapicie na każdy, raz docent Jankowska z pretensjami, raz „Etyka” z tekstami o kruchości życia. Docent, która tymczasem została profesorem. Belwederskim. Ona nie traciła czasu, była wydajna.
Klamra się zamyka i wygląda na to, że pora wyciągać wnioski. Zresztą profesor Jankowska ma je już przygotowane: Szymon, doktor Kowalski został w tyle, nie wyrabia się, nie angażuje, jest nieefektywny. Wiadomo, że ma kłopoty, wszyscy to rozumieją, ale przecież kłopoty się kiedyś skończą, a praca zostanie.
Może nie trzeba było flirtować z tą Norweżką. Mniejsza już o obrażonych studentów.
Nadchodzi lato, rok akademicki dobiega końca. Szymon wyjeżdża z ojcem nad morze. Fakultet o medycynie w czasach Trzeciej Rzeszy jakimś cudem udało się przygotować, ale wygląda na to, że wysiłek poszedł na marne. W ostatniej scenie książki widzimy, jak siedząc z Henrykiem na plaży, Kowalski wyjmuje telefon, sprawdza skrzynkę i dowiaduje się, że jego zajęcia zostały odwołane. Nie było na nie chętnych.
Barbara Woźniak napisała świetną książkę. Piękną, przejmującą, mocną. Ktoś może powiedzieć, że cokolwiek przeszarżowaną w swych historycznych analogiach; ale może wcale nie… Zresztą gdyby nawet ta powieść miała jedną wadę, choćby i tego kalibru, to zalet ma dziesiątki.