Piszę o kinie już tak długo, że doskonale rozumiem, jak silna potrafi być pokusa utożsamienia twórczości z aparycją jej autora czy autorki. Możesz przeprowadzić wywiad z reżyserką i przeczytać dwa tuziny cudzych, a i tak jedyna prawda, do której uzyskasz dostęp, będzie oparta na powierzchownym wrażeniu. Grymas ust, sposób mówienia, styl ubierania, owal twarzy, ciąg skojarzeń rozwijający się w głowie. W tym przypadku jest o to jeszcze łatwiej: Sean Baker nie kręci filmów o Seanie Bakerze, nie gra w tę autotematyczną ciuciubabkę „Rozpoznaj Autora i zdobądź uznanie”. Tym, co dostaje od niego krytyk bądź krytyczka, są rozproszone okruchy życiorysu oraz ekstrawertyczne odsłonięcia na platformach: liczne selfie, zdjęcia piesków i imprez, jaranko nowym wydaniem klasyki na blu-rayu, jakieś spontaniczne reposty. Może dlatego wiele tekstów o Bakerze zaczyna się od opisu jego powierzchowności. Widzimy faceta, wiemy, jakie kino robi. Dwa dodać dwa równa się cztery: chłop na pewno wygląda jak jego filmy. Pokusa, ale też spore ryzyko – wielce prawdopodobne, że akurat ta metafora da nam zupełnie przestrzelony wynik.
Gdziekolwiek zajrzę i cokolwiek otworzę, Baker widziany oczami innych jawi się jako współczesny Dorian Gray. W magazynie „Ekrany” to „50-latek o chłopięcej urodzie” oraz posiadacz „rozpromienionej twarzy entuzjasty kina”. Według Ryana Gilbeya z „The Guardian” reżyser „wpadł do fontanny młodości”, a „żywiołowość i potargane włosy dodają mu uroku Richiego Cunninghama [bohater popularnego w latach 70. sitcomu „Happy Days” – przyp. M.S.]”, co „zabawnie kontrastuje z tematyką jego filmów, choć już nie z ich buzującym stylem”. Czy będę bardzo złośliwy, jeśli napiszę, że dla mnie Baker z twarzy podobny jest jakby do nikogo? Coś jak czysty ekran, na który wszyscy zainteresowani mogą rzucać własne fantazje. „O, ten Sean to jakiś napalony koleś. Z jakiego innego powodu robiłby wszystkie te filmy?” – żartuje Baker w „Guardianie”. „TE filmy” to oczywiście „Gwiazdeczka” (2012), „Mandarynka” (2015), „The Florida Project” (2017), „Red Rocket” (2021) i „Anora” (2024). Wszystkie opowiadają, mniej lub bardziej otwarcie, o pracy seksualnej i życiu na granicy minimum socjalnego, bez szans na ubezpieczenie zdrowotne i emeryturę, bez zderzaka w postaci szacunku rodziny i sąsiadów, w pracy non stop i na każde zawołanie. Autorski pentagram, który różne internetowe persony prowokuje do dość żałosnej konstatacji, że „skoro typ robi filmy o dziwkach i alfonsach, to pewnie sam jest dziwkarz”.
Jeśli podkreślana z uporem chłopięcość Bakera w jakiś sposób wpływa na jego twórczość, to raczej pośrednio. Facet o tak niewinnej twarzy i ufnym spojrzeniu może budzić w ludziach instynktowną chęć pogłaskania i zaoferowania pomocy. A bez wsparcia i akceptacji środowisk, których Baker jest portrecistą i sojusznikiem, nie byłoby przecież żadnych filmów. Kino to kolektywna robota, biografia jednej osoby – nawet jeśli to ona przychodzi z pomysłem i potem go koordynuje – nigdy w pełni nie wyjaśni sukcesu takiej czy innej realizacji. Baker wychował się w Summit w stanie New Jersey, w rodzinie typowych WASP-ów, pośród nudnej, białej i sytej klasy średniej. Z polskiej perspektywy to w zasadzie Manhattan (40 kilometrów samochodem), ale reżyser wspomina, że za każdym razem, kiedy z ojcem prawnikiem wyjeżdżał z Tunelu Lincolna prosto na 42th Street – w latach 70. mekkę kin porno i grindhouse’ów – przeżywał welcome to the jungle moment, a widoki zapamiętane za dzieciaka inspirują go do dzisiaj. Natomiast legenda założycielska, powtarzana przez reżysera w co drugim wywiadzie, świetnie pasuje do wizerunku „naiwniaka z przedmieść”: młody Sean szedł na New York University z postanowieniem, że nakręci kolejną „Szklaną pułapkę”. Jednak zanim do tego doszło, jego dwudziestoletni mózg został wyprany przez europejskich modernistów: włoską mafię neorealistyczną, zrewoltowany proletariat z Wielkiej Brytanii oraz francuskich dandysów spod ciemnej gwiazdy Nowej Fali i cinéma-vérité. Z szafy The Criterion Collection (to coś na kształt „MTV Cribs” dla filmowców i kinofilów) Baker wyłowił Kena Loacha, Mike’a Leigh, Chantal Akerman i Erica Rohmera, choć nie zabrakło też dziwactw: „Oczek meduzy” (2013) Takashiego Murakamiego i „Oberży” (1982) Paula Bartela.
To wszystko oczywiście okruchy sypane wiecznie głodnym gołębiom. W Bakerze możemy zobaczyć uprzywilejowanego dzieciaka, który nigdy nie dotknął stopami ziemi, ale to tylko pewien wariant jego notki biograficznej. W latach 90., kiedy młody Sean bujał się po Manhattanie, życie nowojorskiej kontrkultury nie sprowadzało się, jak dzisiaj, do okolicznościowych wystaw i publikacji książkowych. Nie, ona – w kolejnych rave’owo-punkowych odsłonach – wciąż fermentowała napędzana nie tylko twórczym ekscesem, ale też mocnymi używkami. A Baker – choć wygląda jak postać z sitcomu dla ministrantów – jest Anonimowym Narkomanem uzależnionym od opiatów (konkretnie: od heroiny) i druga połowa najntisów zleciała mu na odwykach. Jeden z jego najwcześniejszych krótkich metraży – „Hi-Fi” (2000) – to niema, trwająca całe pięć minut opowiastka o grupie zadbanych białych dzieciaków, które bujają się po mieście autkiem w rytm elektronicznej muzyki i mrugających światełek, a na końcu wyciągają strzykawki i dają sobie w żyły. Debiut pełnometrażowy, „Four Letters Words” (2000), wieńczy osobna dedykacja dla Tsou Shih‑Ching, pochodzącej z Tajwanu filmowczyni, przyjaciółki i współpracownicy Bakera – są to podziękowania za „uratowanie życia”.
Doświadczenia narkotykowo-odwykowe to świetna szkoła empatii – pomaga wyzbyć się przekonania o własnej wyjątkowości i na dłuższy czas zapomnieć o przywilejach. Spekuluję, ale być może u progu nowego milenium Baker poczuł, że społeczności, której zawdzięcza wyprowadzenie z mroków uzależnienia, powinien w jakiś sposób odwdzięczyć się podobnym światłem. Rozstawił więc kamerę, przed nią osoby dotychczas niewidzialne i zaczął się parać „wywoływaniem” prekarnych egzystencji w całym ich bogactwie i niejednoznaczności. Tak jak często wywołuje się zdjęcia: bez narzucania ocen, protekcjonalnego współczucia czy wybielania. Na odwrót niż w typowych amerykańskich narracjach, gdzie bieda bywa albo szlachetna, albo spotworniała. Etyka pracy Bakera opiera się na wchodzeniu w bliskie relacje z odtwórcami głównych i drugoplanowych ról, na poszukiwaniu nowych twarzy wśród członków i członkiń grup zawodowych czy subkultur, które zamierza sportretować. Śledzi platformy internetowe, zaczepia ludzi w kawiarniach i przychodniach, uwielbia łączyć naturszczyków z zawodowcami (a nawet ikonami, patrz: Willem Dafoe i zaczepiona na Instagramie Bria Vinaite w „The Florida Project”). W „Anorze” wśród dziewczyn grających pracownice klubu tylko Mikey Madison miała profesjonalny aktorski background i zero doświadczeń jako striptizerka. Baker zaburza proporcje, przedkłada oddolną spontaniczność i autentyczność nad „gwiazdorzenie” i sztuczne sytuacje – raczej trudno sobie wyobrazić, że w jego filmie osobę trans mógłby zagrać cis aktor. To raczej ci ustawieni i rozpoznawalni powinni się dostosować do tych pozbawionych przywilejów – taka jest prawidłowa Bakerowska kolej rzeczy.
Zdaję sobie oczywiście sprawę, że tę laurkę można wywrócić na ciemne nice i poszukać w kinie Bakera przejawów wyrachowania. Na przykład uznać, że reżyser bierze tematy, które dadzą mu rozgłos, a tym samym eksploatuje grupy, do których nigdy nie należał i nie dzieli z nimi wspólnoty doświadczeń. Z wywiadów z Bakerem wyłania się obraz pracy twórczej jako przemyślanego planu: podobno już na początku kariery postanowił, że będzie robił filmy takie jak Ken Loach, tylko bez politycznej tezy i schematycznego podziału na dobrych i złych. Ale kto w pierwszej dekadzie XXI wieku – w czasach wiary w „koniec historii” – mógł przypuszczać, że „karierę filmową” da się zrobić na opowieściach o kurierach rozwożących jedzenie? W Bakerowskiej filmografii tylko „Four Letters Words” wyraźnie odstają od reszty: to mroczny pastisz komedii w stylu „American Pie”, który swoich bohaterów – protoplastów współczesnych inceli – traktuje bez większej taryfy ulgowej. Dopiero drugi film Bakera otwiera dojrzałą fazę poszukiwań stylistycznych w ramach powracającego tematu marginalizacji ekonomicznej. W „Take Out” (2003) – wyreżyserowanym i napisanym do spółki z Shih‑Ching – znajdziemy już większość znaków rozpoznawczych tej twórczości: rozbijanie granicy między dokumentem a fikcją, obsadzanie w głównych rolach nieprofesjonalnych aktorów oraz improwizowane, swobodne podążanie za strumieniem rzeczywistości.
„Take out” ma surową formę – wyraźnie inspirowaną manifestem Dogma95 i kinem bezpośrednim. Ponadto to wybitny przykład autentycznej partyzantki filmowej. Rzecz kosztowała trzy tysiące dolarów, czyli niewiele więcej niż Ming, chiński imigrant pracujący jako kurier w branży gastronomicznej, musi uzbierać w ciągu kilkunastu godzin na spłatę wierzycieli z półświatka przestępczego. Baker sam operował pożyczoną konsumencką kamerą wideo, a przy groszowym budżecie nikt nie rozważał tak burżujskich pomysłów, jak płacenie właścicielom knajp za możliwość kręcenia zdjęć. Integralną częścią filmu jest więc nowojorska ulica w postaci takiej, jaką zastali filmowcy około roku 2003. Przechodnie, ruch uliczny, życie miejskie – cały zapis ruchu i upływającego czasu ma tutaj charakter stricte dokumentalny. Kino Bakera można zresztą badać przez pryzmat autentycznych miejsc i relacji, w które z nimi wchodzi. Te z kolei układają się w dość przewidywalną ścieżkę amerykańskiego filmowca: od nowojorskiego „niezalu”, przez sen o Hollywood, aż po szerokie spojrzenie na USA, zwieńczone powrotem na stare śmieci, ale już z nieco innym pomysłem na siebie i miasto. Trzeci film reżysera, „Prince of Broadway” (2008) – o pochodzącym z Ghany handlarzu podróbkami – to jeszcze znajome manhattańskie podwórka oraz brud i chaos realizmu partyzanckiego. Wraz z wyjazdem do Los Angeles – po większe budżety i nowe możliwości – styl Bakera przechodzi stopniową ewolucję: staje się po kalifornijsku słoneczny, nasycony barwą i wizualnym detalem, który współgra z fantazjami bohaterek o życiu w cieniu Fabryki Snów, ale zarazem odsłania brzydki korzeń całego widowiska. Tak jakby reżyser nabrał przekonania, że naturalizm wcale nie wyklucza estetyzacji, bo deszcz, depresja i ciemność nie mają w istocie nic wspólnego z życiem na krawędzi wydolności ekonomicznej. To raczej spojrzenie uprzywilejowanych – ludzi, którzy nigdy nie otarli się o prawdziwą deprywację: pusty portfel i pusty brzuch – automatycznie łączy biedę z okropnością, a osoby doświadczające ubóstwa wtłacza w klisze szlachetnej walki o godność.
Baker ostatecznie nie wszedł także w sojusz z Hollywood, nie zainteresował się narracjami, które matecznik branży filmowej od lat snuje na swój temat. Z wyboru usytuował się na marginesie, pośród zdeformowanych odbić amerykańskiego snu oraz ludzi wykonujących niewidzialną i/lub piętnującą pracę. Nie został też Davidem Lynchem, portrecistą piekła skrytego za kolorowym blichtrem i sławą, który z niespełnionych karier robi trudne do rozwikłania układanki. Jego taktyka to Lynchowskie antypody: scenariusz, choć fikcyjny, zawsze jest precyzyjny i do bólu przejrzysty; kwerenda – głęboka i związana nie tylko z własnym zaangażowaniem w badany temat oraz z zaangażowaniem portretowanych społeczności w realizowany film. Nie wyłącznie w najbardziej oczywistych rolach konsultantek i konsultantów, lecz, jak już się rzekło, także aktorek i aktorów. Wykluczone jest głaskanie po główkach, moralizowanie i upiększanie czyichkolwiek charakterów, a wskazane – szczególnie od czasu „The Florida Project” – estetyzowanie tła i poszukiwanie takich kadrów, które najlepiej oddają ambiwalentne piękno typowego amerykańskiego pejzażu: mieszanki plastikowego kiczu, brutalnej infrastruktury przemysłowego kapitalizmu i przepychu późnej nowoczesności.
Niejednoznaczne obrazy i niedające się podporządkować normom „dobrego biedaka” bohaterki – takiego Bakera poznała globalna publiczność. Doskonale pamiętam własne zdziwienie, kiedy Warszawski Festiwal Filmowy pokazał „Mandarynkę”: nakręconą trzema iPhone’ami tragikomiczną opowieść o jednym dniu z życia czarnych trans dziewczyn, pracownic seksualnych przesiadujących w hollywoodzkiej pączkarni Donut Time na rogu Monica Boulevard i Highland Avenue. Nie byłem w ogóle przygotowany na taką dawkę ludzi z krwi i kości. Ani na te rozwrzeszczane, irytujące, wulgarne dziewuchy, które na każdym kroku wyrażają swoją odrębność, nikogo nie przepraszają i mają gdzieś wszystkie poprawnościowe reguły. Punkowa energia Kitany Kiki Rodriguez w roli Sin-Dee i królewska godność Mii Taylor jako Alexandry to była jakość sama w sobie, ale też coś zupełnie różnego od ugrzecznionych queerowych schematów z seriali telewizyjnych. My nie mieliśmy bohaterek „Mandarynki” polubić czy wzruszyć się ich losem – my mieliśmy je zobaczyć naprawdę. I to nie w sensie eksploatacyjnego „pooglądania sobie”, lecz zaakceptowania cudzej perspektywy pomimo tego, że nie spełnia ona naszych oczekiwań, wkurza nas czy obrzydza. Rynsztokowy, czasami otwarcie rasistowski humor i zachowania motywowane najbardziej przyziemnymi impulsami – zawiścią i chęcią przemocowego odreagowania po wyjściu z pierdla – mieszają się u Bakera z bezinteresowną szczodrością. A na systemową chorobę, która toczy Stany Zjednoczone i nazywa się „nierówności społeczne”, wskazywały tylko pojedyncze przebłyski – takie jak „nalot” Sin-Dee na seksworkerską melinę, gdzie można sobie, ot tak, wbić z kopa, uprowadzić dziewczynę, a następnie przeciągnąć ją na oczach przechodniów – wierzgającą i wrzeszczącą – przez pół dzielnicy.
I tak już zostało: bohaterowie filmów Bakera są mniej lub bardziej antypatyczni, a ich zachowanie część z nas bez wątpienia uzna za przeciwskuteczne czy nawet – to już bardziej z pozycji wielkopańskiej wyższości – po prostu idiotyczne. Tylko że prawdziwą siłą, która sufluje wszystkim tym „przegrywom” cwaniackie metody działania, są amerykański styl życia i amerykański model gospodarki. Nastawienie na szybki i wielki sukces finansowy, tymczasowość wszystkiego, co da się kupić, wsparcie społeczne postrzegane jako ostateczność oraz wszechobecny kult jednostki – prosty obraz, który formatuje myślenie, wzmaga nieufność i produkuje powszechną znieczulicę. Ekstremalnym przypadkiem amerykańskiego „narcystycznego snu” jest oczywiście Mikey (Simon Rex) z „Red Rocket”, facet wbijający się do branży porno na plecach debiutujących aktorek tylko po to, żeby ostatecznie z tych pleców za każdym razem spadać i startować od zera, bez choćby cienia autorefleksji (obszernie pisałem o tym filmie w recenzji dla „CzasKultury.pl”). Pierwszy film Bakera nakręcony w Hollywood był niejako awersem losów takiego suitcase pimp, „alfonsa na walizkach”, i pokazywał „nudne” życie młodej gwiazdy porno, której zachowanie na pierwszy rzut oka wydaje się infantylne, ale w rzeczywistości bierze się z głębokiego wglądu we własną podrzędność i zastępowalność. To pewnie dlatego tak mnie wkurza, kiedy o „Gwiazdeczce” pisze się jako o pogodnym buddy movie, przyjemnie „pokrzepiającej” historyjce o przyjaźni starszej pani i „tak różnej od niej” pracownicy seksualnej. Nic z tych rzeczy – jest to film o trudnym sojuszu dwóch kobiet, które są zmuszone ukrywać gotówkę w butach i wydawać na bieżąco każdy grosz, bo żadnej przyszłej stabilizacji i bezpieczeństwa nigdy za niego opłacą.
A to przecież sojusznictwo – bezwarunkowe i bezinteresowne – robi z Bakera filmowca prawdziwie zaangażowanego, który zarazem stroni od politycznych deklaracji. Gdybym miał do jego kina mniej cierpliwości, mógłbym powiedzieć, że Sean Baker wciąż robi to samo: bierze jakiś wariant bajki o Kopciuszku, a następnie wrzuca go w strumień nieocenzurowanej rzeczywistości. Czy jest to rzeczywistość „autentycznie autentyczna”, chwytająca istotę całości na podstawie jej skromnego wycinka? Osoby pracujące seksualnie mówią, że owszem, filmy Bakera to filmy o nich – ten sam język, te same doświadczenia, te same zwariowane perypetie, znajoma mieszanka grozy i ekscytacji. I że na nowego Bakera się czeka, bo działa destygmatyzująco, dodaje animuszu. Od siebie mogę dodać, że ważna jest też umiejętność pokazywania życia takim, jakim ono przeważnie jest – zbiorem sytuacji, których dynamikę da się przewidzieć tylko po fakcie. Na bieżąco to niemożliwe, w danej chwili jesteśmy przeważnie wszystkim jednocześnie – zarazem głupi i mądrzy, pragmatyczni i emocjonalni, sprawczy i całkowicie poddani. Raz wierzgasz nogami i bijesz ludzi, a za chwilę jesteś tym bitym. Baker czuje tę płynność „dziania się” lepiej od innych współczesnych filmowców i być może dzięki temu jego kino wydaje się bardziej realistyczne. Tak jakby miało korzenie mocniej wbite w glebę; jakby oddawało złożoną prawdę chwili rzeczywiście przeżytej, a nie tylko – prawdę ekranu.
Na razie jedyna rysa, która odcina się na tej przeważnie gładkiej tafli, ma związek z niepewnością, gdzie kończą się granice antysystemowej wrażliwości Bakera. I czy ta wrażliwość nie jest przypadkiem zarezerwowana wyłącznie dla człowieka amerykańskiego. Bo choć daleki jestem od stwierdzenia, że „Anora” „normalizuje obraz Rosji na Zachodzie” i jest „dowodem zmęczenia tematem wojny w Ukrainie”, to jednak decyzje obsadowe reżysera tym razem mocno kłują w oczy – grający Igora Yurij Borisov to nie aktor o „niejasnych afiliacjach”, tylko gwiazda rosyjskiego kina. Baker może nie lubić autofikcji i odmawiać kierowania kamery na samego Bakera, ale nawet on ma jeden bardzo charakterystyczny, autorski podpis. Otóż w każdym jego filmie znajduje się przynajmniej jedna scena z ludźmi rzygającymi w samochodach, na chodnikach albo w ogóle gdzie popadnie – zwykle bez żadnego ostrzeżenia i strumieniem tak wartkim, że aż absurdalnym. Taki rodzaj najobrzydliwszego bałaganu i smrodu, którego nigdy nie da się skutecznie doprać. Bakerowski żarcik – oby zawsze istniał tylko na poziomie metakomentarza. Bo kiedy z fontanny młodości uleje się coś innego niż woda, samo spojrzenie chłopięcych oczu może już nie wystarczyć. A przynajmniej – nie zachęcać do dalszego głaskania.